Moda zmienia kierunek. Wciąż jednak nie wiemy, czy to zmiana na lepsze, czy początek nowej ery niepokoju. Branżą nie wstrząsały aż tak duże i częste zmiany od czasu powstania luksusowych konglomeratów w latach 90. Rotacje dyrektorów kreatywnych, które jeszcze dekadę temu były rzadkim wydarzeniem, dziś stały się regułą. W tym sezonie mieliśmy aż piętnaście debiutów. W pewnym momencie trudno już było nadążyć za komunikatami prasowymi i teaserami w mediach społecznościowych.
To jednak nie przypadek. Rok 2025 przyniósł pierwsze od dawna spadki zysków wśród gigantów luksusu – LVMH (do którego należą m.in. Dior, Louis Vuitton, Celine, Givenchy, Loewe) zanotowało 22 procent mniej, zaś Kering (właściciel m.in. Gucci, Saint Laurent, Balenciaga, Bottega Veneta, McQueen) aż 46 procent. W efekcie każdy nowy dyrektor kreatywny staje się narzędziem ryzyka. Każda decyzja, nawet najdrobniejsza, może kosztować miliony.
Coraz więcej odpowiedzialności spada na barki dyrektorów kreatywnych. Oczekuje się od nich, że będą wszędzie i zawsze – wizjonerami, strategami, ambasadorami marki, czy nawet influencerami. Jedna nieudana kolekcja może przekreślić karierę. Wystarczy wspomnieć Ludovica de Saint Sernin w Ann Demeulemeester, Petera Do w Helmucie Langu czy Sabato De Sarno w Gucci. Bez względu na zachwyt w mediach społecznościowych, ostatecznie i tak wszystko sprowadza się do pieniędzy. Dyrektor kreatywny jest w pewnym sensie marionetką, od której wymaga się spektakularnego sukcesu komercyjnego. A ten zależy dziś głównie od trzech rzeczy: tożsamości marki, projektów i narracji medialnej.
Jonathan Anderson tworzy obecnie osiemnaście kolekcji rocznie – dziesięć dla Diora, cztery dla JW Anderson i dwie w ramach współpracy z Uniqlo. To imponujące, ale też niebezpieczne tempo. Historia zna przypadki, gdy podobny nadmiar doprowadzał do wypalenia – McQueen, Halston, Galliano…
W tym sezonie, by utrzymać płynność finansową, wielu projektantów sięgnęło po archiwa, bo nic się tak nie sprzedaje, jak nostalgia. Z przeszłości wyciągnięto idee, które kiedyś definiowały modę, by teraz tchnąć w nie nowe życie. Jednak, ile w tych kolekcjach jest faktycznie tradycji i dziedzictwa, a ile znaków rozpoznawczych nowego projektanta? Czy nowa gwardia dyrektorów kreatywnych potrafi balansować swoją twórczość, honorując poprzedników?
CHANEL, według Matthieu Blazy
A właściwie, Matthieu Blazy dla Chanel. Tak paryski dom mody komunikuje swój nowy rozdział.
6 października, po godzinie 20, Grand Palais rozbrzmiało dźwiękiem „Rhythm is a dancer” oraz owacjami na stojąco. Matthieu Blazy, znany dotąd ze swojej nieskazitelnej pracy w Bottega Veneta, po raz pierwszy ukłonił się publiczności Chanel. Był to jeden z najbardziej wyczekiwanych debiutów dekady – nie pamiętano takiego zainteresowania od czasu ery Karla Lagerfelda.
Czy klientka Chanel podąży za nowym kierunkiem? Blazy zaryzykował. I miał rację. Przywrócił lekkość klasycznym krojom, ożywił DNA marki i nadał mu współczesny rytm. W jego interpretacji Chanel odzyskała witalność, którą w ostatnich latach zdawała się tracić. W sylwetki tchnął życie: przestrzenne formy, trójwymiarowe faktury, struktury niemal rzeźbiarskie i typowe dla jego autorskiego stylu.
