Yonathan Carmel
„Próbuję ożywić przeszłość, która nigdy nie istniała”
17 stycznia 2025
tekst: Paula Zaręba
zdjęcia: Dudi Hasson
Vautrait. Na tę nową markę mody należy zwrócić uwagę! Jej założyciel, Yonathan Carmel, ma coś więcej do zaoferowania niż elegancki paryski szyk i minimalizm, ale przede wszystkim umiejętności krawieckie i zamiłowanie do rękodzieła. Nie interesują go trendy, stawia na długowieczność i ponadczasowość mody. Na swoim pierwszym pokazie na Paris Fashion Week (na sezon wiosna-lato 2025) – ale też na poprzednim – zaprezentował klasykę wymieszaną z awangardą, z neutralną paletą barw, z powiewem vintage. Łącząc ponadczasowość z nowoczesną wrażliwością, stworzył projekty nie objęte miarą czasu. „Próbuję ożywić przeszłość, która nigdy nie istniała – oznajmił. „Kiedy coś wydaje się stare i nowe w tym samym czasie, to czas nie ma znaczenia”.

W świecie pełnym marketingowych chwytów zaledwie 29-letni Yonathan Carmel wyznacza własną ścieżkę. Dyrektor kreatywny i założyciel marki Vautrait wyróżnia się wyważonym podejściem do mody. Zaledwie kilka miesięcy po dotarciu do półfinałów LVMH Prize 2024, jednego z najważniejszych konkursów w świecie mody (organizowanym przez koncern LVMH, do którego należą m.in. Dior, Loewe, Louis Vuitton, Celine i Tiffany & Co.) zadebiutował w oficjalnym kalendarzu Paris Fashion Week. To ważny krok w jego karierze.

Daleko mu do wprowadzania rewolucji w modzie. Carmel podchodzi do klasycznego Paryża z szacunkiem, traktując miasto jako platformę dla swojej ekspresji. Nie jest ono jedynie tłem, ale sceną, na której jego wizja staje się rzeczywistością. Relacja projektanta z Paryżem sięga dzieciństwa, kiedy jako chłopiec eksplorował uliczki Belleville razem z ojcem. Te doświadczenia wyraźnie wpłynęły na jego dzisiejsze rzemiosło.

Wywiad z projektantem wymagał dwóch spotkań. Pierwsze odbyło się w chaotyczne poniedziałkowe popołudnie na Place des Vosges w Paryżu, dwa dni po debiutanckim pokazie Vautrait. Mimo wietrznej i deszczowej pogody udało się porozmawiać przy kawie, zanim napięty grafik zmusił projektanta do ruszenia na kolejne spotkanie. Dwa tygodnie później, rozmowa między Tel Awiwem a Warszawą pozwoliła zgłębić więcej tematów – od komercjalizacji branży, przez innowacje, aż po dwoistość tęsknoty i poczucia przynależności.

Yonathan mówi bardzo cicho, ale gdy tylko zaczyna opowiadać o swojej marce, ożywia się. Moda go fascynuje. Szycie we wszystkich technikach i szczegółach ręcznego kunsztu go obsesyjnie dręczy (to on używa tego słowa). Jego brand jest tożsamy z jego osobowością. W czasach, gdy dążenie do nowości jest uznawane za kwintesencję doskonałości, Vautrait jest bastionem trwałości. Kreacje marki unikają nieustannego cyklu zmian w modzie, zakorzenione zamiast tego w trwałych tradycjach rzemiosła i ponadczasowego wzornictwa. Tutaj innowacja nie jest mierzona ulotnymi trendami, ale niezachwianym zaangażowaniem w jakość i długowieczność. W swojej istocie Vautrait jest deklaracją zrównoważonego rozwoju – protestem przeciwko kulturze jednorazowego użytku, która przenika współczesną modę. Promuje wysokiej jakości projekty, które przeciwstawiają się tyranii trendów, oferując alternatywę dla masowej produkcji.

Projekty Carmela przemawiają do wymagającej publiczności. Poszukiwaczy stylu, którzy dostrzegają głębokie piękno rzemiosła i ponadczasową elegancję dobrze wykonanego ubioru. Tutaj ciało nie jest formowane tak, aby pasowało do ideału; raczej ubiór dostosowuje się, aby objąć różnorodność ludzkiej formy i życiowego doświadczenia.

Rozmawiając z tym młodym talentem, którego nazwisko warto zapamiętać, a przede wszystkim naśladować, próbowałam dowiedzieć się trochę więcej o tym, kim był wcześniej i gdzie chce dojść w modowej branży. Chciałam rozwikłać jego tajemnicę.

— Jaki był najbardziej ekscytujący moment w Twojej młodej karierze?
— Och… Chyba konkurs LVMH Prize. Naprawdę mnie to… wyniosło do góry. [śmiech] To było szalone. W ciągu jednego dnia poznałem ludzi, takich jak Tim Blanks, Anna Wintour… Wszystkich ważnych ze świata mody. Nigdy nie myślałem, że spotkam tych, których od zawsze podziwiam.

— To dlatego, że tego nie planowałeś?

