






























































Wyobraź sobie, że stoisz na wysokości prawie 6000 metrów n.p.m., na wietrznym szczycie Kilimandżaro. Temperatura spada poniżej zera, powietrze jest suche i rozrzedzone, a każda czynność wymaga nadludzkiego wysiłku. Teraz dodaj do tego chemię fotograficzną: eter, alkohol, azotan srebra – i procedurę, która musi zmieścić się w kilkunastu minutach, zanim emulsja zaschnie i wszystko trzeba będzie zacząć od nowa. Tak właśnie wyglądała próba wykonania zdjęcia w technice mokrej płyty kolodionowej sprzed 175 lat na „dachu Afryki” – nie tylko wyzwanie artystyczne, ale i fizyczne.
Proces kolodionowy to jedna z pierwszych metod uzyskiwania trwałych obrazów fotograficznych na szkle. Nie jest absolutnie dla niecierpliwych, a już na pewno nie dla tych, którzy lubią wygodę. Kolodion nie toleruje ani pośpiechu, ani zwłoki, ani zbyt niskich temperatur – które mogą powodować krystalizację chemii, zamarzanie cieczy, a nawet pękanie szkła. A jednak to właśnie w takich warunkach – wśród lodu, śniegu i niedoboru tlenu – fotograf Jan Skwara wykonał jedno z najbardziej ekstremalnych zdjęć w historii tej techniki, ustanawiając tym samym rekord Guinnessa.
Dlaczego ktoś decyduje się zabrać XIX-wieczną ciemnię fotograficzną na Kilimandżaro? Co napędza twórców, którzy wybierają tak wymagającą, archaiczną technikę? I co sprawia, że wciąż – mimo postępu technologicznego – kolodion ma siłę uwodzenia obrazem tak materialnym, jakby zatrzymał czas w tafli starego szkła? O tym właśnie w rozmowie z LIBERTYN.eu.
Ale autorka wywiadu, Małgorzata Wakuluk, nie poprzestaje na pytaniach o rekord, próbuje w fotografie odkryć wrażliwego człowieka i podróżnika. Bo 44-letni Skwara to także niestrudzony wędrowiec, który odwiedził wiele krajów, dokumentując ich kulturę, mieszkańców i krajobrazy. W Indiach, jednym ze swoich ulubionych miejsc, wniknął do sekty kanibali, by poznać ich kontrowersyjne rytuały religijne, ale też uchwycił barwne życie codzienne Hindusów i bogactwo kulturowe kraju. W Peru dokumentował życie rdzennych społeczności oraz spektakularne krajobrazy Andów, w Namibii fotografował pustynię oraz nocne niebo. Wiele krajów i zdjęć jeszcze przed nim…
Jego przygoda z fotografią zaczęła się w czwartej klasie podstawówki, kiedy koleżanka namówiła go do pójścia na zajęcia w rodzinnym Pruszkowie, pod Warszawą. W liceum kupił swój pierwszy aparat. Po skończeniu Politechniki Warszawskiej razem z kolegą założył sklep z zabawkami i za pierwsze zarobione pieniądze obaj pojechali do Tajlandii i Kambodży. I właśnie tam zrozumiał, że zamiłowanie do fotografii można połączyć z podróżami.
Od tamtej pory w centrum jego zainteresowań niezmiennie pozostaje człowiek – z jego historią, kulturą, codziennością i czasem szokującymi, ale i zanikającymi obrzędami. Projekty Skwary często przekraczają granice fotografii, stając się równocześnie zapisem antropologicznym i etnograficznym (dla odróżnienia opublikowane u nas zdjęcia kolorowe są wykonane aparatem cyfrowym, a czarno-białe to efekt techniki kolodionu). Nasz bohater i swą pracą, i swoimi opowieściami udowadnia, że granice fotografii są tam, gdzie kończy się wyobraźnia.
I ona też była właściwie pierwszą techniką, która została użyta do dokumentowania świata. W czasach kolonii brytyjskiej w ten sposób uwieczniano codzienne życie mieszkańców Indii, Birmy czy Bangladeszu. Pierwsze zdjęcia egipskich piramid czy najstarsze fotografie z Chin też wykonano właśnie dzięki metodzie mokrej płyty.
Ja, jako podróżujący fotograf, tworząc zdjęcia w tej technice, chciałem oddać hołd pierwszym eksploratorom, którzy pokazywali wszystkim odległy dla nas świat.