Pokaz zamknęła pełna entuzjazmu i bijąca brawo modelka Awar Odhiang, której obecność stała się jednym z symboli tygodnia mody. Najwidoczniej to właśnie takich emocji, prawdziwych i szczerych, najbardziej dziś potrzebujemy. Blazy przypomniał nam, jak wygląda moda, gdy sięgamy gwiazd.
CHRISTIAN DIOR, według Jonathana Andersona
W lipcu zobaczyliśmy już męski debiut Jonathana Andersona, ale dopiero teraz mieliśmy okazję poznać jego wizję dla kobiet. 1 października w Jardins des Tuileries rozpoczął się nowy, ekscytujący rozdział w historii domu Dior. Pokaz otworzył film przywołujący minione epoki, po którym na wybiegu pojawiły się 74 sylwetki z charakterystycznym, mocnym stylem projektanta. Na naszych oczach powróciła idea kobiecości w najczystszej formie.
Anderson zaskakuje, lubi eksperymentować i robi to z ogromną swobodą. Jeśli ktoś spodziewał się klasycznego „new looku” w jego wydaniu ten pokaz szybko rozwiał te oczekiwania.
Zmierzenie się z tak potężnym dziedzictwem nie jest łatwe. Dior to imperium, budowane przez wielu twórców na przestrzeni dekad, dlatego udany debiut wymaga odniesienia się do archiwów. Anderson po prostu przypomniał nam o przeszłości, byśmy mogli na nowo docenić piękno Diora. Jak podkreślał za kulisami – zmiana jest nieunikniona. I właśnie stąd wynika bogactwo nawiązań, które znalazły się w tej kolekcji.
Projektant umiejętnie połączył współczesną energię kobiecej mody z echem dawnych lat. Subtelnie, ale nie słabo. Elegancko, ale bez sztywności. Współczesna kobieta lubi bawić się proporcjami i czasem pozwala sobie na dziewczęcy gest. Może być dosłowna – nosząc kokardę przy sukni, w talii czy przy kołnierzu… albo wybierając but w kształcie kwiatu. To podróż, w której ślady przeszłości ożywają na nowo, jak np. geometryczne formy lat 50. od Monsieur Diora, reinterpretacja słynnej bar jacket, czy marynarskie kapelusze, które przywołują wspomnienie epoki Johna Galliano.
Jak sam podkreślił, chciał uchwycić napięcie pomiędzy strukturą a jej brakiem, które od zawsze definiuje Diora. To fascynujące obserwować, jak interpretuje dom mody na własnych zasadach. Pozostaje mieć nadzieję, że ta opowieść będzie rozwijała się z taką samą lekkością, z jaką się rozpoczęła.
BALENCIAGA, według Pierpaolo Piccioli
Po subtelnej dyscyplinie Andersona w Diorze trudno nie dostrzec, że coraz więcej projektantów wraca dziś do źródeł – do archiwów i do dawnych konstrukcji, czyli do tego, co w historii mody wciąż pulsuje życiem. Właśnie z tej potrzeby zrodziła się nowa Balenciaga według Pierpaolo Piccioli. Kolekcja, w której krzyk ustąpił miejsce ciszy, a tradycja haute couture stała się punktem wyjścia dla współczesnej powściągliwości.
Co tak naprawdę jest esencją Balenciagi? Przez ostatnie 10 lat byliśmy karmieni awangardą w wydaniu Demny Gvasalia, a streetwear i dystopijna estetyka stały się synonimem marki. Były projektant Valentino nadał całości zupełnie inny ton – geometryczny, czysty i pełen odniesień do złotej ery Cristóbala Balenciagi z lat 50. i 60. XX wieku. Minimalistyczne sylwetki i przemyślane drapowania zostały zestawione z wielkimi okularami przeciwsłonecznymi czy poszarpanym denimem. To małe gesty skierowane do fanów jego poprzednika – i najprawdopodobniej jedyne, które Piccioli zachowa po poprzedniku. Nadszedł czas poetyzmu i wysublimowanej elegancji.
