Jan Skwara
„Pragnę okruchy przeszłości zakląć w srebrze”
10 czerwca 2025
tekst: Małgorzata Wakuluk
zdjęcia: Jan Skwara
W erze natychmiastowej fotografii Jan Skwara – mieszkający pod Warszawą fotograf i podróżnik – wybiera drogę ciszy, cierpliwości i pełnej obecności. Mokry kolodion – XIX-wieczna metoda utrwalania obrazu – to dla niego nie sentymentalny kaprys, lecz narzędzie do zapisywania tego, co bezpowrotnie znika: ginących społeczności, duchowych enklaw, miejsc wymykających się współczesnemu spojrzeniu. We wrześniu 2024 roku, jako pierwszy na świecie, wniósł aparat wielkoformatowy na szczyt Kilimandżaro i wykonał tam zdjęcia kolodionowe. Zrobił to na wysokości 5 871 metrów n.p.m. I pobił rekord Guinnessa – w kategorii „Najwyżej wykonany ambrotyp”, czyli jedno unikatowe zdjęcie na szklanej płycie z wykorzystaniem techniki mokrego kolodionu (obok). Kilka dni temu wyczyn Polaka oficjalnie wpisano do Księgi Rekordów Guinnessa.

Wyobraź sobie, że stoisz na wysokości prawie 6000 metrów n.p.m., na wietrznym szczycie Kilimandżaro. Temperatura spada poniżej zera, powietrze jest suche i rozrzedzone, a każda czynność wymaga nadludzkiego wysiłku. Teraz dodaj do tego chemię fotograficzną: eter, alkohol, azotan srebra – i procedurę, która musi zmieścić się w kilkunastu minutach, zanim emulsja zaschnie i wszystko trzeba będzie zacząć od nowa. Tak właśnie wyglądała próba wykonania zdjęcia w technice mokrej płyty kolodionowej sprzed 175 lat na „dachu Afryki” – nie tylko wyzwanie artystyczne, ale i fizyczne.

Proces kolodionowy to jedna z pierwszych metod uzyskiwania trwałych obrazów fotograficznych na szkle. Nie jest absolutnie dla niecierpliwych, a już na pewno nie dla tych, którzy lubią wygodę. Kolodion nie toleruje ani pośpiechu, ani zwłoki, ani zbyt niskich temperatur – które mogą powodować krystalizację chemii, zamarzanie cieczy, a nawet pękanie szkła. A jednak to właśnie w takich warunkach – wśród lodu, śniegu i niedoboru tlenu – fotograf Jan Skwara wykonał jedno z najbardziej ekstremalnych zdjęć w historii tej techniki, ustanawiając tym samym rekord Guinnessa.

Dlaczego ktoś decyduje się zabrać XIX-wieczną ciemnię fotograficzną na Kilimandżaro? Co napędza twórców, którzy wybierają tak wymagającą, archaiczną technikę? I co sprawia, że wciąż – mimo postępu technologicznego – kolodion ma siłę uwodzenia obrazem tak materialnym, jakby zatrzymał czas w tafli starego szkła? O tym właśnie w rozmowie z LIBERTYN.eu.

Ale autorka wywiadu, Małgorzata Wakuluk, nie poprzestaje na pytaniach o rekord, próbuje w fotografie odkryć wrażliwego człowieka i podróżnika. Bo 44-letni Skwara to także niestrudzony wędrowiec, który odwiedził wiele krajów, dokumentując ich kulturę, mieszkańców i krajobrazy. W Indiach, jednym ze swoich ulubionych miejsc, wniknął do sekty kanibali, by poznać ich kontrowersyjne rytuały religijne, ale też uchwycił barwne życie codzienne Hindusów i bogactwo kulturowe kraju. W Peru dokumentował życie rdzennych społeczności oraz spektakularne krajobrazy Andów, w Namibii fotografował pustynię oraz nocne niebo. Wiele krajów i zdjęć jeszcze przed nim…

Jego przygoda z fotografią zaczęła się w czwartej klasie podstawówki, kiedy koleżanka namówiła go do pójścia na zajęcia w rodzinnym Pruszkowie, pod Warszawą. W liceum kupił swój pierwszy aparat. Po skończeniu Politechniki Warszawskiej razem z kolegą założył sklep z zabawkami i za pierwsze zarobione pieniądze obaj pojechali do Tajlandii i Kambodży. I właśnie tam zrozumiał, że zamiłowanie do fotografii można połączyć z podróżami.

Od tamtej pory w centrum jego zainteresowań niezmiennie pozostaje człowiek – z jego historią, kulturą, codziennością i czasem szokującymi, ale i zanikającymi obrzędami. Projekty Skwary często przekraczają granice fotografii, stając się równocześnie zapisem antropologicznym i etnograficznym (dla odróżnienia opublikowane u nas zdjęcia kolorowe są wykonane aparatem cyfrowym, a czarno-białe to efekt techniki kolodionu). Nasz bohater i swą pracą, i swoimi opowieściami udowadnia, że granice fotografii są tam, gdzie kończy się wyobraźnia.

 

 

— Zaczynałeś od fotografii cyfrowej, dziś jesteś kojarzony głównie z techniką kolodionową. Co sprawiło, że postanowiłeś skierować się ku fotografii historycznej?
— Tak naprawdę nigdy nie porzuciłem „cyfry”. Korzystam z niej regularnie, uczę fotografii cyfrowej podczas moich warsztatów. Ale to prawda, że techniki historyczne podbiły moje serce i to z wielu powodów. Zaczęło się od tego, że zakochałem się w plastyce obrazów kolodionowych. Mają w sobie niezwykłą głębię, magię, niedoskonałość, które tak mocno kontrastują z idealnym, technicznym wizerunkiem produkowanym przez współczesne aparaty.
— Na czym polega technika kolodionowa?
— Proces kolodionowy, zwany również techniką mokrej płyty kolodionowej, to metoda fotograficzna wynaleziona w 1851 roku przez Fredericka Scotta Archera. Jest jedną z pierwszych technik fotograficznych, w szczególności technik negatywowych, czyli pozwalających robić odbitki. Oczywiście są starsze rozwiązania, na przykład dagerotypia, jednak to właśnie mokra płyta, gdzie podłożem było szkło, stała się dość powszechna. Głównie dlatego, że w porównaniu z poprzednimi sposobami metoda ta była stosunkowo prosta.