Ostatnim powodem mojej fascynacji jest to, że fotografia historyczna, technika kolodionowa w szczególności, jest trudna. A ja lubię wyzwania. Przeciwności mnie napędzają i motywują do pokonywania własnych słabości i ograniczeń.
Szkło pokrywa się kolodionem, czyli roztworem, który utrzymuje związki światłoczułe na jego powierzchni. Dopóki on nie wyschnie, to płyta jest światłoczuła i w zależności od panującej temperatury oraz wilgotności powietrza jest jakieś 10-15 minut na przeprowadzenie całego procesu. Trzeba zatem mieć ciemnię pod ręką.
Do uczulenia wykorzystuje się azotan srebra, który jest bardzo silnym utleniaczem i w praktyce spala wszystko, z czym ma kontakt. Jak dotknie się go palcem, to uszkodzi naskórek i będą czarne plamy. A jak dostanie się do oka, można stracić wzrok.
Cały proces musi być wykonywany w sterylnych i bezpiecznych warunkach, co sprawia, że właściwie większość osób, które zajmują się tą techniką, wykorzystuje domowe studia, gdzie można zadbać o bezpieczeństwo. Od czasów kolonialnych, czyli od XIX wieku, nikt nie wyruszył z kolodionem w podróż po świecie. Jestem jedną z pierwszych osób, która spakowała cały sprzęt, odczynniki oraz ciemnię w walizkę i pojechała z tym na dużą wyprawę.
Dlatego moja mapa odwiedzonych miejsc nie jest jeszcze imponująca. Udało mi się do tej pory tworzyć kolodionowe obrazy w Peru, Tanzanii i kilkukrotnie w Indiach.
Potem jest naświetlanie. Tak przygotowaną płytę wkłada się (wciąż mokrą) do kasety i umieszcza w aparacie wielkoformatowym. Naświetlanie – w zależności od światła i obiektywu – trwa od kilku do kilkudziesięciu sekund, ponieważ czułość tej emulsji jest bardzo niska. Kolejny etap to wywoływanie. Po ekspozycji płyta trafia do ciemni, gdzie wywołuje się ją za pomocą wywoływacza żelazowego (np. siarczan żelaza z kwasem octowym i alkoholem). Obraz pojawia się w ciągu kilku sekund. Następnie konieczne jest utrwalanie – negatyw (lub pozytyw, jeśli użyto czarnego podkładu) utrwala się w roztworze tiosiarczanu sodu lub cyjanku potasu, a następnie dokładnie płucze w wodzie.
Ostatni, szósty etap, to suszenie i zabezpieczenie. Po wyschnięciu obraz można zawerniksować (np. werniksem szelakowym), by zabezpieczyć go przed uszkodzeniami i wpływem środowiska.
Ta złożoność i konieczność pracy w mobilnej ciemni sprawia, że dziś kolodion jest praktykowany głównie przez pasjonatów i artystów, którzy cenią jego skomplikowanie i unikalny efekt wizualny. Każde zdjęcie jest fizycznym obiektem, jedynym w swoim rodzaju, z niedoskonałościami, smugami i zarysowaniami, które zamiast przeszkadzać – uwodzą. Patrząc na portret wykonany tą techniką, masz wrażenie, że spoglądasz komuś w duszę przez taflę starego szkła.
Podróże zmieniły mnie na wielu poziomach i wiele nauczyły, jak na przykład otwartości, zaradności i uważności. Moje wędrowanie też ewoluuje. Na początku chciałem zobaczyć jak najwięcej. Teraz lubię wracać w znajome miejsca i odwiedzać poznanych wcześniej przyjaciół.
Ja jednak w Polsce zawsze najlepiej czułem się przy kaflowym piecu na Podlasiu, grzebiąc kijem w ognisku, myszkując na poddaszu dziadka, szukając artefaktów. I to mi zostało w podróżach. Wolę rejony, gdzie ludzie nie wpadli jeszcze do ekspresu o nazwie „nowoczesność”, gdzie tradycje przodków są ważnym elementem tożsamości. To się zmienia, lecz nim ta zmiana nastąpi, pragnę te okruchy przeszłości zakląć w srebrze dla siebie i innych.