LOEWE, według Jacka McCollough i Lazaro Hernandeza
Jednak nie każda próba powrotu do dziedzictwa kończy się tak harmonijnie. W Loewe, amerykański duet Jack McCollough i Lazaro Hernandez, dotąd związany z Proenzą Schouler, stanął przed ogromnym wyzwaniem: jak zinterpretować wrażliwość Jonathana Andersona, nie tracąc przy tym własnego języka. Ich pierwsza kolekcja dla hiszpańskiego domu mody była poprawna, momentami efektowna, ale pozbawiona magii, którą Anderson konsekwentnie budował przez ostatnie sezony. Pozbawione innowacji zapożyczenia w kolorach i formach zbyt mocno przypominały wcześniejsze projekty Loewe. Nie brakowało im życia ani energii, ale też nie sposób było odnaleźć koncept, który zawsze czynił kolekcje Loewe intelektualnie fascynującymi. Jeśli to moment oswajania się z dziedzictwem marki i czas przejściowy to pozostawia uczucie niedosytu.
JEAN PAUL GAULTIER, według Durana Lantink
Jeszcze trudniej było u Jean Paula Gaultiera, gdzie Duran Lantink, znany ze swoich eksperymentalnych i prowokacyjnych pomysłów, spróbował wskrzesić ducha rewolucji lat 90. Jego pokaz miał w sobie pewną teatralność i energię, ale zabrakło w nim finezji i emocjonalnej głębi, które kiedyś czyniły prowokację Gaultiera czymś więcej niż tylko zabiegiem wizualnym. Odważny pomysł nie przełożył się na spójność – zbyt wiele było w nim pewnej upozorowanej gry, a zbyt mało rzemiosła. To przykład kolekcji, która chciała oddać hołd, ale stała się chaotyczna i pozbawiona serca.
MAISON MARGIELA, według Glenna Martensa
Oczywiście do niektórych kolekcji podchodzi się z pewnym dystansem. Czasem wymagają więcej czasu, aby w pełni je zrozumieć. Glenn Martens w Maison Margiela zaproponował coś, co trudno pokochać od pierwszego wejrzenia. Siła tej marki leży w niuansie i w dekonstrukcji, która nie jest już tylko gestem estetycznym, lecz pytaniem o istotę samego ubioru i jego funkcjonalności. Martens sięgnął do archiwów z pewnym wyczuciem, odczytując je nie jako źródło nostalgii, lecz jako kod do ponownego zapisania. Być może nie chodzi tu o natychmiastowy zachwyt. W świetle aktualnych rewolucji warto poczekać, aż nowe pomysły odrobinę dojrzeją.
MUGLER, według Miguela Castro Freitasa
Miguel Castro Freitas pozostawił podobne wrażenie oczekiwania prezentując swoją wizję Muglera. Przez ostatnie lata dom mody wydawał się zatrzymany w czasie, podczas gdy seksualna dosłowność w wydaniu Casy’ego Cadwalladera zaczęła tracić na sile. Konsekwencja również potrafi znużyć. Freitas, tancerz z wykształcenia, doskonale rozumie ciało i jego ekspresję. Właśnie dzięki temu mówi się, że jest w stanie przywrócić teatralność, która kiedyś stanowiła DNA marki. Na wybiegu pióra, rzeźbiarskie ramiona, ostry tailoring. To nie tylko hołd dla nieżyjącego już założyciela Manfreda Thierry’ego Muglera, ale też nowy język – bardziej zmysłowy niż dosłowny. Freitas zaproponował subtelne „oczyszczenie palety” i zapowiada kierunek, w którym marka znów może odzyskać swój głos.
EPILOG
Rozpoczął się nowy etap – ekscytujący i pełen obietnic. To dobry znak. Być może właśnie tu, między przeszłością a tym, co dopiero dojrzewa, rodzi się nowy język mody. Mniej o tym, jak wyglądać, a bardziej o tym, jak się czuć. Jakby po latach głośnych deklaracji moda znów zaczęła wywiązywać się ze swojego obowiązku i karmi nas emocjami. Bo czyż nie fantazja przyciągnęła nas tu na samym początku? ﹡
Kopiowanie treści jest zabronione