I ona też była właściwie pierwszą techniką, która została użyta do dokumentowania świata. W czasach kolonii brytyjskiej w ten sposób uwieczniano codzienne życie mieszkańców Indii, Birmy czy Bangladeszu. Pierwsze zdjęcia egipskich piramid czy najstarsze fotografie z Chin też wykonano właśnie dzięki metodzie mokrej płyty.

Ja, jako podróżujący fotograf, tworząc zdjęcia w tej technice, chciałem oddać hołd pierwszym eksploratorom, którzy pokazywali wszystkim odległy dla nas świat.
— Czy był to Twój świadomy bunt wobec estetyki współczesnych obrazów, potrzeba zwolnienia tempa, a może chęć głębszego kontaktu z drugim człowiekiem i samym sobą w procesie twórczym?
— Odkryłem, że dzięki technikom historycznym mogłem zwolnić i skupić się na pojedynczym ujęciu. Mogąc wykonać 10 prac dziennie, musisz się do nich mocniej przyłożyć, ale też masz czas, by skupić się na swoim bohaterze. To nawiązywanie relacji, poznawanie historii ludzi, spędzanie z nimi czasu zmieniło mój sposób patrzenia i mam nadzieję, że nadało mojej twórczości głębszy wymiar. Cyfrowo robiłem sto tysięcy zdjęć rocznie – takiej ilości materiału nie da się nawet później obejrzeć.

Ostatnim powodem mojej fascynacji jest to, że fotografia historyczna, technika kolodionowa w szczególności, jest trudna. A ja lubię wyzwania. Przeciwności mnie napędzają i motywują do pokonywania własnych słabości i ograniczeń.
— Jak bardzo kolodion jest skomplikowany?
— Największą trudnością jest to, że ta technika wymaga, aby płyta została odpowiednio przygotowana. Wykonanie zdjęcia i wywołanie odbywa się tu w jednym ciągu, szybko, zanim całość wyschnie.

Szkło pokrywa się kolodionem, czyli roztworem, który utrzymuje związki światłoczułe na jego powierzchni. Dopóki on nie wyschnie, to płyta jest światłoczuła i w zależności od panującej temperatury oraz wilgotności powietrza jest jakieś 10-15 minut na przeprowadzenie całego procesu. Trzeba zatem mieć ciemnię pod ręką.
— Druga trudność wiąże się z wykorzystywaną chemią.
— Bo sam kolodion to jest roztwór nitrocelulozy, czyli bawełny strzelniczej – substancji, z której tworzy się proch. Roztwór połączony jest z eterem, co tworzy mieszankę wybuchową. Do roztworu kolodionu dodaje się jeszcze sole metali ciężkich, które są rakotwórcze, więc też nie należą do najbezpieczniejszych substancji.

Do uczulenia wykorzystuje się azotan srebra, który jest bardzo silnym utleniaczem i w praktyce spala wszystko, z czym ma kontakt. Jak dotknie się go palcem, to uszkodzi naskórek i będą czarne plamy. A jak dostanie się do oka, można stracić wzrok.

Cały proces musi być wykonywany w sterylnych i bezpiecznych warunkach, co sprawia, że właściwie większość osób, które zajmują się tą techniką, wykorzystuje domowe studia, gdzie można zadbać o bezpieczeństwo. Od czasów kolonialnych, czyli od XIX wieku, nikt nie wyruszył z kolodionem w podróż po świecie. Jestem jedną z pierwszych osób, która spakowała cały sprzęt, odczynniki oraz ciemnię w walizkę i pojechała z tym na dużą wyprawę.
— Jak radzisz sobie z transportem i użyciem chemii w trudnych warunkach?
— Z racji swoich wybuchowych i toksycznych właściwości te składniki w wielu krajach są niemożliwe do zdobycia. Znajdują się na liście środków zakazanych jako prekursory ładunków wybuchowych. Z tych samych powodów nie da się ich przewozić transportem lotniczym. Znalezienie rozwiązania trwa czasem wiele miesięcy. Bywało, że sprowadzałem odczynniki kontenerem z Indii. Szło to kilka miesięcy, a później okazało się, że wszystko szlag trafił, bo do niczego się nie nadawało…

Dlatego moja mapa odwiedzonych miejsc nie jest jeszcze imponująca. Udało mi się do tej pory tworzyć kolodionowe obrazy w Peru, Tanzanii i kilkukrotnie w Indiach.
— Proces kolodionowy daje obrazy o bardzo wysokiej rozdzielczości i charakterystycznym, srebrzystym połysku. Na czym dokładnie polega magia procesu, by to osiągnąć?
— Ważne jest przejście przez sześć etapów. Pierwszy, to przygotowanie płyty. Na czystą, odtłuszczoną szklaną płytę wylewa się kolodion – lepką mieszaninę bawełny strzelniczej rozpuszczonej w eterze i alkoholu, zawierającą związki jodu i/lub bromu (np. jodek potasu, bromek kadmu). Drugi etap to sensytyzacja: mokrą płytę zanurza się na kilka minut w roztworze azotanu srebra, co prowadzi do powstania światłoczułych halogenków srebra wewnątrz warstwy kolodionowej.

