






























Uważa, że zdjęcia powinny służyć historii, że to ona jest najważniejsza. Dlatego, gdy ma pokusę zrobienia pięknych, przestylizowanych zdjęć, co czasem bywa błędem, bo w filmie chodzi o prawdę, zaczyna myśleć, że „czas popracować nad własnym ego”. Na szczęście nie myśli o sobie jako o artyście, tylko jako o operatorze i autorze zdjęć, który ma oddać wizję reżysera.
Ciężko pracuje i nie ukrywa, że zawsze jest trochę w pracy. Bo nawet, jak nie jest na planie filmowym, to trudno mu wyłączyć myślenie i całkowicie się odciąć od projektu. Inspiracje znajduje nawet na ulicy i gdy coś zauważy od razu zastanawia się, jak mógłby to wykorzystać w filmie. Praca jest jego największą pasją i częścią życia, tego nie da się rozdzielić. Deklaruje: – Naprawdę kocham to, co robię, i mam farta, że tylu wspaniałych twórców mi zaufało. A jeden dobry film pociąga za sobą zaproszenie do kolejnego.
Odkąd został operatorem, lista nazwisk najlepszych reżyserów, którzy zapraszają go do współpracy, regularnie się powiększa: Jerzy Skolimowski, Magnus von Horn, Charlie Kaufman, Jan Komasa… Ale wiele propozycji z Hollywood odrzucił, bo nie były zbyt dobre, a on chce robić tylko kino najlepsze.
„Dziewczyna z igłą”, z którą był niedawno na gali Oscarów, to jeden z najlepszych filmów roku, a w naszym kraju także jeden z najchętniej oglądanych: w kinach widziało go ponad 100 tys. osób. Ten sukces to zasługa m.in. pracy Michała Dymka. Styl wizualny filmu miał przenieść widzów do ponadczasowej, niemal baśniowej krainy. Czerpiąc inspirację z fotografii historycznej i klasyki kina, operator stworzył oszałamiający wizualnie krajobraz, który zaciera granice między rzeczywistością a fantazją. Zdjęcia są jedną z najmocniejszych stron filmu – w wyrafinowany, ale nie przerysowany sposób, opisują świat, w którym nieustannie rozgrywa się walka dobra ze złem.
Nam autor opowiada jak stworzył zdjęcia w czerni i bieli, ale też o tym, jak było na Oscarach, jakiemu operatorowi zazdrości i czy czeka na telefon od Christophera Nolana?
Z pewnością dałem mu najwięcej. Chociaż przy każdym filmie zawsze daję z siebie dużo, ale przy tym sytuacja była wyjątkowa. Razem z reżyserem mieliśmy mnóstwo czasu na przygotowania, dlatego poświęciłem bardzo dużo prywatnego czasu i zaangażowania. No i też ta historia, ten scenariusz tak złożony, niejednoznaczny i dotykający różnych spraw na wielu poziomach, które są ważne i aktualne nadal, tak mnie zafascynowały, że wszedłem w to na sto procent.
Wszystkie nagrody i nominacje to raczej dodatkowe paliwo dla samego filmu w wyścigu po Oscara, a także całej machiny promocyjnej, by ludzie chętniej szli do kina.
Choć, oczywiście, ma to bezpośrednie przełożenie na całą branżę, która karmi się trochę takimi osiągnięciami – bo to kwintesencja tego zawodu – ja raczej mam do tego dystans. Dla mnie ważny jest sam fakt, że film o małym, a nie wielomilionowym budżecie, bez hollywoodzkiego zaplecza i fortuny na promocję, doszedł tak wysoko. To jest wspaniałe osiągnięcie! I dowód, że robienie filmów to nie jest coś wybranego dla nielicznych, że można dojść do tego poziomu przede wszystkim dzięki talentowi całego zespołu.
A mnie pomogło w końcu zrozumieć, że w świecie filmu można zrobić wszystko. Bo kiedyś myślałem o tym inaczej: że kręcenie filmów to coś arcytrudnego, a Oscary są nieosiągalne.
