Natela Grigalaszwili
„Nie wiem dokąd zmierzam, ale wiem, że jeszcze nie skończyłam”
22 kwietnia 2025
tekst: Małgorzata Wakuluk
zdjęcia: Natela Grigalaszwili
Natela Grigalaszwili została pierwszą fotoreporterką w Gruzji, dziś jest ceniona w kraju i na świecie. Mieszka w Tbilisi, ale regularnie podróżuje po całej Gruzji. Jej największym projektem są gruzińskie wioski. Fotografując je, opowiada osobistą historię o mieszkańcach, ich szczęściu i smutku, tradycjach i rytuałach, pracy i życiu codziennym, bogatej i pięknej kulturze, która zanika w zapomnieniu. Swoje długoterminowe cykle fotograficzne zaczęła niezwykle piękną serią „Book of my Mother”, o swojej matce. Jej fotografie były prezentowane na licznych wystawach indywidualnych i zbiorowych w Europie, Azji i Stanach Zjednoczonych. Publikowała w prestiżowych gazetach, takich jak „New York Times”, „Libération”, Washington Post”, „British Journal of Photography”. Jest laureatką wielu nagród fotograficznych i stypendiów artystycznych.

Jej dziecięcym marzeniem było zostanie filmowcem. Powodem, dla którego zaczęła fotografować, było kino. Dorastając, uwielbiała oglądać filmy. Do dziś pamięta stare radzieckie magazyny filmowe, które były w bibliotece w jej rodzinnej wsi Tagveti, miała też kilka z nich w domu. Czytała je w kółko. Po ukończeniu szkoły wyjechała do stolicy, aby spełnić swoje marzenie. Ale, żeby mogła zdać egzaminy i zostać operatorką filmów dokumentalnych, musiała nauczyć się fotografii.

Miała 16 lat. Zaczęła chodzić do lokalnego studia portretowego, aby poznać techniczne aspekty fotografii. Była jedyną kobietą w grupie 24 mężczyzn. W tamtym czasie fotografia nie była odpowiednim zawodem dla kobiety, dlatego niewiele z nich się nią interesowało. Niestety, ostatecznie nie mogła studiować kinematografii, ponieważ nauka była zbyt droga, a ona w stolicy musiała się sama utrzymać. To był dla niej emocjonalnie trudny czas, ale chciała spełnić swoje marzenia.

Gdy tylko zaczęła studiować fotografię, w prezencie od przyjaciółki dostała swój pierwszy aparat. W Związku Radzieckim (dopiero w 1991 roku w wyniku decyzji parlamentu gruzińskiego republika odzyskała niepodległość jako Gruzja) fotografia nie była szanowanym zawodem. Nie było szkół ani miejsc, w których można było podnosić kwalifikacje. Pracowało się na analogach i klasycznym czarno-białym filmie. Nie było fotoreporterów, a tym bardziej fotografek. Widok Nateli z aparatem wywoływał zdziwienie i drwiny sąsiadów lub osób, z którymi dorastała.

Została jednak przy fotografii. – Teraz jestem szczęśliwa, że ​​tak to się potoczyło. Uwielbiam komunikować się za pomocą moich zdjęć i myślę, że mam większą swobodę twórczą, niż miałabym jako operator filmowy – mówi dzisiaj.

Jej zdjęcia są bardzo „kinowe”. Jeszcze zanim zaczęła fotografować, była zakochana we włoskim neorealizmie. Często oglądała filmy tego gatunku w telewizji. I to one miały na nią największy wpływ, szczególnie na początku kariery fotografa. A także gruziński reżyser Otar Ioseliani, w którego filmach była zakochana. Teraz lubi irańskiego reżysera Abbasa Kiarostamiego, szczególnie film „24 klatki”.

60-letnia Grigalaszwili zaczynała jako fotoedytorka w lokalnych gazetach, ale szybko zwróciła się ku fotografii autorskiej. Jej najbardziej znane cykle to m.in. „Village of the Mice”, „The Black Sea”, „The Doukhobors’ Land” oraz „Women with Headscarves”.