Potem jest naświetlanie. Tak przygotowaną płytę wkłada się (wciąż mokrą) do kasety i umieszcza w aparacie wielkoformatowym. Naświetlanie – w zależności od światła i obiektywu – trwa od kilku do kilkudziesięciu sekund, ponieważ czułość tej emulsji jest bardzo niska. Kolejny etap to wywoływanie. Po ekspozycji płyta trafia do ciemni, gdzie wywołuje się ją za pomocą wywoływacza żelazowego (np. siarczan żelaza z kwasem octowym i alkoholem). Obraz pojawia się w ciągu kilku sekund. Następnie konieczne jest utrwalanie – negatyw (lub pozytyw, jeśli użyto czarnego podkładu) utrwala się w roztworze tiosiarczanu sodu lub cyjanku potasu, a następnie dokładnie płucze w wodzie.

Ostatni, szósty etap, to suszenie i zabezpieczenie. Po wyschnięciu obraz można zawerniksować (np. werniksem szelakowym), by zabezpieczyć go przed uszkodzeniami i wpływem środowiska.

Ta złożoność i konieczność pracy w mobilnej ciemni sprawia, że dziś kolodion jest praktykowany głównie przez pasjonatów i artystów, którzy cenią jego skomplikowanie i unikalny efekt wizualny. Każde zdjęcie jest fizycznym obiektem, jedynym w swoim rodzaju, z niedoskonałościami, smugami i zarysowaniami, które zamiast przeszkadzać – uwodzą. Patrząc na portret wykonany tą techniką, masz wrażenie, że spoglądasz komuś w duszę przez taflę starego szkła.
— To pewnie dlatego Twoje fotografie niosą w sobie ślady drogi, nie tylko w sensie geograficznym, ale i duchowym. Czy to właśnie podróże – ich intensywność, przypadkowość, a z czasem powtarzalność i powroty – nauczyły Cię patrzeć uważniej, wolniej, z większą otwartością na drugiego człowieka?
— Podróżowanie okazało się moim sposobem na życie. Po pierwszej dalekiej wyprawie, lata temu, odkryłem, że nic nie sprawia mi takiej radości, jak przemierzanie świata z aparatem.

Podróże zmieniły mnie na wielu poziomach i wiele nauczyły, jak na przykład otwartości, zaradności i uważności. Moje wędrowanie też ewoluuje. Na początku chciałem zobaczyć jak najwięcej. Teraz lubię wracać w znajome miejsca i odwiedzać poznanych wcześniej przyjaciół.
— Twoje wyprawy często prowadzą przez miejsca, w których czas zdaje się płynąć inaczej – Amazonia, Andy, Tanzania, Boliwia… Kieruje Tobą potrzeba ocalania śladów dawnych kultur i rytuałów, zanim ulegną one transformacji lub wyciszeniu pod naporem globalizacji? Czy fotografia staje się dla Ciebie nie tyle dokumentem „znikania”, co formą dialogu z tym, co trwa jeszcze w ludziach, krajobrazie, geście?
— Nie chciałbym używać takich określeń, bo świat nie znika, tylko się zmienia. Wszystko podlega ewolucji i przeobrażeniom. Ale to, co zawsze mnie interesowało, to różne zwyczaje i tradycje. A one często kultywowane są przez najstarszych. Młode pokolenie się globalizuje, unowocześnia, co jest zrozumiałe.

Ja jednak w Polsce zawsze najlepiej czułem się przy kaflowym piecu na Podlasiu, grzebiąc kijem w ognisku, myszkując na poddaszu dziadka, szukając artefaktów. I to mi zostało w podróżach. Wolę rejony, gdzie ludzie nie wpadli jeszcze do ekspresu o nazwie „nowoczesność”, gdzie tradycje przodków są ważnym elementem tożsamości. To się zmienia, lecz nim ta zmiana nastąpi, pragnę te okruchy przeszłości zakląć w srebrze dla siebie i innych.
— A jednak twój projekt „Portrait of the Past” łączy archaiczną technikę z tematem zanikających wspólnot. Czy wybór kolodionu to świadomy sposób na podkreślenie wyjątkowości i trwałości tych historii, czego nowoczesna fotografia nie potrafi oddać?
— Często odwiedzam miejsca, które są jak wehikuł czasu. Gdyby usunąć telefony komórkowe i panele słoneczne, można by pomyśleć, że trafiło się do przeszłości. To tak, jak i moja technika. Niby jeszcze funkcjonuje, ale zupełnie nie przystaje do współczesnego świata. Wydaje mi się więc bardziej na miejscu, niż aparat cyfrowy.

W projekcie „Portrait of the Past” dokumentuję przemijający świat. Coś, co naprawdę odchodzi w niepamięć. Odwiedzam różne grupy etniczne, plemiona oraz ginące kultury i dokumentuję ich obecność za pomocą kolodionu. Oglądając takie zdjęcie z jakiejś grupy etnicznej, nie wiadomo, czy zostało zrobione wczoraj, czy 175 lat temu. Pozwala to nadać ponadczasowość i skupić się na bohaterze, a jednocześnie pokazać też, że jest on już „reliktem przeszłości”. Wiele tych kultur i wiele zwyczajów zaniknie wraz z ostatnim pokoleniem. Kobiety z plemiennymi tatuażami, praktyki skaryfikacji, obręcza na szyi czy łowcy głów – to już zginie razem z najstarszymi, teraz jeszcze żyjącymi przedstawicielami tych ludów. I chciałbym to uratować od zapomnienia, wykorzystując technikę kolodionową.
— W jaki sposób technika kolodionowa zmienia Twój sposób kontaktu z ludami tradycyjnymi? Czy dzięki niej nie tylko nawiązujesz głębszą, bardziej osobistą relację z fotografowanymi, ale też sam doświadczasz odmiennego rytmu podróży i refleksji?
— Kolodion zmienił zupełnie mój sposób doświadczania w podróży. Zawsze byłem ciekaw ludzi, ich zwyczajów i historii. Ale cyfrowy aparat nie pozwalał mi się zatrzymać. Co chwilę pojawiał się nowy kadr, kolejne i kolejne ujęcie.

