Ewa Puszczyńska
Oscar nie ma dla Pani znaczenia?
10 marca 2024
tekst:
Agnieszka Kowalska
zdjęcia:
Tomasz Lazar dla LIBERTYN.eu
Polska koprodukcja „Strefa Interesów” zdobyła 2 Oscary: w kategorii „najlepszy film międzynarodowy” oraz „najlepszy dźwięk”. Jedną z producentek filmu w reżyserii Jonathana Glazera, kręconego w Polsce i z polską ekipą, jest Ewa Puszczyńska. Dla niej to nie pierwsza przygoda ze statuetką Amerykańskiej Akademii Filmowej. Odpowiadała za produkcję „Idy” Pawła Pawlikowskiego, która Oscara zdobyła, oraz nominowanej do tej nagrody „Zimnej wojny” tego samego reżysera.
Jest jedną z najbardziej znanych i cenionych polskich producentek filmowych na świecie. W 2020 roku znalazła się na liście „Variety 500” – zestawieniu 500. najbardziej wpływowych osób w branży medialnej na świecie. A na koncie ma takie filmy, jak „Quo Vadis, Aida?” w reżyserii Jasmili Žbanić (nagroda w Wenecji, nominacja do Oscara i BAFTY), „The Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej (Złote Lwy festiwalu w Gdyni) czy „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego (nominacja na Berlinale i Złote Lwy w Gdyni).
— Będzie Oscar dla „Strefy interesów”? A może pięć, we wszystkich kategoriach?
(rozmowa odbyła się kilka dni przed oscarową galą – przyp. red.)
— Jestem bardzo przesądna i dlatego absolutnie nie zakładam żadnego Oscara. Zresztą z Oscarem czy bez, mamy absolutnie wybitny film, wyjątkowy film, który przejdzie do historii kina. I tylko to się liczy.
— Ma szansę wygrać z „Oppenheimerem”?
— Oczywiście to byłoby zaskoczenie. Ale nic nie zmieniłoby faktu, że to jest film, który za 10 lat studenci reżyserii na całym świecie będą analizować. O czym opowiada? I w jakiej formie opowiada? Bo jest udaną próbą stworzenia zaczątków nowego języka filmowego.
— Oscar nie ma dla Pani znaczenia?
— Nie robię filmów dla Oscarów, ale z potrzeby serca. Zajmuję się dosyć specyficznymi filmami o dosyć specyficznej tematyce. Bo chcę robić filmy o tym, co jest ważne dla mnie producenta, ale głównie ważne dla mnie człowieka.
— Co zatem musi mieć w sobie scenariusz, żeby Pani po niego sięgnęła?
— Oczywiście musi być interesujący filmowo pod względem sposobu realizacji, ale również treści. Najważniejsze są jednak emocje, które najpierw niosą mnie, a potem niosą widzów. To jest decydujące.
— Co Pani dostrzegła w „Strefie interesów”, że wybrała ten film?
— Sama po niego nie sięgnęłam. Scenariusz podsunięto mi pod nos, za co jestem bardzo, bardzo wdzięczna losowi. Ale również powinnam być wdzięczna Pawłowi Pawlikowskiemu, bo to od jego filmów wszystko się zaczęło. To była taka trampolina mojego życia zawodowego, nie lubię słowa „kariera”. W 2018 roku, kiedy byliśmy z „Zimną wojną” w Cannes, zostałam przedstawiona Jamesowi Wilsonowi – brytyjskiemu producentowi ściśle współpracującemu z Jonathanem Glazerem. Obaj mieli już za sobą kilkuletnie przygotowania polegające na zbieraniu materiałów do scenariusza „Strefy interesów”. Było wiadomo, że ten film musi być nakręcony w Polsce. Szukano więc polskiego producenta i – jak Jim bardzo sympatycznie i łaskawie mówi – byłam jedynym wyborem.
— Powiedziała Pani swojemu zespołowi: „ja ten film zrobię z wami czy bez was, więc decydujcie albo-albo”. Dlaczego?
— Dziewczyny z mojej firmy mówiły, że to dla nas za duży film, że jesteśmy za maleńką firemką, bo rzeczywiście jesteśmy takim małym butikowym producentem. Bały się, że ten film nas przerośnie, że nie damy po prostu rady. Ale ja wiedziałam, że muszę go zrobić ze względu na to, o czym jest. Na szczęście, bo uwielbiam swój zespół, zostały ze mną i zrobiłyśmy to razem.