Podróżując do wielu trudnych i ubogich regionów, Natela od lat dokumentuje odizolowane społeczności i mniejszości etniczne – ostatnich gruzińskich nomadów żyjących na społecznie i geograficznie odległych peryferiach kraju. Nigdy nie myślała o wyprowadzce z Gruzji. Nawet wtedy, gdy kraj przeszedł przez trzy wojny w ciągu ostatnich 25 lat. 20 procent kraju jest okupowane przez Rosję, wskaźniki ubóstwa rosną, a mieszkańcy obawiają się, że w erze rosnącej globalizacji i rządów tych, którzy zdobyli władzę, plądrując własny kraj, mogą stracić swoją różnorodność, tradycyjne wartości i tożsamość narodową.

Fotografie Nateli Grigalashvili są przesiąknięte smutkiem i niewytłumaczalnym romantyzmem. Oglądając je, ma się wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Osiągają delikatną równowagę między krajobrazem a portretem. Swoją estetyką i charakterem nawiązują do pasterskich obrazów, niegdyś ważnych w gruzińskiej sztuce.

Po raz pierwszy będzie je można zobaczyć w Polsce: na wystawie „Rok 2024 w obiektywach polskich fotografek” Polish Women Photographers, gdzie artystka będzie specjalnym gościem na znak solidarności z Gruzją. Wernisaż odbędzie się 26 kwietnia w ogrodzie Letniego Pałacu Lubomirskich w Rzeszowie, a po ponad miesiącu ekspozycja odwiedzi m.in. Sopot, Warszawę, Brukselę i Hiszpanię.

— Twoja historia zaczyna się w Tagveti, miejscu, które z jednej strony Cię ukształtowało, a z drugiej – które musiałaś opuścić, żeby się rozwinąć. Co Tagveti dało Ci jako artystce, a o co musiałaś zawalczyć sama?
— Urodziłam się i wychowałam w Tagveti, w małym domu, na końcu wioski, w pobliżu gór i lasu, blisko natury. I to miejsce zostało ze mną na całe życie – nie tylko jako przestrzeń, ale jako sposób widzenia. Spokój wsi, ludzie, krajobraz, codzienne rytuały – to wszystko wpłynęło na to, jak obserwuję i rozumiem świat. Myślę, że to właśnie Tagveti dało mi wrażliwość, która później przeniknęła do mojej fotografii.

Ale jednocześnie tam nie miałam żadnych możliwości, aby rozwijać się jako artystka. Musiałam wyjechać i krok po kroku sama wszystko odkrywać, często bez żadnego wsparcia. Na początku nie wiedziałam, co robię – po prostu szłam za tym, co wydawało mi się ważne. Nie było łatwo, ale z czasem znalazłam swoją drogę.
— Czy pamiętasz moment, w którym fotografia przestała być „planem B” i stała się głównym sposobem opowiadania o świecie?

— Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, kiedy fotografia stała się moim językiem – to działo się powoli. Przez wiele lat pracowałam jako fotoreporterka, relacjonując codzienne wydarzenia. Ale nawet wtedy zawsze nosiłam aparat również poza pracą. Ciągnęło mnie do ludzi i miejsc, które były mi bliskie – szczególnie na wsiach – i fotografowałam je po cichu, bez wielkich zamiarów.


Z czasem zrozumiałam, że te osobiste zdjęcia znaczą dla mnie więcej niż wszystko, co robiłam zawodowo. Pozwalały mi wyrazić coś głębszego, czego nie potrafiłam ubrać w słowa. Wtedy fotografia przestała być tylko pracą, stała się moim sposobem widzenia świata i opowiadania historii.
— W czasach ZSRR nie traktowano poważnie kobiet-fotografek i często Cię wyśmiewano. Jakie emocje towarzyszą Ci dziś, kiedy wracasz do swojej wioski już jako uznana artystka?
— W tamtych czasach, komunistycznych, radzieckich, kobieta z aparatem fotograficznym – szczególnie na prowincji – była czymś rzadko spotykanym. Ludzie często się dziwili, widząc mnie z kamerą – zwłaszcza podczas zleceń prasowych. To po prostu było dla nich coś obcego.
 Moi bohaterowie często mówili mi, że spodziewali się, że przyjdzie starszy mężczyzna z wąsami, a zamiast tego była młoda kobieta z aparatem.