Teraz jestem przywiązany do jednego miejsca, bo za każdym razem muszę zbudować ciemnię w lokalizacji, gdzie akurat fotografuję. Z pędzącego turysty staję się, dziwną, bo dziwną, ale częścią miejsca, w którym spędzam kilka dni. Pozwala mi to bardziej zbliżyć się do ludzi, poznać ich oraz okolicę, w której żyją. Taki sposób podróżowania jest dla mnie na pewno bardziej rozwijający, skłaniający do głębszej refleksji nad światem, życiem i wartościami.
— Które spotkania najbardziej zapadły Ci w pamięć?
— Każde z tych miejsc jest dla mnie ważne, bo każda wyprawa z kolodionem to ciężkie wyzwanie i konieczność radzenia sobie z nowymi trudnościami logistycznymi i technicznymi. Każda z nich była lekcją i krokiem w moim rozwoju. Na pewno jednak najbardziej szaloną i trudną ekspedycją była wspinaczka z ciemnią na Kilimandżaro. To coś, czego nie zapomnę do końca życia. Traktuję to jednak w kategoriach przygody – fotograficznie najważniejsze było dla mnie do tej pory poznanie i dokumentowanie indyjskiej sekty Aghori.
— Dlaczego akurat zagadkowa sekta kanibali, którzy, aby połączyć się z bogami, jedzą ludzkie zwłoki i mieszkają na cmentarzach?
— Zawsze interesowały mnie tematy religijne, nie dlatego, że jestem osobą uduchowioną. Wręcz przeciwnie. Fascynowało mnie, że ludzie mogą tak silnie przeżywać coś, czego ja nie odczuwam. Jestem ciekaw, na jakie poświecenia są w stanie się zdobyć w imię wiary. Aghori, żyjący w mieście Waranasi w Indiach, wydawali mi się ekstremum na tej skali.
— Poświęciłeś im wiele czasu, budując nie tylko obraz, ale i relacje. To jeden z najmocniejszych Twoich projektów. Nie bałeś się do nich dotrzeć?
— Miałem pewne obawy, ale też sporo o nich wiedziałem.

Aghori wiodą pustelniczy tryb życia, łamią utarte schematy, sprzeciwiają się ortodoksyjnym praktykom, wybierając kontemplację śmierci i stając się martwymi za życia. Tak, jedzą ludzkie zwłoki, ale tylko znalezione i nie zabijają w tym celu nikogo, mieszkają na cmentarzach i używają kości do budowy ołtarzy, bo wierzą, że w ten sposób mogą połączyć się z bogami. Czerpią moc zarówno z dobrej, jak i gniewnej boskiej energii. Z drugiej strony obdarzani są niezwykłym szacunkiem. Wierzy się też, że znają czarną magię, dzięki której mogą pomagać ludziom, zdejmując klątwy lub odpędzając złe duchy. Nie wykorzystują jej do czynienia zła i krzywdzenia innych.

Mnie oczywiście ich niezwykłe dla nas obrzędy fascynowały, ale jeszcze bardziej ciekawiło mnie, kim są ludzie ukryci pod warstwą popiołu pokrywającego ich ciała. Jakie mają motywacje i jakie życiowe zdarzenia sprawiły, że podążyli tą trudną drogą całkowitego oddania Bogu. Dlatego mój projekt nie opiera się jedynie na ujęciach. Z każdym z moich bohaterów rozmawiałem, z wieloma nawiązałem relacje przyjacielskie, które utrzymują się już od lat. To pozwoliło mi poznać i pokazać nie tylko szokującą powierzchowność, ale też głębię ich wiary i ludzkie oblicze.
— Nikt z ulicy do nich nie ma szans wniknąć. Jak Tobie się to udało, Polakowi z Pruszkowa?
— Postanowiłem poszukać u źródła i skierowałem się w okolice ghatów pogrzebowych, czyli miejsca, w którym na stosach kremuje się zmarłych. W Waranasi spala się od 25 do 30 tysięcy zwłok rocznie, a popioły wsypuje do Gangesu, świętej rzeki. Hindusi wierzą, że to pozwoli duszy wyrwać się z samsary – cyklu reinkarnacyjnego, czyli odradzania się w kolejnych wcieleniach. O tym, jako kto się odrodzisz, decyduje suma uczynków popełnionych za życia, czyli karma. Pogrzeb nad Gangesem jest czymś w rodzaju drogi na skróty, bezpośrednio do nieba. Wiecznie zatłoczone ghaty zaludniają żałobnicy, pielgrzymi, wędrowni asceci, turyści, sprzedawcy, kapłani, krowy, psy i wreszcie liczni „lokalsi”, którzy parają się wynajmowaniem łodzi, sprzedawaniem haszyszu i oprowadzaniem bez licencji. Wielu z nich żyje na ulicy i rzadko opuszcza okolice rzeki. Do nich się właśnie udałem w celu uzyskania jakiś informacji.

Tak poznałem Vineeta, chłopaka na oko niespełna trzydziestoletniego, który od lat balansował pomiędzy normalnym życiem, a drogą tajemniczych ascetów. Pięć lat żył razem z Aghori, w tym przez rok w pustelni, w jaskini znajdującej się wysoko w górach. Nie był jednak gotów, by zostawić wszystko za sobą, zbyt mocno lubi towarzystwo, zabawę i zarobek… Codziennie siadywaliśmy tuż nad rzeką, na kawałku koca, popijaliśmy herbatę robioną z wody zaczerpniętej wprost z Gangesu. Tego samego, do którego 30 metrów w górę biegu, wrzuca się dziennie przeszło sto spopielonych (a czasem i nie) ciał. Do którego wlewa się ścieki z fabryk i domów. W którym bez ustanku pierze się i myje. I z którego wreszcie, Aghori wyławiają do swoich obrzędów ludzkie szczątki.