— Przypadła Pani rola organizatorki zdjęć w obcym dla Brytyjczyków kraju, a także rola producentki kreatywnej, która odpowiadała za znalezienie – po stronie polskiej – odpowiednich osób do współpracy.
— Gdy już rozmawialiśmy o tym filmie, jak już przeczytałam jedną z pierwszych wersji scenariusza, to po prostu wiedziałam absolutnie, że muszę zrobić wszystko, żeby być częścią tego przedsięwzięcia. To było dla mnie ważne jako człowieka, bo mam w rodzinie również ofiary Holokaustu, a także dlatego, że film rezonuje z tym, co się obecnie dzieje na świecie.
— Zrobiła Pani wszystko? Czyli?
— To nie tak, że to była walka do pierwszej krwi. Przede wszystkim musiałam najpierw udowodnić, że potrafię się postarać o środki z polskiej strony na ten film.
— 16 400 milionów dolarów. Łatwo było zdobyć taki budżet na tak trudny, artystyczny film?
— Rynek nie lubi takich filmów, zwłaszcza, jeżeli są robione za duże sumy. Pandemia wszystko zmieniła – gdybyśmy „Strefę interesów” finansowali po koronawirusie, nie zebralibyśmy takich dużych pieniędzy.
Mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo zaczęliśmy jeszcze w czasach, kiedy kino artystyczne było doceniane, kiedy reguły rynku nie były aż tak wszechwładne.
Mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo zaczęliśmy jeszcze w czasach, kiedy kino artystyczne było doceniane, kiedy reguły rynku nie były aż tak wszechwładne.
— Wtedy też nikt nawet nie przypuszczał, że temat stanie się tak bardzo aktualny, bo wojna Rosji z Ukrainą, bo napad Hamasu na Izrael, bo odradzający się antysemitym, bo zło tak blisko nas…
— Ten film nie jest tylko o Holokauście. Oczywiście Holokaust jest punktem wyjścia, ale – jak Jonathan twierdzi – to jest film o banalności zła. Ja na swój użytek mówię inaczej: o normalności zła. Bo opowiadamy o zwykłych ludziach. Bohaterem jest Rudolf Höss, komendant obozu, który odpowiadał za jego rozbudowę, ale pokazany jest jako ojciec, mąż, zięć. Akcja filmu rozgrywa się w jego domu, który stał przysłowiowe sto metrów od krematorium. Ale my widzimy go jak przychodził z pracy i czytał dzieciom bajki na dobranoc, jak bawił się w przydomowym ogrodzie, jadał rodzinne obiady, kąpał się z dziećmi nad Sołą, był wielkim miłośnikiem koni. Trudno uwierzyć, że ktoś tak zwyczajny, w stosunku do innych ludzi, był w stanie robić rzeczy tak bezlitosne i okrutne.
— Prof. Stanisław Batawia, który podczas procesu sporządził jego portret psychologiczny, pisał: „Höss od dzieciństwa, dzięki wpływom środowiskowym, był skłonny do mało krytycznego ujmowania zjawisk i do łatwego podporządkowywania się autorytetom. Tego rodzaju ludzi spotykamy bardzo często”.
— Dla Hössa najważniejszym było wykazać się przed swoimi przełożonymi. Był osobą odpowiedzialną za skonstruowanie całej machiny śmierci i od samego początku był całkowicie pochłonięty swoim zadaniem. Reżyser swoim filmem mówi nam, że każdy – w pewnej sytuacji, w pewnego rodzaju układzie, chcąc się wywiązać z poleceń szefów – mógłby znaleźć się w miejscu, do którego dotarł szef Auschwitz-Birkenau.
On i jego rodzina dzięki tej pracy chcieli po prostu poprawić swój status. To, czego oczekiwali od siebie i swoich drobnomieszczańskich marzeń, wcale nie różni się od naszych. Jak się rozejrzymy, wokół nas są podobnie przeciętni ludzie. Pracują w korporacji, mają domy, rodziny, ogrody, chodzą do pracy. Udowadniają swoim przełożonym, że są najlepsi w tym, co robią. Dlatego ten film jest lustrem, w którym się możemy przejrzeć i zrozumieć, że wszystko jest kwestią wyboru. Oczywiście bardzo łatwo jest iść za rozkazem, iść za tłumem i powiedzieć sobie kiedyś: „to nie ja krzywdziłem, to nie ja mordowałem, jedynie wykonywałem polecenia i rozkazy”. Tak jest łatwiej w życiu. Trzeba bardzo uważać, jakich się wyborów dokonuje, żeby nie stracić człowieczeństwa i nie stać się obojętnym na zło.