Nie uważano tego za odpowiedni zawód dla kobiety. Dlatego moja rodzina była naprawdę niezadowolona, ​​kiedy zaczęłam fotografować, ale z czasem się przyzwyczaili. Dziś, kiedy wracam do wioski jako uznana fotoreporterka, nie czuję jakiejś szczególnej zmiany. Niektórzy wiedzą, czym się zajmuję i są życzliwi, ale dla większości nadal jestem po prostu Natelą. I to poczucie, że nic się tak naprawdę nie zmieniło, daje mi pewien komfort.
— Cykl fotograficzny i książka „The Book of My Mother” to nie tylko portret Twojej matki, ale też próba dialogu i przełamania lat milczenia. Czy fotografia zawsze była dla ciebie formą porozumienia się bez słów?
— Tak, w wielu momentach fotografia była sposobem komunikacji – szczególnie wtedy, gdy trudno było mówić wprost. „The Book of My Mother” to bardzo osobisty projekt. Przez wiele lat między nami panowała cisza, której nie umiałam przerwać. Fotografowanie stało się moim sposobem na zbliżenie się – nie bezpośrednio, ale łagodnie, bez oczekiwań.


Nie powiedziałabym, że fotografia była zawsze substytutem słów, ale z czasem zrozumiałam, że pozwalała mi wyrażać to, czego nie potrafiłam wypowiedzieć. Czasem chodziło tylko o bycie obecnym, obserwację, stworzenie cichej więzi. Tak było i w tym projekcie: aparat pozwolił nam znów być blisko.
— Dlaczego wcześniej byłyście tak sobie odległe?
— Moja matka urodziła się na początku II wojny światowej w małej wiosce, gdy jej ojciec walczył na froncie, skąd już nie wrócił. Miała dziesięć lat, gdy zmarła jej matka. Została potrącona przez pociąg. Pamiętam, jak kiedyś powiedziała: „Byłam w szkole, gdy w środku lekcji jeden z moich kolegów otworzył drzwi do klasy i krzyknął: »Keto, twoja matka nie żyje«”. Od tamtej pory wychowywali ją bracia i ich żony. Niewiele wiem o jej dzieciństwie, ponieważ nie lubiła o nim mówić. Mam tylko fragmenty, te, które zebrałam przez lata, przypadkowo opowiadane przez nią lub jej krewnych.

Miała 22 lata, kiedy wyszła za mąż w biednej wysokogórskiej wiosce, gdzie urodziłam się ja i mój brat. Nie była surową matką, ale nie była też kochającą matką. Po ukończeniu szkoły przeprowadziłam się do stolicy, aby kontynuować naukę. Wtedy zmarł mój ojciec. Po ukończeniu college’u zostałam w Tbilisi. Moja matka dała mi wolność, ale jednocześnie nie interesowała się moim życiem. Z tego powodu przez długi czas dręczyło mnie uczucie złości i urazy. Ciągle tęskniłam i za każdym razem, gdy odwiedzałam dom w wiosce, w której dorastałam, widziałam, że nikt na mnie nie czeka. Powoli między nami pojawiła się przepaść i stałyśmy się sobie obce.
— Ale przemogłaś żal i poczucie krzywdy.
— Zajęło mi lata, aby przezwyciężyć urazę i zaakceptować rzeczywistość. Zajęło mi lata, aby zrozumieć, że jesteśmy do siebie pod wieloma względami podobne.