W projekcie „Portrait of the Past” dokumentuję przemijający świat. Coś, co naprawdę odchodzi w niepamięć. Odwiedzam różne grupy etniczne, plemiona oraz ginące kultury i dokumentuję ich obecność za pomocą kolodionu. Oglądając takie zdjęcie z jakiejś grupy etnicznej, nie wiadomo, czy zostało zrobione wczoraj, czy 175 lat temu. Pozwala to nadać ponadczasowość i skupić się na bohaterze, a jednocześnie pokazać też, że jest on już „reliktem przeszłości”. Wiele tych kultur i wiele zwyczajów zaniknie wraz z ostatnim pokoleniem. Kobiety z plemiennymi tatuażami, praktyki skaryfikacji, obręcza na szyi czy łowcy głów – to już zginie razem z najstarszymi, teraz jeszcze żyjącymi przedstawicielami tych ludów. I chciałbym to uratować od zapomnienia, wykorzystując technikę kolodionową.
Teraz jestem przywiązany do jednego miejsca, bo za każdym razem muszę zbudować ciemnię w lokalizacji, gdzie akurat fotografuję. Z pędzącego turysty staję się, dziwną, bo dziwną, ale częścią miejsca, w którym spędzam kilka dni. Pozwala mi to bardziej zbliżyć się do ludzi, poznać ich oraz okolicę, w której żyją. Taki sposób podróżowania jest dla mnie na pewno bardziej rozwijający, skłaniający do głębszej refleksji nad światem, życiem i wartościami.
Aghori wiodą pustelniczy tryb życia, łamią utarte schematy, sprzeciwiają się ortodoksyjnym praktykom, wybierając kontemplację śmierci i stając się martwymi za życia. Tak, jedzą ludzkie zwłoki, ale tylko znalezione i nie zabijają w tym celu nikogo, mieszkają na cmentarzach i używają kości do budowy ołtarzy, bo wierzą, że w ten sposób mogą połączyć się z bogami. Czerpią moc zarówno z dobrej, jak i gniewnej boskiej energii. Z drugiej strony obdarzani są niezwykłym szacunkiem. Wierzy się też, że znają czarną magię, dzięki której mogą pomagać ludziom, zdejmując klątwy lub odpędzając złe duchy. Nie wykorzystują jej do czynienia zła i krzywdzenia innych.
Mnie oczywiście ich niezwykłe dla nas obrzędy fascynowały, ale jeszcze bardziej ciekawiło mnie, kim są ludzie ukryci pod warstwą popiołu pokrywającego ich ciała. Jakie mają motywacje i jakie życiowe zdarzenia sprawiły, że podążyli tą trudną drogą całkowitego oddania Bogu. Dlatego mój projekt nie opiera się jedynie na ujęciach. Z każdym z moich bohaterów rozmawiałem, z wieloma nawiązałem relacje przyjacielskie, które utrzymują się już od lat. To pozwoliło mi poznać i pokazać nie tylko szokującą powierzchowność, ale też głębię ich wiary i ludzkie oblicze.
Tak poznałem Vineeta, chłopaka na oko niespełna trzydziestoletniego, który od lat balansował pomiędzy normalnym życiem, a drogą tajemniczych ascetów. Pięć lat żył razem z Aghori, w tym przez rok w pustelni, w jaskini znajdującej się wysoko w górach. Nie był jednak gotów, by zostawić wszystko za sobą, zbyt mocno lubi towarzystwo, zabawę i zarobek… Codziennie siadywaliśmy tuż nad rzeką, na kawałku koca, popijaliśmy herbatę robioną z wody zaczerpniętej wprost z Gangesu. Tego samego, do którego 30 metrów w górę biegu, wrzuca się dziennie przeszło sto spopielonych (a czasem i nie) ciał. Do którego wlewa się ścieki z fabryk i domów. W którym bez ustanku pierze się i myje. I z którego wreszcie, Aghori wyławiają do swoich obrzędów ludzkie szczątki.
Po dwóch dniach i obietnicy datku na budowę nowego Aśramu, Vineet zgodził się zabrać mnie na drugi brzeg, gdzie rezydują ci Aghori, którzy akurat nie zaszyli się w górach, albo na cmentarzyskach. Udaliśmy się na drugą stronę Gangesu, do aśramu, który był po prostu dużym namiotem. Guru nie był obecny, ale byli inni Aghori. Nie byli specjalnie zadowoleni z moich odwiedzeń, ale na szczęście byłem z Vineetem. Na jego prośbę wyciągnęli spod łóżka podróżną torbę, która okazała się być pełną ludzkich czaszek. Udało mi się wtedy wykonać pierwsze fotografie, które okazały się krokiem milowym w mojej fotograficznej drodze – doczekały się publikacji w międzynarodowej prasie i zdobyły uznanie w konkursach.