On i jego rodzina dzięki tej pracy chcieli po prostu poprawić swój status. To, czego oczekiwali od siebie i swoich drobnomieszczańskich marzeń, wcale nie różni się od naszych. Jak się rozejrzymy, wokół nas są podobnie przeciętni ludzie. Pracują w korporacji, mają domy, rodziny, ogrody, chodzą do pracy. Udowadniają swoim przełożonym, że są najlepsi w tym, co robią. Dlatego ten film jest lustrem, w którym się możemy przejrzeć i zrozumieć, że wszystko jest kwestią wyboru. Oczywiście bardzo łatwo jest iść za rozkazem, iść za tłumem i powiedzieć sobie kiedyś: „to nie ja krzywdziłem, to nie ja mordowałem, jedynie wykonywałem polecenia i rozkazy”. Tak jest łatwiej w życiu. Trzeba bardzo uważać, jakich się wyborów dokonuje, żeby nie stracić człowieczeństwa i nie stać się obojętnym na zło.
— Zazwyczaj myśli się o Hössie, i wszystkich mu podobnych, że byli jakimiś potworami, nienormalnymi osobnikami, bezuczuciowymi psychopatami…
— …bo wtedy jest nam łatwiej się od nich odciąć, uznając, że nas to nie dotyczy. Ale tak naprawdę my, ludzie, jesteśmy zdolni do zła, do okropnego zła. I to jest normalne w naszym życiu, normalne w nas. Dlatego ja wolę używać na swój własny użytek określenia „normalność zła”.
Bardzo pięknie, co mnie nawet teraz wzrusza, jak o tym mówię, Jonathan opowiadał na premierze w Berlinie o swoich pobudkach nakręcenia filmu. I zakończył słowami: „you hate as you love”. To kwestia wyboru, czy chcemy kogoś nienawidzić, czy też kogoś pokochać.
Bardzo pięknie, co mnie nawet teraz wzrusza, jak o tym mówię, Jonathan opowiadał na premierze w Berlinie o swoich pobudkach nakręcenia filmu. I zakończył słowami: „you hate as you love”. To kwestia wyboru, czy chcemy kogoś nienawidzić, czy też kogoś pokochać.
— Gdy reżyser po raz pierwszy przyjechał do Oświęcimia, stanął po stronie obozu, naprzeciw muru, gdzie nadal stoi dom Hössa. Usłyszał dzieci pluskające się w basenie i zrozumiał, że ten mur jest centrum całego projektu. Swój film ostatecznie nakręcił w sąsiednim domu, z widokiem na wieże obozu. Kamery i mikrofony ukryto przed obsadą, aby zbliżyć się do możliwie najbardziej obiektywnej rzeczywistości.
— Jonathan czuł, że musi to sfilmować tak, jakby kręcił prawdziwych ludzi, bez romantyzowania postaci, bez próby jakiegokolwiek ich tłumaczenia. Zależało mu wręcz na antropologicznej obserwacji, takim „Big Brotherze w domu u nazistów”.
Gdy rozmawiał z Łukaszem Żalem, który odpowiadał za zdjęcia, tłumaczył, że nie chce mieć pięknych ruchów kamer, ładnych portretów, zbliżeń, finezyjnego światła. Chodziło mu o kliniczną obserwację tych ludzi i ich działań, codziennego życia, by w ten sposób uniknąć ich gloryfikowania, nadania im wagi i ważności. Chciał też, by czas teraźniejszy wtedy i ten czas teraźniejszy w nas przenikały się w filmie. Żeby to osiągnąć narodził się pomysł na wykorzystywanie wielu kamer naraz, zwykle używaliśmy dziesięciu kamer, bardzo rzadko mniej, czasem 6 lub 10, w technologii 360 stopni, ukrytych w ścianach. Nie było też tam nikogo z ekipy technicznej, operatorów i ostrzycieli, którą Łukasz ukrył w piwnicy domu . Reżyser z operatorem siedzieli w specjalnym kontenerze na zewnątrz, gdzie obserwowali na monitorach obraz z każdej kamery.