Wiem, że moja matka uważała, że ​​ja również jestem obojętna. Dziś nie mogę jej powiedzieć, jak bardzo ją kochałam, jak zawsze chciałam, żeby była szczęśliwa i jak zawsze chciałam czuć, że jestem kimś, kogo ona kocha. Fotografowała ją tak długo, aż zdałam sobie sprawę, że gniew i rozczarowanie, które przeżywałam przez lata, nie mają już znaczenia. Chciałam, aby książka była szczerą opowieścią, rodzajem pojednania, zbliżenia i hołdem dla niej. Ale w końcu zdałam sobie sprawę, że „The Book of My Mother” jest o nas: o mnie i mojej matce Keto.
— 
Co odkryłaś w sobie, patrząc przez obiektyw na relację z matką? Czy to doświadczenie było bolesne czy raczej leczące?

— Zaczęłam fotografować moją matkę od razu, gdy tylko wzięłam aparat do ręki – i robiłam to aż do końca jej życia. To nie był zamierzony projekt, po prostu naturalne było skierowanie obiektywu na nią.


Z perspektywy czasu widzę, że ten proces pomógł mi lepiej ją zrozumieć. W codziennym życiu była między nami pewna odległość, ale przez zdjęcia mogłam ją obserwować spokojnie, dostrzegać rzeczy, które mogły mi umknąć. To było jednocześnie bolesne i terapeutyczne – nie w dramatyczny sposób, ale powoli, z czasem. Aparat pozwolił mi pozostać blisko, nawet, gdy słowa zawodziły.
— Twoje projekty często skupiają się na miejscach i ludziach, którzy znikają: Tagveti, wioski Adżarii, Doukhoborzy [to religijna wspólnota wywodząca się z Rosji, która powstała w XVIII wieku jako ruch duchowy sprzeciwiający się Cerkwi prawosławnej i władzy świeckiej – red.]. Czy czujesz się bardziej archiwistką przeszłości czy kronikarką zmian?
— 
Nie myślę o sobie w kategoriach archiwistki czy kronikarki. To, co skłania mnie do fotografowania danych miejsc czy społeczności, jest zwykle osobiste, często związane z moimi doświadczeniami. Moja rodzinna wioska dziś niemal nie istnieje i to wpłynęło na to, jak postrzegam inne miejsca, które też znikają.


Kiedy patrzę na zdjęcia sprzed lat, uświadamiam sobie, że wiele z tego, co sfotografowałam, już nie ma. I to uczucie mnie nie opuszcza.
 Może właśnie dlatego dokumentuję to, co może zniknąć – nie po to, żeby je formalnie zachować, ale dlatego, że ci ludzie i te miejsca są dla mnie ważne. Po prostu staram się być uważna i blisko tego, co istotne – póki jeszcze jest.
— Czy dokumentowanie wyludnionych wiosek i znikających społeczności wiąże się dla ciebie z poczuciem odpowiedzialności? A może także ze strachem, że niektóre historie przepadną na zawsze?
— 
Tak, towarzyszy temu nieśmiałe poczucie odpowiedzialności, choć nie widzę siebie jako kogoś, kto dokumentuje historię w formalnym sensie. To bardziej świadomość, że niektóre życia i miejsca mogą zostać zapomniane, jeśli nikt nie zwróci uwagi.


To może być przytłaczające, zwłaszcza kiedy wiem, że ludzie, których fotografuję, nie zostawiają po sobie spisanych opowieści czy publicznych zapisów. 
Często myślę o tym, co może zniknąć – nie tylko fizycznie, ale też w pamięci. I może właśnie fotografia, w swój niehałaśliwy sposób, pozwala coś zachować. Choćby fragment.
— Jakie reakcje spotykasz teraz ze strony lokalnych społeczności? Czy nadal jesteś postrzegana jako „obca z aparatem”, czy może jako ktoś, kto „ratuje od zapomnienia”?
— 
Najczęściej nie jestem postrzegana jako ktoś wyjątkowy. Ludzie raczej nie widzą we mnie „ratowniczki” czegokolwiek. Często jestem po prostu kobietą z aparatem, która ciągle wraca. W wielu miejscach fotografuję od lat, i to pozwala zbudować zaufanie.