Staram się nie myśleć o nagrodach. Lepiej nie oczekiwać niczego, być pozytywnie zaskoczonym. Ale przede wszystkim marzę o tym, by robić dobre filmy, z których jestem zadowolony, dumny, które niekoniecznie przynoszą laury. Łatwo się wpędzić w myślenie, że Oscary to coś niesamowitego, co zmieni życie. Nie zmieni.
W tym roku było wyjątkowo, bo byliśmy tam dużą ekipą duńsko-polsko-szwedzką, z czego chyba 20 osób było z naszego kraju. Wszyscy razem świętowaliśmy, niemal jak jedna filmowa rodzina i to było najprzyjemniejsze. Ale szczerze mówiąc, po Oscarach cieszyło nas, że to się w końcu skończyło. Nie czuliśmy się jak przegrani. Wszyscy, którzy widzieli nasz film, chwalili go, mówiąc nam nawet, że jest tak dobry, iż wychodzi poza swoją kategorię „najlepszy film międzynarodowy”. Wielu nie kryło, że jest nim pozytywnie zaskoczonych. Spotkały nas wyłącznie dobre rzeczy.
Mieliśmy jednak świadomość, że naszymi konkurentami są ciekawe filmy, jak brazylijski „I’m Still Here” Waltera Sallesa. To historyczny wyczyn, bo pierwszy Oscar dla Brazylii.
To prawdziwa historia, bo Dagmar Overbye, Dunka, która założyła podziemną agencję adopcyjną w Kopenhadze po I wojnie światowej, aby rzekomo pomagać biednym kobietom z niechcianą ciążą, naprawdę żyła. Jednak my kręciliśmy w Polsce i trochę oszukiwaliśmy – dwudziestowieczną Kopenhagę grają m.in. Wrocław, Łódź, Bystrzyca oraz Kłodzko. Parę dni filmowaliśmy w Szwecji, nic w Danii. Najważniejszy był więc wybór lokalizacji – na poszukiwania poświęciliśmy z Magnusem najwięcej czasu, by na ekranie widz zobaczył miasta piękne i brzydkie zarazem, labirynt ciasnych, pozbawionych światła pomieszczeń i wąskich uliczek, poprzecinanych pęknięciami, cieniami i ziejącymi szczelinami, w których można ukryć lub porzucić życie.
Od początku wiedzieliśmy z Magnusem, że chcemy, żeby film był wizualnie spektakularny, a przecież nie mieliśmy wielomilionowego budżetu amerykańskiego blockbustera; to kino artystyczne finansowane w ramach koprodukcji, a plan zdjęciowy wynosił tylko 30 dni. Musieliśmy stosować wiele tricków.
Wchodząc w konwencję trochę baśni, trochę świata nie do końca realistycznego, trochę skrzywionego, mieliśmy pomysł używania makiet i część filmu została nakręcona z użyciem miniaturowych domów. Najpierw zostały zbudowane w małej skali, a później je sfotografowaliśmy, żeby wklejać w niektóre miejsca i przedłużać perspektywę lub wymieniać faktury, które nie zgadzały się z okresem historycznym, o którym opowiadaliśmy.
Od strony technologii wyglądało to tak, że zdecydowałem się na użycie formatu 3:2, który jest węższy niż inne formaty i pozwalał tak komponować ciasne kadry, by sprawiały wrażenie klaustrofobii, bez przestrzeni, bez powietrza, bez pokazywania nieba, co współgrało z nieprzyjaznym światem bohaterki. Dodatkowo pomogły mi w tym obiektywy Leitz HUGO, które przybliżyły obraz do tekstury starej fotografii, subtelnie nadały vintage’owy look.
Czasem pomagały właśnie stare fotografie, np. manufaktur w Leeds z tego samego okresu, co nasza historia, dzięki którym na wyciągnięcie ręki mieliśmy wizualizacje jak to wyglądało, mogliśmy dotknąć jakiejś prawdy tamtych czasów. Oczywiście nie znaleźliśmy takich fabryk, bo ich nie ma, ale pomogło nam to w wybraniu np. Księżego Młyna w Łodzi, który zagrał w scenie wyjścia robotnic z fabryki.