Gdy rozmawiał z Łukaszem Żalem, który odpowiadał za zdjęcia, tłumaczył, że nie chce mieć pięknych ruchów kamer, ładnych portretów, zbliżeń, finezyjnego światła. Chodziło mu o kliniczną obserwację tych ludzi i ich działań, codziennego życia, by w ten sposób uniknąć ich gloryfikowania, nadania im wagi i ważności. Chciał też, by czas teraźniejszy wtedy i ten czas teraźniejszy w nas przenikały się w filmie. Żeby to osiągnąć narodził się pomysł na wykorzystywanie wielu kamer naraz, zwykle używaliśmy dziesięciu kamer, bardzo rzadko mniej, czasem 6 lub 10, w technologii 360 stopni, ukrytych w ścianach. Nie było też tam nikogo z ekipy technicznej, operatorów i ostrzycieli, którą Łukasz ukrył w piwnicy domu . Reżyser z operatorem siedzieli w specjalnym kontenerze na zewnątrz, gdzie obserwowali na monitorach obraz z każdej kamery.
— Chodziło o to, żeby nikogo oprócz aktorów nie było na planie?
— Ten pomysł stwarzał aktorom możliwość bycia panią Höss lub panem Hössem, po prostu funkcjonując w przestrzeni domu i ogrodu. Oni nie odgrywali postaci, po prostu nimi byli i to widać na ekranie.
Kręciliśmy na raz całe sekwencje scen, symultanicznie, np. gdy przychodzą do domu komendanta oficerowie, żeby złożyć mu życzenia urodzinowe. W tym samym czasie jego żona przyjmuje koleżanki w kuchni i popijają kawę, jednocześnie polska więźniarka, będąca służącą w domu Hössów, nalewa do kieliszków sznapsa, którego gospodarz wypija z oficerami, a inny więzień w tym samym czasie w innym miejscu myje jego buty z błota i krwi zamordowanych wcześniej Żydów. To wszystko działo się jednocześnie i tak zostało nakręcone. Mamy więc absolutny realizm tego życia i tego świata. Dzięki temu film jest jak alarm. Przywołując historyczne wydarzenia odnosi się do obecnej chwili, próbując dać ostrzeżenie kim jesteśmy jako gatunek i do czego jesteśmy zdolni.
Kręciliśmy na raz całe sekwencje scen, symultanicznie, np. gdy przychodzą do domu komendanta oficerowie, żeby złożyć mu życzenia urodzinowe. W tym samym czasie jego żona przyjmuje koleżanki w kuchni i popijają kawę, jednocześnie polska więźniarka, będąca służącą w domu Hössów, nalewa do kieliszków sznapsa, którego gospodarz wypija z oficerami, a inny więzień w tym samym czasie w innym miejscu myje jego buty z błota i krwi zamordowanych wcześniej Żydów. To wszystko działo się jednocześnie i tak zostało nakręcone. Mamy więc absolutny realizm tego życia i tego świata. Dzięki temu film jest jak alarm. Przywołując historyczne wydarzenia odnosi się do obecnej chwili, próbując dać ostrzeżenie kim jesteśmy jako gatunek i do czego jesteśmy zdolni.
— Czy teraz „Strefa interesów” to najważniejszy film w Pani dorobku?
— Absolutnie nie. „Ida” Pawła Pawlikowskiego to był początek wszystkiego. Przedtem robiłam już filmy, robiłam koprodukcje, byłam na europejskim rynku już dosyć znana, bo Opus Film, gdzie wtedy pracowałam, kojarzył się właśnie ze mną, ale dopiero współpraca z Pawlikowskim otworzyła mi szeroko drzwi. Dlatego Paweł zawsze będzie tym najważniejszym artystą w moim życiu.
Film Jonathana Glazera, którego uważam za wybitnego twórcę, jest kolejnym krokiem szczęściary, która ma możliwość wyboru pracowania z najlepszymi. Bo bez szczęścia w tym zawodzie daleko się nie zajedzie. Ważne jest, kogo się spotka i w jakim momencie swojego życia, i gdy ma się odrobinę szczęścia, to potem wszystko rozkwita i rośnie.
Film Jonathana Glazera, którego uważam za wybitnego twórcę, jest kolejnym krokiem szczęściary, która ma możliwość wyboru pracowania z najlepszymi. Bo bez szczęścia w tym zawodzie daleko się nie zajedzie. Ważne jest, kogo się spotka i w jakim momencie swojego życia, i gdy ma się odrobinę szczęścia, to potem wszystko rozkwita i rośnie.
„Ten film nie jest tylko o Holokauście. Oczywiście Holokaust jest punktem wyjścia, ale – jak twierdzi reżyser – to jest film o banalności zła. Ja na swój użytek mówię inaczej: o normalności zła. Bo opowiadamy o zwykłych ludziach. Film jest jak alarm. Przywołując historyczne wydarzenia odnosi się do obecnej chwili, próbując dać ostrzeżenie kim jesteśmy jako gatunek i do czego jesteśmy zdolni”
— Czy pracowała pani kiedyś z kimś kogo Pani nie lubiła? Czy sympatia do reżysera jest ważna?