Oczywiście, czasem ludzie są ciekawi – zwłaszcza na początku – i pytają, czemu interesują mnie rzeczy, które dla nich są zwyczajne. Ale z czasem te pytania znikają i po prostu staję się częścią otoczenia. I tak właśnie wolę, bo nie chcę się wyróżniać ani sprawiać, by ktoś czuł się obserwowany z dystansu.
— Do swojej wioski zdecydowałaś się wrócić z aparatem także z tęsknoty.
— Kiedy jako nastolatka przyjechałam do Tbilisi, nagle znalazłam się w dużym mieście, z ogromnymi blokami i ludźmi bardzo różniącymi się od tych, z którymi dorastałam. Poczułam się naprawdę samotna i zaczęłam tęsknić za moją rodzinną wioską i ludźmi, którzy tam mieszkali. Wracałam więc do Tagveti za każdym razem, gdy miałam okazję i fotografowałam wszystko, co tam było – miejsca, ludzi itd. Chciałam mieć jak najwięcej wspomnień, gdy wrócę do miasta… Robię to nieprzerwanie od 40 lat.
— Twoje zdjęcia mają charakterystyczny klimat: są ciemne, pełne melancholii, a jednocześnie bardzo delikatne. Czy kierujesz się intuicją, czy masz jasno określoną estetykę, której się trzymasz?

— To zawsze jest intuicja. Nigdy nie zakładam z góry, jak mają wyglądać zdjęcia. Nie myślę o kompozycji czy świetle w sposób intelektualny – to przychodzi naturalnie, w momencie fotografowania.
 Jeśli coś mnie porusza – moment, spojrzenie, światło – naciskam spust migawki.
 Później, przy edycji, mogę zauważyć, że wiele moich zdjęć ma podobny nastrój – melancholijny, intymny. Ale to nie jest efekt planowania. To po prostu sposób, w jaki patrzę na świat.
— Często fotografujesz w półmroku, o zmierzchu. Czy to przypadek, czy może właśnie wtedy rzeczy stają się dla Ciebie bardziej prawdziwe, mniej wystawione na pokaz?

— Zdecydowanie nie jest to przypadek. Lubię fotografować o zmierzchu – to moment, kiedy wszystko cichnie, kiedy światło staje się miękkie, a rzeczywistość mniej oczywista.
 Wtedy ludzie są bardziej sobą, a sytuacje wydają się głębsze.


Poza tym – może to też wynika z mojego charakteru – zawsze byłam bardziej „wieczorna” niż „poranna”. Ciemność mnie nie przytłacza, wręcz przeciwnie, daje mi poczucie intymności.
 To wtedy najbardziej czuję, że jestem blisko tego, co prawdziwe.
„Uwielbiam podróżować po Gruzji. Przez kilka lat, gdy miałam tylko jeden dzień wolny od codziennej pracy, po prostu szłam na dworzec autobusowy, czytałam nazwy miejscowości na autobusach i wybierałam jedną, wsiadałam i jechałam do celu. Rozmawiałam z ludźmi, którzy podróżowali ze mną autobusem. Gruzini są bardzo mili i uprzejmi, zawsze mają wiele ciekawych historii do opowiedzenia o swoich wioskach. A potem zaczynałam odwiedzać to miejsce, tak często i tak długo, jak mogłam”
— Twoja praca nie wygląda jak typowa kariera artystyczna. Raczej jak osobista podróż, rozciągnięta na wiele lat. Czy to był świadomy wybór, żeby nie podążać za tempem świata sztuki?
— 
Tak, zdecydowanie. Nigdy nie czułam potrzeby, żeby gonić za sukcesem w tradycyjnym sensie. Nie miałam galerii, agentów, kuratorów, którzy prowadziliby moją karierę. 
Zawsze pracowałam sama, powoli, w swoim tempie. Nie interesują mnie szybkie efekty, ani bycie „na czasie”.
 Dla mnie fotografia to sposób życia, nie ścieżka zawodowa.
 Moje projekty powstają latami, bez deadline’ów. Tylko wtedy mogę być szczera wobec siebie i ludzi, których fotografuję.
— Czy dziś, z perspektywy czasu, czujesz się spełniona jako artystka? Czy może wciąż masz wrażenie, że jesteś w drodze, że coś jeszcze czeka przed Tobą?
— 
To bardzo trudne pytanie.
 Z jednej strony – tak, jestem wdzięczna za wszystko, co udało mi się przeżyć i stworzyć.
 Ale z drugiej – nigdy nie czuję się „gotowa” czy „spełniona”.
 Zawsze jest coś jeszcze, jakaś historia do opowiedzenia, jakiś temat, który mnie woła. Może to właśnie trzyma mnie przy życiu – to poczucie, że coś jeszcze jest przede mną.
 Nie wiem, dokąd zmierzam, ale wiem, że jeszcze nie skończyłam.
— Jaką rolę odgrywa pamięć w Twoim podejściu do fotografii: zarówno pamięć osobista, jak i zbiorowa?