Kiedyś na nasze spotkanie Magnus przyniósł album Sergio Larraina, fotografa Magnum, który tworzył w późniejszych latach, ale nam chodziło o atmosferę jego zdjęć: o samotność, o spotkania ludzi w parku, o mgłę, o przestrzeń wśród natury. Dzięki tym zdjęciom nakręciliśmy scenę w parku spotkania Karoline z przyjaciółką, choć ostatecznie nie w tym, w którym planowaliśmy, ale w przypadkowym parku w Łodzi, gdzie pod drzewem postawiliśmy ławkę, a pogoda zrobiła resztę: jesienny poranek, deszcz, mgła, co dało nam potrzebną melancholię i tajemniczość.
A jednocześnie też nie chcieliśmy z Magnusem zarzucać widza tym, co okropne i tragiczne, nie epatować złem i strachem, bo wtedy film byłby nie do oglądania.
Uważam, że w tej branży cenne jest, by tworzyć duety reżysersko-operatorskie. To pewnego rodzaju przywilej. Tworzenie filmów z Magnusem jest czymś takim, bo ma wspaniały stosunek do współpracy, zaprasza do kreatywnego procesu, jest otwarty na pomysły i dyskusje, co przekłada się na wniesienie do filmu własnego wkładu. A jednocześnie ma mocną wizję filmu i wie, w którą stronę powinien podążać, co jest niebywale ważne.
A po liceum od razu trafiłem na operatorkę w Łodzi. Tam ktoś mądry powiedział mi, że na studiach trzeba robić jak najwięcej filmów z reżyserami, bo to niczym praca bez ryzyka, a jednocześnie szansa nauczenia się pracy z drugim człowiekiem, co jest najtrudniejsze do opanowania, bo trzeba słuchać ludzi z charyzmą, wizją, talentem, własnym gustem. Trzeba nauczyć się skupić na tym, co jest najlepsze dla projektu, a nie dla swojego ego. I to mnie ukształtowało jako operatora – postawiłem stuprocentowo na współpracę z reżyserami, a nie robienie filmu po swojemu i narzucanie tej wizji reżyserowi. Cały czas się tego trzymam.
Potem, oczywiście, szybko przychodzi głód kolejnego projektu: i albo się czeka na telefon, albo się już wie, jaki będzie następny.
A w Grecji miałem przyjemność uczestniczenia w bardzo ciekawym projekcie krótkometrażowym autorstwa Charliego Kaufmana [amerykański scenarzysta i reżyser, laureat Oscara za scenariusz do filmu „Zakochany bez pamięci” z Kate Winslet i Jimem Carreyem – red.], który zamknęliśmy w dwóch tygodniach mojej obecności w Atenach.
Mega się cieszę, że jest odzew ze strony środowiska, że ludzie chcą ze mną pracować. To jest w jakimś stopniu spełnienie moich marzeń, że mogę się realizować w czymś, w czym się świetnie czuję i co mi przynosi tyle satysfakcji, radości, a czasami nawet nagrody.
Trzeba więc zastanowić się, czy ten film jest warty tego, by oddać mu życie, poświęcić swój czas. Chcę podążać drogą, którą obrałem – robienie interesujących projektów, bo bardziej zależy mi na rozwoju niż na zarabianiu pieniędzy.
Na moją decyzję składa się miks tego wszystkiego.
Pasja też bardzo pomaga – trzeba kochać ten zawód, bo wymaga wielu wyrzeczeń, praca trwa dużo dłużej niż sam plan zdjęciowy i podporządkowane jest jej także prywatne życie. Ja robię to, co kocham, mam z tego wielki fun i satysfakcję, bo miałem szczęście pracować przy filmach, które stawiały przede mną wyzwania i pozwoliły mi się zawodowo spełniać.