Po dwóch dniach i obietnicy datku na budowę nowego Aśramu, Vineet zgodził się zabrać mnie na drugi brzeg, gdzie rezydują ci Aghori, którzy akurat nie zaszyli się w górach, albo na cmentarzyskach. Udaliśmy się na drugą stronę Gangesu, do aśramu, który był po prostu dużym namiotem. Guru nie był obecny, ale byli inni Aghori. Nie byli specjalnie zadowoleni z moich odwiedzeń, ale na szczęście byłem z Vineetem. Na jego prośbę wyciągnęli spod łóżka podróżną torbę, która okazała się być pełną ludzkich czaszek. Udało mi się wtedy wykonać pierwsze fotografie, które okazały się krokiem milowym w mojej fotograficznej drodze – doczekały się publikacji w międzynarodowej prasie i zdobyły uznanie w konkursach.
— Zostałeś dopuszczony także do obrzędów Aghori, co jest niespotykane. Czym ich przekonałeś?
— Na początku faktycznie nie widziałem obcych, podczas obrzędów. Ja starałem się od początku budować relacje i poznawać ludzi. Podczas święta Ambubachi Mela w Assamie, dzięki swoim lokalnym znajomościom, zajmowałem się kontrabandą alkoholu na tereny świątynne. Choć w takich miejscach panuje ścisła prohibicja, to Aghori celowo łamią wszelkie konwenanse i stosują zakazane substancje. Dzięki pracy przemytnika, udało mi się zrobić wywiad z potężnym guru, odwiedzić obozowisko Aghori na stosach pogrzebowych i nawiązać znajomości, które owocują do tej pory.

Z czasem zaczęli się pojawiać biali uczniowie Aghori, głównie pochodzący z Rosji i Białorusi. Teraz Aghori trafili do mainstreamu, guru stali się niemal celebrytami, więc ich obecność w miejscach publicznych przyciąga tłumy. Na tegorocznym festiwalu Kumbh Mela, ilość gapiów, wśród nich również białych, podczas nocnej ceremonii, była tak wielka, że nie dało przepchnąć się z aparatem. Ale wciąż jest wiele kameralnych obrzędów, podczas których towarzyszą mi jedynie wierni.
— Czy były jakieś rytuały, które Cię zszokowały?
— Nie miałem okazji uczestniczyć w ceremoniach ze świeżymi zwłokami. Nie są one powszechne i tylko niewielka część Aghori je odprawia. Zostałem natomiast kilkukrotnie na takie obrzędy zaproszony, jednak się nie odbyły, z powodu braku ciał…
— Skąd Aghori biorą zwłoki?
— Zgodnie z zasadami hinduizmu, by dusza oczyściła się poprzez płomienie, zwłoki są palone, a popioły wrzucane do świętych rzek. Od tej zasady są jednak wyjątki. Nie pali się osób uznawanych za czyste, czyli mędrców – Sadhu, dzieci do około dziesiątego roku życia oraz kobiet w ciąży. Ciała tych osób wrzuca się w całości do wody. Podobny los spotyka osoby, które zmarły z powodu boskiej klątwy. Do tej listy zalicza się samobójców, trędowatych i zmarłych w wyniku ukąszenia przez węża. Rzeki często wyrzucają takie szczątki na brzeg, skąd zabierają je Aghori, by wykorzystać w ceremoniach.
— W Twoich opowieściach i fotografiach Aghori jawią się jako postaci na granicy tego, co duchowe i społecznie nieakceptowalne. A przecież świat Zachodni ich zmienia.
— W ostatnich dziesięcioleciach ruch Aghori przechodzi gruntowną reformację. Współcześni adepci szukają innych dróg na osiągnięcie stanu niedyskryminacji i zamiast obrzędów ze zwłokami, otwierają kliniki dla trędowatych oraz szkoły dla ubogich dzieci. W północnych Indiach powstało ok. 100 aśramów, w których zamiast Rytuałów Lewej Ręki, stosuje się bardziej akceptowalne praktyki, wierząc, że nie droga jest ważna, a cel do którego prowadzi. Takie podejście pozwoliło zyskać wielu wyznawców z klasy średniej i wyższej, w tym trzech gubernatorów stanów i jednego z byłych premierów Indii. Jeden z aśramów otworzył się nawet w Kalifornii, a Aghora trafiła pod strzechy, jako jeden z wielu nurtów w hinduizmie. Nie oznacza to, że „stara szkoła” zniknęła całkowicie. Wciąż wielu Aghori wybiera życie na cmentarzyskach, odprawiając odwieczne rytuały, balansując między życiem i śmiercią oraz świętym i plugawym. Choć nie przeszkadza to mieć im konta na Facebooku i czy Instagramie.

Sam ruch jest niejednorodny i różni się zarówno w obrzędach jak i filozofii, ale mam nadzieję, że mój projekt fotograficzny pozwoli w pewnym stopniu zrozumieć motywacje tych ascetów.
„Od razu wiedziałem, że chcę kanibali Aghori odnaleźć, poznać i oddzielić prawdę od mitów. I choć wiele informacji jest wyssanych z palca, to prawda okazała się bardziej fascynująca. Jak można wnioskować po ich praktykach, Aghori są dość ekscentryczni. Wymalowani na biało popiołem, prochami ze stosów pogrzebowych, z nieobecnym wzrokiem, faktycznie sprawiają wrażenie jakby byli gdzieś poza naszym światem”
— Twój projekt o Aghori został domknięty również w formie wystawy – wyjątkowej, bo przygotowanej na szkle, z elementami dźwiękowymi. Czy była już gdzieś prezentowana?
— Tak, udało mi się zamknąć projekt w formie wystawy. Aby jak najbardziej oddać charakter płyt kolodionowych, a z drugiej strony móc zaprezentować prace w większym formacie, zdjęcia wydrukowałem na szklanych płytach. Podobnie jak ambrotypy, nadruk jest od wewnątrz i ogląda się go przez taflę szkła. Dodatkowo prezentuję również oryginalne płyty, zamknięte w drewnianych pudełkach, wyposażone w słuchawki i odtwarzacz, dzięki czemu można odsłuchać historie wybranych bohaterów.