— Ma ogromne znaczenie. I do tej pory nie miałam takiego przypadku, że nie lubiłam z kimś pracować. Nigdy mi się nie zdarzyło akceptować reżysera jedynie z powodu wielkości jego dzieła, bo gdyby nie ono, to bym się z nim nie zaprzyjaźniła, ani nawet nie zaznajomiła.
Oczywiście z niektórymi mam kontakty bliższe, jak np. z Pawłem Pawlikowskim. Teraz trochę nasza relacja jest luźniejsza, ale kiedyś miałam poczucie więzi bratersko-siostrzanej. I mam nadzieję, że jak będziemy robić kolejny projekt wspólnie, to znów będę czuła, że dam się za niego pokroić. Z Jonathanem Glazerem, którego lubię jako człowieka, nie miałam aż takiej bliskości, podziwiałam go jako twórcę troszeczkę bardziej z dystansu i odkryłam, że to, jak pracuje, jest bardzo podobne do stylu Pawła. Obydwaj nie traktują scenariusza jako skończony tekst, by na planie odhaczać zrealizowane sceny, tylko właściwie cały czas jest to proces twórczy.
Oczywiście z niektórymi mam kontakty bliższe, jak np. z Pawłem Pawlikowskim. Teraz trochę nasza relacja jest luźniejsza, ale kiedyś miałam poczucie więzi bratersko-siostrzanej. I mam nadzieję, że jak będziemy robić kolejny projekt wspólnie, to znów będę czuła, że dam się za niego pokroić. Z Jonathanem Glazerem, którego lubię jako człowieka, nie miałam aż takiej bliskości, podziwiałam go jako twórcę troszeczkę bardziej z dystansu i odkryłam, że to, jak pracuje, jest bardzo podobne do stylu Pawła. Obydwaj nie traktują scenariusza jako skończony tekst, by na planie odhaczać zrealizowane sceny, tylko właściwie cały czas jest to proces twórczy.
— Pracuje Pani głównie z reżyserami mężczyznami. Czy płeć przekłada się na Pani wybór projektu albo jego odrzucenie?
— Nie, nie. Zapytano mnie kiedyś co jest dla mnie ważniejsze: „A story or a story teller”. Story teller jest bardzo ważny, ale nie ma znaczenia, czy osoba, która ma tę historię opowiedzieć, to kobieta czy mężczyzna. Ale fakt, bardzo chciałam zrobić film z Pawlikowskim, Tomkiem Wasilewskim czy Glazerem. To mężczyźni, ale tak się składa, że ich jest więcej wśród reżyserów. Teraz jednak będę robiła debiuty dwóch kobiet.
Gdy to nie ja o kogoś zabiegam, a scenariusz sam do mnie trafia, przy podejmowaniu decyzji liczy się nie tylko to, co ktoś do tej pory zrobił i co sobą reprezentuje. Spotykam się, rozmawiam o życiu, pijemy kawę, herbatę i przy okazji dyskutujemy o projekcie. Dopiero wtedy podejmuję decyzję.
Gdy to nie ja o kogoś zabiegam, a scenariusz sam do mnie trafia, przy podejmowaniu decyzji liczy się nie tylko to, co ktoś do tej pory zrobił i co sobą reprezentuje. Spotykam się, rozmawiam o życiu, pijemy kawę, herbatę i przy okazji dyskutujemy o projekcie. Dopiero wtedy podejmuję decyzję.
— Skoro mowa o płci… Do niedawna w branży filmowej, zwłaszcza w polskiej, kobiety mogły pomarzyć o pracy powyżej asystentki czy sekretarki. Pani przetarła szlaki. Dzisiaj jesteście odpowiedzialne za wielkie produkcje, za bardzo duże pieniądze. Jak kiedyś radziła sobie Pani w tym bardzo męskim biznesie?
— Trochę byłam takim pokornym cielęciem, które dwie matki ssie. Ale robiłam swoje, starając się nie wystawiać głowy i nie udawać, że jestem tutaj najważniejsza. Starałam się odnaleźć w układzie, w którym mi przyszło funkcjonować. Oczywiście były czasami momenty, gdzie traktowano mnie szowinistycznie. Pamiętam prześmieszne sytuacje, gdy dwóch mężczyzn rozmawiało na temat, na który w tym pokoju ja wiedziałam najwięcej, jednak jeden z nich kierował pytania do drugiego, mnie pomijając. Ten drugi patrzył wtedy na mnie, bym za niego na te pytania odpowiedziała.