Z czasem zaczęli się pojawiać biali uczniowie Aghori, głównie pochodzący z Rosji i Białorusi. Teraz Aghori trafili do mainstreamu, guru stali się niemal celebrytami, więc ich obecność w miejscach publicznych przyciąga tłumy. Na tegorocznym festiwalu Kumbh Mela, ilość gapiów, wśród nich również białych, podczas nocnej ceremonii, była tak wielka, że nie dało przepchnąć się z aparatem. Ale wciąż jest wiele kameralnych obrzędów, podczas których towarzyszą mi jedynie wierni.
Sam ruch jest niejednorodny i różni się zarówno w obrzędach jak i filozofii, ale mam nadzieję, że mój projekt fotograficzny pozwoli w pewnym stopniu zrozumieć motywacje tych ascetów.
Jestem otwarty na zaproszenia i pokazanie chętnym tej niezwykłej sekty oraz magii kolodionu. Dodam jeszcze, że pracuję nad książką fotograficzną o Aghori, której premiera w tym roku.
Dużo ciekawsze efektów jest młodsze pokolenie oraz moi liczni miejscowi przewodnicy i fixerzy [ludzie znający okolicę i pomagający w dojściu do bohaterów, załatwiają też pozwolenia, są tłumaczami – przyp. red.].
Uznałem, że takie wyzwanie będzie idealne, żeby zmierzyć się ze swoimi słabościami i ograniczeniami, a przy okazji mogę spełnić jedno z dziecięcych marzeń – zostać rekordzistą Guinnessa. Myślałem też, że to najlepszy sposób, by skierować uwagę ludzi na mój kolodionowy projekt „Portrait of the Past”, który jest moim najważniejszym artystycznym manifestem.
Choć nie było wymagane, bym transportował to samodzielnie, postanowiłem wnieść cały wymagany sprzęt, który ważył 19 kg, bez pomocy tragarzy – czyli ciemnię, chemię, wyposażenie laboratoryjne, aparat i statyw. Ciemnię zbudowałem na bazie namiotu, wykorzystałem kijki oraz specjalnie na ten cel uszyty materiał światłoszczelny z kotary zaciemniającej. A sprzęt to był nowy, niewielki apart mieszkowy.
Choć z ciężarem mierzyłem się sam, to była ze mną ośmioosobowa grupa przyjaciół z Polski, która pomagała w rozstawianiu ciemni czy pakowaniu się po wykonanych zdjęciach. No i, co najważniejsze, wspierała mnie mentalnie i zapełniała znakomitą atmosferę, dzięki czemu każdą trudność pokonywałem z uśmiechem i entuzjazmem. Bez nich byłoby dużo ciężej. Filmowali i fotografowali też całą wyprawę na potrzeby wymaganej dokumentacji rekordu.
W czerwcu poleciałem na testy do Tanzanii: chciałem mieć pewność, że wszystko działa. I dobrze, że to zrobiłem! Okazało się, że kolodion indyjski kompletnie nie nadaje się do fotografii – zamiast pięknych obrazów, miałem jedynie rozczarowanie. Zaczęła się walka z czasem – bilety na wrzesień kupione, zaliczki wysłane, a ja… nie mam chemii do fotografowania! Z przyjaciółmi uruchomiliśmy wszystkie możliwe kontakty: pisaliśmy do ambasady (cisza), szukaliśmy spedytorów (brak rozwiązań), pojawiły się też pomysły ekstremalne – dostawca z RPA zaoferował, że znajdzie kogoś, kto przemyci kolodion przez trzy afrykańskie kraje. Brzmiało jak scenariusz filmu akcji, ale ryzyko było zbyt duże.
Wtedy pojawiła się iskierka nadziei – dostawca z Niemiec znalazł sposób, by wysłać kolodion w buteleczkach po 25 ml. Taka ilość miała niższy stopień zagrożenia i mogła polecieć kurierem. Odkryliśmy też, że chemia oznaczona „towary niebezpieczne” mogła legalnie trafić nie do Tanzanii, a do Kenii, gdzie przepisy są mniej restrykcyjne. Wysłaliśmy dwie paczki. Ta z Polski dotarła kilka dni przed moim przylotem, a paczkę z Niemiec pobrałem w dniu, gdy wróciłem w góry.
Do końca drżałem, czy uda się zrobić choć jedno zdjęcie.