Jestem otwarty na zaproszenia i pokazanie chętnym tej niezwykłej sekty oraz magii kolodionu. Dodam jeszcze, że pracuję nad książką fotograficzną o Aghori, której premiera w tym roku.
— Jak Twoi bohaterowie – żyjący w tradycyjnych społecznościach i często oddaleni od współczesnych technologii – reagują na proces kolodionowy i jego znaczenie jako formy zapisu? Czy potrafią dostrzec wagę tego aktu, czy może postrzegają go jako coś obcego lub niezrozumiałego?
— Przyznaję, że spodziewałem się, że będą bardziej zainteresowani. A okazuje się, że często nie są ciekawi nawet efektu zdjęcia. Choć budowanie ciemni i mój aparat wzbudzają w nich wesołość. Tłumaczę sobie to tym, że to, co robię, jest poza ich definicją znanego świata, a ja, jak wspomniałem, szukam miejsc, które koncentrują się na tym, co tradycyjne.

Dużo ciekawsze efektów jest młodsze pokolenie oraz moi liczni miejscowi przewodnicy i fixerzy [ludzie znający okolicę i pomagający w dojściu do bohaterów, załatwiają też pozwolenia, są tłumaczami – przyp. red.].
— Jednym z powodów wejścia na najwyższy szczyt Afryki z aparatem wielkoformatowym i kolodionową ciemnią były zanikające kultury, dlaczego? Czy może traktujesz to jako artystyczny gest, duchowe przeżycie?
— Szczerze powiedziawszy, nie dawałem temu dodatkowych wartości. Na pomysł wpadłem z… nudów. Jechaliśmy z koleżanką 8 godzin busem przez Tanzanię i wymyślaliśmy różne szalone lub zabawne pomysły. Ten z Kilimandżaro jednak utkwił mi w głowie tak mocno, że nie mogłem przestać o nim myśleć. Czasem tak miewam; dokładnie tak samo było z pomysłem podróżowania z kolodionem po świecie. To też wydawało się ekstremalnie trudne do wykonania, co tylko zmotywowało mnie do realizacji. Kiedy opęta mnie taka idea, jedynym sposobem, by się jej pozbyć, to ją po prostu zrealizować.

Uznałem, że takie wyzwanie będzie idealne, żeby zmierzyć się ze swoimi słabościami i ograniczeniami, a przy okazji mogę spełnić jedno z dziecięcych marzeń – zostać rekordzistą Guinnessa. Myślałem też, że to najlepszy sposób, by skierować uwagę ludzi na mój kolodionowy projekt „Portrait of the Past”, który jest moim najważniejszym artystycznym manifestem.
— Jakie warunki postawił Guinness World Records, aby uznać Twój rekord na najwyżej zrobioną fotografię kolodionową?
— Wymogiem Guinnessa było wykonanie udanego ambrotypu, czyli zdjęcia w technice kolodionowej, gdzie podłożem jest szkło, na wysokości min. 5000 m n.p.m. zgodnie z zachowaniem wszelkich zasad historycznego procesu, co zostało potwierdzone przez niezależnego eksperta. Sprzęt i chemia musiały być na szczyt wniesione, nie dostarczone np. helikopterem.

Choć nie było wymagane, bym transportował to samodzielnie, postanowiłem wnieść cały wymagany sprzęt, który ważył 19 kg, bez pomocy tragarzy – czyli ciemnię, chemię, wyposażenie laboratoryjne, aparat i statyw. Ciemnię zbudowałem na bazie namiotu, wykorzystałem kijki oraz specjalnie na ten cel uszyty materiał światłoszczelny z kotary zaciemniającej. A sprzęt to był nowy, niewielki apart mieszkowy.

Choć z ciężarem mierzyłem się sam, to była ze mną ośmioosobowa grupa przyjaciół z Polski, która pomagała w rozstawianiu ciemni czy pakowaniu się po wykonanych zdjęciach. No i, co najważniejsze, wspierała mnie mentalnie i zapełniała znakomitą atmosferę, dzięki czemu każdą trudność pokonywałem z uśmiechem i entuzjazmem. Bez nich byłoby dużo ciężej. Filmowali i fotografowali też całą wyprawę na potrzeby wymaganej dokumentacji rekordu.
— Ale zanim tam dotarłeś, było duże ryzyko, że bicie rekordu może nie wypalić…
— W Tanzanii, gdzie chciałem bić rekord, znaczna część chemikaliów do kolodionu jest nie do zdobycia z powodu swoich niebezpiecznych właściwości. Mój lokalny przewodnik i przyjaciel, Jumanne Kolokolo, przeczesywał wszystkie sklepy chemiczne w okolicach Kilimandżaro i w stolicy. Pytał nawet na uniwersytetach. W końcu znalazł sklep w Kenii, który podjął się sprowadzenia odczynników z Indii drogą morską. Proces ten trwał kilka miesięcy, ale w maju tego roku chemia była skompletowana, a ja mogłem realizować swoje szalone marzenie! Ale okazało się, że to jeszcze nie koniec kłopotów z kolodionem…
— Jak technicznie przezwyciężyłeś wyzwania pracy z kolodionem w ekstremalnym chłodzie Kilimandżaro?
— Mróz nie jest sprzymierzeńcem fotografii analogowej, a procesu kolodionowego w szczególności. Z jednej strony odczynniki chemiczne, szczególnie wywoływacz, zmieniają swoje właściwości, a z drugiej mogą po prostu zamarznąć. Jako że na szczycie Kilimandżaro temperatury zawsze są ujemne, musiałem się do tego porządnie przygotować. Kolodion najlepiej funkcjonuje przy ok. 20 stopniach Celsjusza. Chodzi o to, że reakcje chemiczne zwalniają i poniżej pewnej granicznej temperatury wywołanie lub utrwalanie może się zatrzymać. A gdy temperatury są ujemne, odczynniki lodowacieją. Kiedy parę lat temu fotografowałem w Peru życie plemienia Q’ero w okolicach góry Ausangate, to mi wywoływacz zamarzł. Rano, gdy wyszedłem z namiotu, musiałem włożyć go sobie w majtki i poczekać, aż się roztopi… Tamta wyprawa wiele mnie nauczyła.