Starałam się podobne sytuacje bagatelizować, nie brać tego osobiście. Nigdy nie miałam sytuacji, że płakałam, że byłam osobiście bardzo dotknięta lub zminimalizowana wysłaniem do przysłowiowej kuchni. Zawsze myślałam: „Na szczęście mną nie poniewierają. Nie są wobec mnie chamscy. Może traktują mnie z góry, ale postaram się korzystać z sytuacji, że mogę patrzeć jak pracują, że mogę się od nich uczyć, że mogę ich w ten sposób wykorzystać i kiedyś wziąć na nich rewanż”. Myślę, że to mi się udało. (śmiech)
Starałam się podobne sytuacje bagatelizować, nie brać tego osobiście. Nigdy nie miałam sytuacji, że płakałam, że byłam osobiście bardzo dotknięta lub zminimalizowana wysłaniem do przysłowiowej kuchni. Zawsze myślałam: „Na szczęście mną nie poniewierają. Nie są wobec mnie chamscy. Może traktują mnie z góry, ale postaram się korzystać z sytuacji, że mogę patrzeć jak pracują, że mogę się od nich uczyć, że mogę ich w ten sposób wykorzystać i kiedyś wziąć na nich rewanż”. Myślę, że to mi się udało. (śmiech)
— Czy jest coś, czego Pani zazdrości facetom w tej branży?
— Niczego im nie zazdroszczę. No może niektórym zazdroszczę urody. (śmiech)
Ale tak poważnie, to – patrząc na najbliższe podwórko, czyli „Strefę interesów” – to zazdrość przeplataną z podziwem mam wobec Jima Wilsona, który jest takim akademickim mózgiem. Bardzo dociekliwy, mądry, miał duży intelektualny wkład w film. Bardzo chętnie przysłuchuję się temu, co mówi. Nie jest pozbawiony wad, bo mówi, i mówi, i mówi, i mówi, i nie umie przestać, ale ponieważ to, co mówi, jest mądre i interesujące, więc póki można go słuchać, to ja go słucham.
— Mawia Pani o sobie: „jestem dobrą producentką, ale kiepską bizneswoman”.
— Wszyscy myślą, że jak ktoś jest dobrym producentem, to jest również dobrym właścicielem firmy, potrafiącym z zyskiem nią zarządzać, co nie jest prawdą. To są dwie absolutnie różne umiejętności. Wielu, zwłaszcza młodych, producentów ma podobny problem, tylko nikt się do tego nie przyznaje, bo wydaje im się, że coś jest z nimi nie tak. Ja się pogodziłam z tym, że do biznesu smykałki nie mam. I za każdym razem naciągam dwa końce sznurka, by się spotkały i żeby moja firma mogła kontynuować pracę.
— Zastawiła Pani kiedyś swój dom, żeby zrobić film.
— Nie tyle zastawiłam, bo domu nie mam ,co wzięłam bardzo dużą pożyczkę, by zamknąć film. Jeszcze do niedawana spłacałam te długi, ale spłaciłam wszystko, więc mogę pożyczać dalej. (śmiech)
„Jestem dobrą producentką, ale kiepską bizneswoman. Słynę z tego, że biorę na warsztat szalone pomysły”
— To był film „Głupcy” Tomka Wasilewskiego.
— Dla większości to jest film o kazirodztwie, dla mnie – o macierzyństwie, o miłości matki i syna. Trochę jest też jak tragedia grecka o fatum – żebyś człowieku nie wiadomo co robił, to ono i tak cię dopadnie. Jednak tabu kazirodztwa jest tak silne w społeczeństwie, że świat na razie ten film odrzucił. Ja jednak nigdy nie żałowałam, że go zrobiłam. To piękna historia, dobry film. Ale być może zrobiliśmy go za wcześnie, bo kiedyś obrazów o związkach homoseksualnych się nie robiło, a dziś jest swego rodzaju na nie moda. A być może odrzucono go z różnych innych powodów…
Pewnie nie powinnam tego mówić jako producent, ale choć znałam ryzyko, to ja słynę z tego, że biorę na warsztat szalone pomysły. Pierwszym z nich była „Ida”. Reżyser nie znał mnie, a ja jego. Paweł nigdy wcześniej nie pracował w Polsce, nie znał tego rynku i ludzi. Ale mobilizujące było to, że chcieliśmy zrobić najwspanialszy film.