Nie obyło się bez dramatycznych momentów, jak wtedy, gdy zapomniałem zabrać tacę chemiczną podczas naszej drugiej wizyty w zamrażarce. Znaleźliśmy więc improwizowane rozwiązanie – opakowanie po kiełbasie posłużyło jako taca, a inny plastikowy pojemnik stał się tymczasowym uchwytem na utrwalacz. [śmiech]
Ważne, poza samym podgrzaniem, było utrzymanie wszystkiego w zbliżonej temperaturze, bo różnica ciepłoty np. kolodionu i szklanej płyty mogła powodować tzw. zadymienie obrazu, czyli znaczącą utratę kontrastu. Na początku w ogóle nie otrzymywałem żadnego obrazu. Zamarzał i uczulacz, i utrwalacz, a gdy wszystko ogrzewałem, to w czasie transportu uczulonej płyty do aparatu i wykonywania zdjęcia, przemarzał kolodion. W końcu, również dzięki pomocy znajomych kolodionistów, w szczególności Andrzeja Górskiego, który realizuje równie szalone fotograficzne pomysły, opracowałem metodę i ostatni test, na trzy dni przed wylotem, okazał się udany.
Już na miejscu, zaopatrzony w świeczki, metalowe blaszki i specjalną koszulkę, dzięki której mogłem transportować całą chemię przy ciele, by się od niego ogrzewała, ruszyłem na Kilimandżaro. Na szczycie było ok -7 st. C. Ale gdy rozstawiłem ciemnię, którą był światłoszczelny namiot, okazało się, że mocne słońce błyskawicznie ogrzało jej wnętrze do… +25 st. C! Całe moje przygotowania w tym temacie były niepotrzebne! Ale przynajmniej wiem już jak fotografować np. na Syberii [śmiech].
Po drodze te testowe zdjęcia też nie zawsze mi wychodziły. Wchodziłem tam na górę z duszą na ramieniu, bo udawało mi się wywołać co drugie zdjęcie i nie do końca wiedziałem, czemu tak było. Miałem taką jedną teorię, że podczas transportu lotniczego odczynniki zostały przemrożone i częściowo utraciły swoje właściwości.
Chciałem od razu zrobić kolejne ujęcia na szczycie, adrenalina była na tak wysokim poziomie, że byłem gotowy na cały dzień pracy. Ale grupa szybko sprowadziła mnie na ziemię. Słaniając się i ledwo oddychając, przypomnieli mi, że czeka na nas długa droga na dół. Zadowoliłem się tym, co miałem. Biorąc pod uwagę ekstremalne warunki, efekt nie był najgorszy. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Każdy w swoim tempie, niektórzy dotarli do obozu już po zmroku. A tam nadszedł czas na radość i świętowanie. I wtedy na stół wjechał… tort! Czujecie to? Tragarze wnieśli tort.
Ten rekord ma dla mnie znaczenie przede wszystkim prywatnie. Będąc dzieckiem, zawsze chciałem zrobić trzy rzeczy: zdobyć Kilimandżaro, ustanowić rekord Guinnessa i napisać książkę. Dwie pierwsze rzeczy mam już odhaczone, a książka właśnie się tworzy. I choć nie jest to powieść, jak kiedyś sobie planowałem, a książka fotograficzna, to fajnie jest spełnić dziecięce marzenia.
Na razie, dyplom z rekordem Guinnessa – wraz z otrzymanymi niedawno dyplomami za „Osobowość Roku” – leży na parapecie. Nie jestem osobą, która tworzy sobie ołtarzyki, choć zbieram dyplomy i wycinki gazet, by na starość, siedząc przy kominku, na fotelu bujanym, powspominać i uznać, że miałem fajne życie.
Przyznam, że jestem niezmiernie podekscytowany, ale też wdzięczny Kasprowi nie tylko za ciężką pracę przy materiale wideo, ale też przy całych moich przygotowaniach, gdzie wielokrotnie służył mi nieocenioną pomocą. Bez takich ludzi jak on i reszty mojej ekipy, zrealizowanie tego niezwykle logistycznie skomplikowanego przedsięwzięcia nie byłoby możliwe.
Tutaj wykraczamy już poza samą fotografię i wchodzimy w relacje międzyludzkie. Żeby zrobić dobry portret i opowiedzieć historię, trzeba mieć w sobie szczere zainteresowanie, empatię i humanistyczne podejście. Ale nad tym każdy musi już pracować sam.