W czerwcu poleciałem na testy do Tanzanii: chciałem mieć pewność, że wszystko działa. I dobrze, że to zrobiłem! Okazało się, że kolodion indyjski kompletnie nie nadaje się do fotografii – zamiast pięknych obrazów, miałem jedynie rozczarowanie. Zaczęła się walka z czasem – bilety na wrzesień kupione, zaliczki wysłane, a ja… nie mam chemii do fotografowania! Z przyjaciółmi uruchomiliśmy wszystkie możliwe kontakty: pisaliśmy do ambasady (cisza), szukaliśmy spedytorów (brak rozwiązań), pojawiły się też pomysły ekstremalne – dostawca z RPA zaoferował, że znajdzie kogoś, kto przemyci kolodion przez trzy afrykańskie kraje. Brzmiało jak scenariusz filmu akcji, ale ryzyko było zbyt duże.

Wtedy pojawiła się iskierka nadziei – dostawca z Niemiec znalazł sposób, by wysłać kolodion w buteleczkach po 25 ml. Taka ilość miała niższy stopień zagrożenia i mogła polecieć kurierem. Odkryliśmy też, że chemia oznaczona „towary niebezpieczne” mogła legalnie trafić nie do Tanzanii, a do Kenii, gdzie przepisy są mniej restrykcyjne. Wysłaliśmy dwie paczki. Ta z Polski dotarła kilka dni przed moim przylotem, a paczkę z Niemiec pobrałem w dniu, gdy wróciłem w góry.

Do końca drżałem, czy uda się zrobić choć jedno zdjęcie.
— Musiałeś także przeformułować swój warsztat, by sprostać trudnym, zmiennym warunkom.
— W środku upalnego lata jeździłem do mroźni, takiej restauracyjnej, gdzie trzyma się mięso, w której panowała temperatura -18 st. C. Mój przyjaciel wynajął ją od swojego znajomego. Tam testowałem różne sposoby ogrzewania szklanych płyt i kuwet z odczynnikami – rok temu lato było bardzo upalne, a my się ubieraliśmy w kurtki, czapki, rękawiczki, by zmierzyć się z temperaturą o 50 stopni niższą.

Nie obyło się bez dramatycznych momentów, jak wtedy, gdy zapomniałem zabrać tacę chemiczną podczas naszej drugiej wizyty w zamrażarce. Znaleźliśmy więc improwizowane rozwiązanie – opakowanie po kiełbasie posłużyło jako taca, a inny plastikowy pojemnik stał się tymczasowym uchwytem na utrwalacz. [śmiech]

Ważne, poza samym podgrzaniem, było utrzymanie wszystkiego w zbliżonej temperaturze, bo różnica ciepłoty np. kolodionu i szklanej płyty mogła powodować tzw. zadymienie obrazu, czyli znaczącą utratę kontrastu. Na początku w ogóle nie otrzymywałem żadnego obrazu. Zamarzał i uczulacz, i utrwalacz, a gdy wszystko ogrzewałem, to w czasie transportu uczulonej płyty do aparatu i wykonywania zdjęcia, przemarzał kolodion. W końcu, również dzięki pomocy znajomych kolodionistów, w szczególności Andrzeja Górskiego, który realizuje równie szalone fotograficzne pomysły, opracowałem metodę i ostatni test, na trzy dni przed wylotem, okazał się udany.

Już na miejscu, zaopatrzony w świeczki, metalowe blaszki i specjalną koszulkę, dzięki której mogłem transportować całą chemię przy ciele, by się od niego ogrzewała, ruszyłem na Kilimandżaro. Na szczycie było ok -7 st. C. Ale gdy rozstawiłem ciemnię, którą był światłoszczelny namiot, okazało się, że mocne słońce błyskawicznie ogrzało jej wnętrze do… +25 st. C! Całe moje przygotowania w tym temacie były niepotrzebne! Ale przynajmniej wiem już jak fotografować np. na Syberii [śmiech].
— Jak wyglądał moment wykonania rekordowego zdjęcia?
— Drżącymi ze zmęczenia rękami przygotowałem płytę, ustawiłem ekipę pod znakiem „Na szczycie” i zrobiłem to jedno zdjęcie. Niestety, popełniłem błąd – prześwietliłem je! Najważniejsze jednak, że udało się czytelnie uchwycić tablicę z wysokością, reszta wyszła już nieco mniej wyraźnie. Liczyłem się z tym, że może pójść coś nie tak. Natomiast nie za bardzo wiedziałem, jak oszacować to, jakie na wysokości 5895 metrów będzie promieniowanie UV. Kolodion jest wyjątkowo czuły na niebieskie spektrum światła. Na szczęście później jakoś odratowałem kadr podczas wywoływania, ale nie ma co się jednak oszukiwać – tak czy inaczej widać, że to nie jest perfekcyjna fotografia.

Po drodze te testowe zdjęcia też nie zawsze mi wychodziły. Wchodziłem tam na górę z duszą na ramieniu, bo udawało mi się wywołać co drugie zdjęcie i nie do końca wiedziałem, czemu tak było. Miałem taką jedną teorię, że podczas transportu lotniczego odczynniki zostały przemrożone i częściowo utraciły swoje właściwości.

Chciałem od razu zrobić kolejne ujęcia na szczycie, adrenalina była na tak wysokim poziomie, że byłem gotowy na cały dzień pracy. Ale grupa szybko sprowadziła mnie na ziemię. Słaniając się i ledwo oddychając, przypomnieli mi, że czeka na nas długa droga na dół. Zadowoliłem się tym, co miałem. Biorąc pod uwagę ekstremalne warunki, efekt nie był najgorszy. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Każdy w swoim tempie, niektórzy dotarli do obozu już po zmroku. A tam nadszedł czas na radość i świętowanie. I wtedy na stół wjechał… tort! Czujecie to? Tragarze wnieśli tort.
— Na wpisanie do Księgi Rekordów Guinnessa czekałeś pół roku. Jak zareagowałeś, gdy już to się stało?
— Szczerze mówiąc trwało to tak długo, że kiedy otrzymałem maila, to zszokował mnie bardzo. Całe szczęście już w tytule była informacja o zaakceptowaniu rekordu, bo inaczej bałbym się zajrzeć do środka wiadomości. Szybko udało się nam zebrać niemal całą ekipą, którą wchodziliśmy na szczyt, i świętowaliśmy sukces wspólnie.