Pewnie nie powinnam tego mówić jako producent, ale choć znałam ryzyko, to ja słynę z tego, że biorę na warsztat szalone pomysły. Pierwszym z nich była „Ida”. Reżyser nie znał mnie, a ja jego. Paweł nigdy wcześniej nie pracował w Polsce, nie znał tego rynku i ludzi. Ale mobilizujące było to, że chcieliśmy zrobić najwspanialszy film.
— Stworzyliście niemal duet idealny. Jako jeden z niewielu producentów w ogóle na świecie, miała Pani wpływ na każdym etapie tworzenia filmu, bo reżyser się Pani radził: od wstępnych scenorysów, zmian w scenariuszu, doboru ekipy, montażu, promocji…
— Duet idealny? Nie wiem, trzeba by zapytać Pawła. Mojego wpływu nie należy przeceniać, trudno też powiedzieć, że się mnie radził. Bywałam swojego rodzaju sparring partnerem. To jest rzecz, którą najbardziej lubię. Gdy jestem partnerem, a nie tylko bankomatem. Lubię, gdy piłeczka między nami odbija się od ściany i zmienia swoją trajektorię lotu, ale wraca, inicjując nową myśl, lepszy pomysł. To, że mogę brać udział w procesie twórczym, jest dla mnie bardzo cenne. Choć bywa, że jestem onieśmielona, bo chociaż nie uważam się za głupią, to Paweł jest intelektualistą z ogromną wiedzą w wielu dziedzinach.
Ale gdybym miała być tylko od zbierania pieniędzy, nie wykonywałabym tego zawodu. Ja nie lubię pieniędzy, potrafię natomiast pilnować cudzych. Paweł znany jest z długiego procesu twórczego, zmian w scenariuszu na planie, wielu dubli. Ja bywam więc zegarynką, która mówi „koniec na dziś”, bo wiem, że nie możemy wchodzić w szalone nadgodziny. Ale jednocześnie zgadzam się na rzeczy, na które pewnie inny producent, by nie pozwolił. Bo jak on przychodzi z czymś nowym, to wiem, że to nie jest kaprys znanego reżysera, ale pomysł dla dobra filmu. I wtedy sobie powtarzam, jak Scarlett O’Hara: „pomyślę o tym jutro”, a dzisiaj robimy.
Choć w filmie ważą się losy bardzo dużych pieniędzy, niektórych twórców i ich produkcje należy traktować jak dzieła sztuki i ich nie ograniczać. Bo nikt nie ogranicza malarza, nikt mu nie mówi czy ma użyć więcej koloru zielonego czy czerwonego. Paweł jest wybitnym artystą, a ja go obdarzam dużym zaufaniem. Jednocześnie dziś mogę wyznać, bo wszystko dobrze się skończyło, że „Zimną wojnę” zamknęliśmy z dużą dziurą budżetową. Na szczęście znalazłam bardzo bogatego Hindusa, który miał kaprys, aby wyłożyć kasę w zamian za kredyty na końcu filmu, który miał być pokazany na festiwalu w Cannes.
Ale gdybym miała być tylko od zbierania pieniędzy, nie wykonywałabym tego zawodu. Ja nie lubię pieniędzy, potrafię natomiast pilnować cudzych. Paweł znany jest z długiego procesu twórczego, zmian w scenariuszu na planie, wielu dubli. Ja bywam więc zegarynką, która mówi „koniec na dziś”, bo wiem, że nie możemy wchodzić w szalone nadgodziny. Ale jednocześnie zgadzam się na rzeczy, na które pewnie inny producent, by nie pozwolił. Bo jak on przychodzi z czymś nowym, to wiem, że to nie jest kaprys znanego reżysera, ale pomysł dla dobra filmu. I wtedy sobie powtarzam, jak Scarlett O’Hara: „pomyślę o tym jutro”, a dzisiaj robimy.
Choć w filmie ważą się losy bardzo dużych pieniędzy, niektórych twórców i ich produkcje należy traktować jak dzieła sztuki i ich nie ograniczać. Bo nikt nie ogranicza malarza, nikt mu nie mówi czy ma użyć więcej koloru zielonego czy czerwonego. Paweł jest wybitnym artystą, a ja go obdarzam dużym zaufaniem. Jednocześnie dziś mogę wyznać, bo wszystko dobrze się skończyło, że „Zimną wojnę” zamknęliśmy z dużą dziurą budżetową. Na szczęście znalazłam bardzo bogatego Hindusa, który miał kaprys, aby wyłożyć kasę w zamian za kredyty na końcu filmu, który miał być pokazany na festiwalu w Cannes.