— Pamięć jest zawsze obecna w mojej pracy, nawet jeśli nie myślę o niej świadomie. Wiele miejsc, które fotografuję, przypomina mi moje własne dzieciństwo, moją wioskę czy ludzi, których kiedyś znałam. Jest rodzaj emocjonalnej pamięci, która kieruje tym, do czego jestem przyciągana – coś, co czuję, zanim do końca zrozumiem, dlaczego.
 Jednocześnie wiem, że w niektórych społecznościach, z którymi pracuję, nie ma zbyt wielu zapisanych historii ani dokumentacji. Fotografia staje się więc sposobem na utrzymanie zbiorowej pamięci – nie w wielkim sensie, ale po prostu poprzez zwrócenie uwagi na to, co tam jest, zanim zniknie.
— Nazwałabyś swoją pracę także opowieścią o kobiecości?
— Nie powiedziałabym, że jest bezpośrednio o kobiecości, ale oczywiście moja perspektywa jest kształtowana przez moje doświadczenia jako kobiety. Często fotografowałam kobiety, szczególnie w rejonach wiejskich, i zawsze byłam zainteresowana tym, jak rozwija się ich życie – bezszelestnie, czasami niewidocznie.

— Twoje prace są głęboko zakorzenione w gruzińskim krajobrazie, a mimo to przemawiają do publiczności na całym świecie.
— Nigdy nie zastanawiałam się zbytnio, czy moja praca jest lokalna, czy uniwersalna. Fotografuję to, co jest mi znajome: miejsca, z których pochodzę, ludzi, których znam, krajobrazy, w których spędziłam życie. To zawsze było moim punktem wyjścia.

Może dlatego fotografie przemawiają do ludzi gdzieś indziej, że pewne uczucia lub doświadczenia są wspólne, nawet jeśli otoczenie jest inne. Nie dążę do tego, żeby moja praca była wielostronna lub powszechnie zrozumiana, po prostu podążam za tym, co wydaje się bliskie i znaczące dla mnie samej.
— Co Twoje fotografie mówią o współczesnej Gruzji i co mogą powiedzieć światu, który często zna Twój kraj tylko powierzchownie?

— Nie sądzę, żeby moje fotografie mogły powiedzieć coś o Gruzji jako całości. Pracowałam głównie w miejscach, które znam osobiście: w małych wioskach, odizolowanych społecznościach. To tylko fragmenty znacznie większego obrazu.
 Jeśli ktoś z zewnątrz dostrzega coś w tych obrazach, to już zależy od niego.

Nie staram się wyjaśniać kraju, ani mówić w jego imieniu. Fotografuję po prostu to, co jest bliskie mnie samej.
— Od lat Gruzja balansuje między Wschodem a Zachodem, między demokracją a opresją. Jak widzisz obecną sytuację w swoim kraju – zarówno jako obywatelka, jak i artystka?