Ten rekord ma dla mnie znaczenie przede wszystkim prywatnie. Będąc dzieckiem, zawsze chciałem zrobić trzy rzeczy: zdobyć Kilimandżaro, ustanowić rekord Guinnessa i napisać książkę. Dwie pierwsze rzeczy mam już odhaczone, a książka właśnie się tworzy. I choć nie jest to powieść, jak kiedyś sobie planowałem, a książka fotograficzna, to fajnie jest spełnić dziecięce marzenia.

Na razie, dyplom z rekordem Guinnessa – wraz z otrzymanymi niedawno dyplomami za „Osobowość Roku” – leży na parapecie. Nie jestem osobą, która tworzy sobie ołtarzyki, choć zbieram dyplomy i wycinki gazet, by na starość, siedząc przy kominku, na fotelu bujanym, powspominać i uznać, że miałem fajne życie.
— Najwyżej zrobioną ambrotypię już zaliczyłeś, potwierdzenie przez Guinnessa też. Jakie teraz stawiasz przed sobą wyzwanie? Czy jest coś o czym fotograficznie jeszcze marzysz?
— Nie planuję kolejnych rekordów, choć niewykluczone, że mi się to zmieni, bo takie wyzwania dają mi dużego kopa i motywację. Planuję za to dalej rozwijać swój projekt „Portrait od the Past”, co samo w sobie jest nie lada wyczynem. W najbliższych planach mam odwiedzenie Indonezji i ponownie Tanzanii oraz Indii.
— Całość wyprawy na najwyższy szczyt Afryki była rejestrowana przez Kaspra Kędzierskiego, który towarzyszył Ci z kamerą, dokumentując każdy etap na potrzeby filmu dokumentalnego. Na jakim etapie jest obecnie produkcja tego filmu?
— Niewiele mogę jeszcze powiedzieć, bo Kasper skrzętnie ukrywa przede mną swoje dzieło i pokaże dopiero, gdy sam będzie z niego zadowolony! Liczę, że nastąpi to już niedługo i film będzie miał premierę za kilka miesięcy.

Przyznam, że jestem niezmiernie podekscytowany, ale też wdzięczny Kasprowi nie tylko za ciężką pracę przy materiale wideo, ale też przy całych moich przygotowaniach, gdzie wielokrotnie służył mi nieocenioną pomocą. Bez takich ludzi jak on i reszty mojej ekipy, zrealizowanie tego niezwykle logistycznie skomplikowanego przedsięwzięcia nie byłoby możliwe.
— Czy rekord i film z jego bicia ma inspirować wszystkich, którzy chcą łączyć tradycję z nowoczesnością i przekraczać granice własnych możliwości?
— Nie czuję w sobie silnej potrzeby inspirowania innych do robienia podobnych rzeczy. Uważam, że każdy ma swoją drogę, jedyne, co chcę przekazać, to to, że naprawdę wiele jest możliwe, jeśli człowiek się temu odda.
— Wiem, że dzielisz się swoją wiedzą fotograficzną także w formie warsztatów – zarówno w podróży, jak i w pracowni. Co uważasz za kluczowe w przekazywaniu wiedzy o kolodionie i fotografii cyfrowej? Jak ważna jest dla Ciebie równowaga między techniczną precyzją a etycznym podejściem do osób portretowanych?
— Fotografia jest uniwersalna, niezależnie od używanej techniki. To co jest ważne, to umiejętność patrzenia i „czytania” sceny. To podstawa. Ale potem jest kolejny etap, dla wielu dużo trudniejszy, czyli opowiedzenie historii.

Tutaj wykraczamy już poza samą fotografię i wchodzimy w relacje międzyludzkie. Żeby zrobić dobry portret i opowiedzieć historię, trzeba mieć w sobie szczere zainteresowanie, empatię i humanistyczne podejście. Ale nad tym każdy musi już pracować sam.
— Rola nauczyciela to dla Ciebie długofalowe zobowiązanie i źródło satysfakcji?
— Uwielbiam dzielić się wiedzą. Z dumą i radością widzę, jak moi uczniowie się rozwijają, znajdują swoją drogę i osiągają sukcesy. Oczywiście to głównie zasługa ich ciężkiej pracy i oddania, ale miło czuć, że dołożyło się do tego małą cegiełkę. Prace wykonane przez uczestników naszych wypraw trafiły na liczne wystawy, były publikowane w prasie i znalazły uznanie w oczach jury na wielu konkursach, w tym tak prestiżowych jak Grand Press Photo.
— Czy widzisz wśród nich swojego następcę kolodionowego?
— Zajmuję się głównie edukacją w obszarze fotografii cyfrowej i tutaj mam uczniów, którzy nawet mnie przerośli. Jeśli chodzi o kolodion, to jest to dużo bardziej niszowa technika, wymagająca wielu wyrzeczeń, przez co i adeptów jest niewielu.
— Gdybyś miał zamknąć w jednej myśli swoje pojmowanie fotografii, czym ona dla Ciebie jest?
— Fotografia jest dla mnie dialogiem. Z jednej strony z bohaterami moich zdjęć, z drugiej z jej odbiorcami. ﹡
Rozmawiała: Małgorzata Wakuluk | Z wykształcenia choreografka, z pasji fotografka. Inicjatorka Stowarzyszenia Polish Women Photographers, które od 2020 roku promuje twórczość polskich fotografek

Kopiowanie treści jest zabronione