— Jest jakiś reżyser ze świata, z którym bardzo chciałaby Pani pracować?
— Chyba nie miałam takiego marzenia. Raczej z jakimś aktorem. Oczywiście z Carym Grantem i Paulem Newmanem bardzo bym chciała, ale to już się chyba nie uda. (śmiech) Ale z żyjących to byłby Mads Mikkelsen. Jest świetnym aktorem i zupełnie nie wykorzystanym przez światowe kino. Poza tym ma w sobie coś ze zbója. (śmiech)
— A kino? W grę wchodzi jedynie artystyczne? Czy widowiska nie intrygują Pani na tyle, żeby spróbować?
— Oczywiście, że tak. Absolutnie bardzo bym chciała mieć jakiś udział przy „Diunie”. To film, który opowiada o wartościach, które dla mnie są ważne, tylko po prostu w innej formie.
Projektów przychodzi do mnie więcej niż mam możliwości na ich zrealizowanie. Kiedyś maniakalnie czytałam wszystko, bo się bałam, że ominie mnie coś fantastycznego. Ale któregoś dnia zrozumiałam, że nie jestem w stanie zrobić wszystkich projektów na świecie, i dziś już umiem odmawiać. Nauczyłam się tego, prosząc ludzi, żeby już nic nie przesyłali, bym nie miała pokusy i nie zaczytała się na śmierć.
Projektów przychodzi do mnie więcej niż mam możliwości na ich zrealizowanie. Kiedyś maniakalnie czytałam wszystko, bo się bałam, że ominie mnie coś fantastycznego. Ale któregoś dnia zrozumiałam, że nie jestem w stanie zrobić wszystkich projektów na świecie, i dziś już umiem odmawiać. Nauczyłam się tego, prosząc ludzi, żeby już nic nie przesyłali, bym nie miała pokusy i nie zaczytała się na śmierć.
— A czy dziś umie Pani przyznać, że stoi za ostatnimi sukcesami polskiego kina, może nawet europejskiego i że Pawlikowski sukces zawdzięcza także Pani?
— Na pewno nigdy tego nie przyznam przed sobą. Powtarzałam to wielokrotnie i powtórzę: ja tylko pomagam. Gdy wierzę w czyjąś artystyczną wizję, bo jest spójna z moim postrzeganiem świata i z tym, co jest dla mnie ważne, to robię wszystko, żeby ta wizja mogła się urodzić jak najspokojniej, jak najsprawniej. Z jak najmniejszym bólem porodowym. I to jest moja rola.
I szczerze przyznam, że trochę żałuję, że wyszłam z cienia, że się godzę na wywiady i różnego rodzaju spotkania. W tej chwili robię to tylko i wyłącznie w związku z promocją filmu „Strefa interesów”, ale gdy tylko będę mogła, bardzo chętnie znowu się schowam. Bo z cienia lepiej widać światło. Wszystko widać wyraźniej.
I szczerze przyznam, że trochę żałuję, że wyszłam z cienia, że się godzę na wywiady i różnego rodzaju spotkania. W tej chwili robię to tylko i wyłącznie w związku z promocją filmu „Strefa interesów”, ale gdy tylko będę mogła, bardzo chętnie znowu się schowam. Bo z cienia lepiej widać światło. Wszystko widać wyraźniej.
— Czy ma Pani jeszcze czas, ochotę i ciekawość, żeby chodzić do kina? Nie Puszczyńska producentka, ale Puszczyńska widz.
— Wciąż mam z tego przyjemność. Chociaż ostatnio do kina chodzę rzadko, oglądam film w domu na dużym ekranie. Najchętniej taki, który znam na pamięć, gdy wiem, w którym momencie zacznę płakać lub się śmiać.
— To czym się Pani zajmuje, to nie tylko pasja, to Pani życie.
— Mam prawie 70 lat, od ośmiu mogłabym być na emeryturze, do której zmusiła mnie moja księgowa, która niemal wypełniła za mnie wniosek i on gdzieś tam w ZUS-ie leży. Ale uważam, że żyję dopóki pracuję. Chętnie oddam pałeczkę w dobre ręce, ale wyznam szczerze: bardzo chciałabym umrzeć na stanowisku pracy i mam nadzieję, że tak będzie. O! To jest bardzo dobre zakończenie rozmowy! ﹡