— To bolesne patrzeć na to, co dzieje się dziś w mojej ojczyźnie. Jak wielu, nie zgadzam się z kierunkiem, w jakim to wszystko zmierza. Pojawia się coraz silniejsze poczucie opresji i podziałów – trudno nie czuć się zniechęconą.
 Jako artystka nie mogę się od tego oddzielić. Ludzie, których fotografuję, są częścią tej samej rzeczywistości. Pracuję nadal spokojnie, ale to, co dzieje się wokół mnie, wpływa na mój sposób patrzenia i odczuwania – i obywatelki, i osoby próbującej trzymać się tego, co ważne.
— Czy uważasz, że środowiska artystyczne Europy powinny bardziej wspierać gruzińskich artystów? W jaki sposób fotografia może być narzędziem walki o wolność, zwłaszcza w niestabilnych politycznie krajach?

— Wsparcie jest dziś bardzo potrzebne, szczególnie teraz. Gruzińscy artyści pracują w trudnych warunkach, często przy bardzo ograniczonych zasobach. Nawet drobne gesty solidarności czy zwiększenia widoczności mogą wiele zmienić. Bo choć fotografia nie zmienia rzeczywistości bezpośrednio, może w niepewnych czasach, jako dokumentowanie, stać się sposobem mówienia prawdy i walki o wolność.
— Jaka jest pozycja kobiet w gruzińskiej fotografii dzisiaj? Czy mają równe szanse na rozwój?

— Jest wiele utalentowanych artystek, których twórczość jest doceniana zarówno lokalnie, jak i na arenie międzynarodowej. 
Choć wyzwania nadal istnieją, uważam, że sytuacja się poprawiła. Jest coraz więcej możliwości, a kobiety coraz odważniej odnajdują swój głos poprzez fotografię. Są aktywne i widoczne w różnych dziedzinach – od fotografii dokumentalnej po pracę koncepcyjną.
— Czy kiedykolwiek doświadczyłaś cenzury z powodu tematów, które poruszasz w swojej twórczości?
— Nie powiedziałabym, że doświadczyłam bezpośredniej cenzury, ale zdarzały się momenty, kiedy czułam presję – czasem ze strony instytucji, innym razem ze strony samego społeczeństwa. 
Niektóre tematy czy społeczności, które fotografowałam, nie zawsze były mile widziane lub rozumiane, co tworzyło pewne milczenie wokół mojej pracy.
 Starałam się jednak, by mnie to nie zatrzymało. Pracuję nadal po swojemu. Wierzę, że konsekwencja i wierność temu, co dla mnie ważne, to najlepszy sposób, by przejść przez te ograniczenia. Nawet, jeśli to powolna droga i nie zawsze widoczna.
— Twoje fotografie często poruszają tematy intymne i trudne. Czujesz odpowiedzialność za historie, które pokazujesz?
— 
Tak, czuję się odpowiedzialna, zwłaszcza, że często moje fotografie dotyczą osób, które mi zaufały i wpuściły do swojego życia. To zaufanie wiele dla mnie znaczy i staram się traktować je z dużą uważnością.


Nie czuję się jednak aktywistką, mimo iż jestem fotografką dokumentalną. Nie pracuję z taką intencją. Staram się obserwować i być blisko rzeczywistości, bez narzucania przekazu.
 Jeśli moje zdjęcia skłaniają do zadawania pytań albo mówią o czymś więcej niż sam obraz – to ma sens. Ale nie jest to coś, czym próbuję kierować.
„Większość moich projektów jest długoterminowa. Każdemu poświęcam kilka lat. Dla mnie najważniejszą częścią pracy nad projektem fotograficznym jest komunikacja z ludźmi, spędzanie z nimi czasu, potem przychodzi czas na fotografię. Choć spędziłam dużą część życia w mieście, nigdy nie straciłam więzi z moją rodzinną wioską. Nie zapomniałam, kim jestem i skąd pochodzę. Może to jest powód, dla którego ludzie ze wsi akceptują mnie tak łatwo, bo nie widzą we mnie obcego?”
— Dziś, po dekadach pracy w fotografii, czujesz, że to aparat wciąż prowadzi Ciebie, czy to Ty teraz prowadzisz aparat?
— Nawet po tylu latach często bardziej podążam za instynktem niż jakimś zaplanowanym pomysłem. Nie wchodzę do miejsca z wyraźnym zamiarem, co chcę fotografować – po prostu chodzę, obserwuję i czekam, aż coś przyciągnie moją uwagę.
 Aparat nigdy nie był dla mnie tylko narzędziem. To coś, co pozwala mi poruszać się po świecie w określony sposób – wolniej, bardziej uważnie. Więc powiedziałabym, że nadal to aparat prowadzi mnie, a nie na odwrót.
— Jak wygląda Twój dzień pracy? Masz jakieś twórcze rytuały, czy pozwalasz sobie na całkowity chaos?

— Nie mam stałej rutyny ani twórczych rytuałów, szczególnie kiedy jestem w Tbilisi. Czasami w ogóle nie robię zdjęć, a innym razem po prostu przechodzę przez dzień i czekam na temat. Jest pewien rodzaj nieporządku, ale nauczyłam się z nim żyć. Ale kiedy jestem na wsi, jest inaczej. Zwykle wiem, czego tam chcę i z kim pragnę spędzić czas. Skupiam się bardziej, a moje dni kształtowane są przez ludzi i miejsce. Nawet wtedy staram się nie planować za dużo – po prostu trzymam się blisko, obserwuję i czekam, aż rzeczy wydarzą się naturalnie.

Nie czuję potrzeby ciągłego poszukiwania. Po prostu staram się pozostać otwarta, a praca jakoś dalej rozwija się razem ze mną.
— Czy czasami czujesz się wyczerpana opowiadaniem cudzych historii?
— Te historie są prawdziwe i bliskie życiu. Bycie z ludźmi, słuchanie ich i dokumentowanie ich życia daje mi poczucie połączenia. To mnie nie wyczerpuje – daje mi siłę.
— Gdybyś mogła spotkać młodszą siebie, kiedy uczęszczałaś na pierwsze lekcje fotografii w Tbilisi, co byś jej powiedziała?

— …że jest w porządku, ale że ta droga nie wygląda tak, jak sobie wyobrażałaś. Nauka fotografii w małym studio, wśród mężczyzn, będzie bywać czasami trudna, ale nie poddawaj się. Rzeczy nie potoczą się tak, jak zaplanowałaś, marzenie o zostaniu operatorką filmową może się zmienić, a fotografia stopniowo stanie się czymś znaczącym na swój sposób.
 Życie samodzielne w Tbilisi i utrzymywanie się nie będzie łatwe, ale dasz radę, krok po kroku. Nie zawsze będziesz wiedziała, dokąd to wszystko zmierza. Po prostu trzymaj się blisko tego, co jest dla ciebie ważne – to ukształtuje twoją twórczość.
— Jako artystkę gościnną zaproszono Cię do udziału w projekcie „Rok 2024 w obiektywach polskich fotografek”. To ważne dla Ciebie zaproszenie?
— Jestem naprawdę wdzięczna i zaszczycona, że mogę znaleźć się w gronie fotografek z Polski. Gdy mogę uczestniczyć w projektach, które tworzą przestrzeń dla wspólnych perspektyw, mimo różnych kontekstów, zawsze ma to dla mnie duże znaczenie. Uważam, że międzynarodowa solidarność kobiet w fotografii jest bardzo ważna – tworzy wsparcie, zrozumienie i możliwość uczenia się od siebie nawzajem, nawet bez wielu słów.
Rozmawiała: Małgorzata Wakuluk | Z wykształcenia choreografka, z pasji fotografka. Inicjatorka Stowarzyszenia Polish Women Photographers, które od 2020 roku promuje twórczość polskich fotografek

Kopiowanie treści jest zabronione