— Dokładnie. Zacząłem swoją karierę w świecie mody od wrzucenia jednego zdjęcia na Instagram. Nie myślałem, co się stanie. Moim marzeniem było wtedy sprzedawanie w jednym sklepie. To było wszystko, czego chciałem. Pamiętam, jak stworzyłem pierwsze ubrania i modliłem się, żeby znaleźć tylko jeden butik, w którym mógłbym je sprzedawać.
— Nagroda LVMH pomogła Ci w realizacji marzenia?
— Dla mnie ważniejsze było wejście do modowej społeczności niż po prostu sam konkurs. Wieczorem przed półfinałami zjedliśmy kolację ze wszystkimi uczestnikami. Mimo, że dopiero się poznaliśmy, czuliśmy, że jesteśmy częścią czegoś większego.
— Nie widzieliście w sobie rywali?
— Nie, było fajnie spotkać kogoś, kto ma takie same doświadczenia jak ja. Nie spotykam wielu osób, które borykają się z tymi samymi problemami, tymi samymi myślami… I to było trochę jak spotkanie AA. [śmiech]

Ale poważnie. Naprawdę dobrze jest spotkać kogoś, kto przechodzi przez to samo w procesie rozwoju małej modowej marki, bo czasami czuję się po prostu samotny.


Gdy konkurs się skończył, zaprosiłem wszystkich na mój najnowszy pokaz w Paryżu. Mentorzy też przyszli. Naprawdę miło, że ci ludzie nadal są zaangażowani w to, co robię. Konkurs może się skończyć, ale wsparcie pozostaje. Nadal jestem otoczony tą energią, która popycha mnie do przekraczania granic. 

— Konkurs wygrała marka Hodakova, założona przez Szwedkę Ellen Hodakovą.

— To, że nie ja jestem zwycięzcą, ma dla mnie mniejsze znaczenie. Sam fakt, że znalazłem się w półfinale, wśród najlepszej 20-tki z całego świata, to w pewnym sensie kamień milowy w mojej karierze. Stałem się rozpoznawalny, co daje mi więcej pewności siebie. Kiedy widzisz, że inni ludzie w ciebie wierzą, ty również jesteś bardziej skłonny w to uwierzyć. Poza tym poznałem kupców [buyers to jedno z najważniejszych ogniw w świecie sprzedaży mody – red.], których chciałem poznać, więc ważne było, aby po prostu „wyjść na scenę”.

— Nie boisz się wejść w ten szalony, chaotyczny biznes? Może być brutalny.

— To zabawne. Za każdym razem, gdy rozmawiam z ludźmi z modowej branży, mówią:„uważaj, to jak kolejka górska”. Ale ja tak naprawdę lubię to uczucie. Może sprawia, że bardziej czuję, że żyję? Uwielbiam tę adrenalinę.


Na szczęście nie jestem pod dużą presją, bo mam niezależność. Te gorsze rzeczy dzieją się, gdy marka jest dużo większa i bardziej skomercjalizowana.

— Komercja Cię nie kusi?
— Myślę, że już kusi, bo sprzedaję moje projekty w wielu miejscach. [śmiech] Więc to, co tworzę, musi być komercyjne. Ale nadal staram się, aby wyglądało, że nie jest produkcją masową. Na tym też polega moje krawiectwo: by klienci czuli, że to jest robione ręcznie, a nie przez maszynę, by ubrania miały w sobie wartość dobrego wina rocznikowego.

— Czy możesz wyjaśnić nazwę swojej marki?
— Vautrait to nazwisko jednego z moich przodków. Część mojej rodziny to Francuzi z Tunezji, a druga część jest Austriakami. Wielu Francuzów wyemigrowało do Izraela i zmieniło nazwiska, aby brzmiały bardziej hebrajsko. Najsmutniejsze w tej historii jest to, że nie mówię ani słowa po francusku!


Dużo myślę o swoim pochodzeniu i korzeniach, a odkrywanie szczegółów jest dla mnie ważne. Moja prababcia była krawcową w Wiedniu, więc ciekawie jest zobaczyć, jak jedna rzecz w rodzinie prowadzi do drugiej.
— Rzemiosła nauczyłeś się w Londynie. Gdzie zdobywasz nową wiedzę? Czy tylko w praktyce?
— Głównie dzięki pracy z mistrzami. Kiedy pracujesz z kimś, kto jest wysoko wykwalifikowany w tym, co robi, uczysz się od niego. To konieczne. Kiedy widzisz, z jaką precyzją pracują i co robią, w pewnym sensie komunikujesz się z nimi w tym języku… Więc nigdy nie przestaję się uczyć. Opracowuję nowe techniki i nowe manipulacje tkaninami. To nigdy się nie kończy.


Teraz rozgryzam dévore, która mnie ostatnio zainteresowała. To technika, która polega na użyciu aksamitu i zdjęciu niektórych jego części, aby stał się przezroczysty. Są nowoczesne sposoby, aby to zrobić, takie jak laser, ale może spróbuję zrobić to po staremu, co jest trudne.

— Czy naprawdę uważasz, że sztuka rzemiosła wystarczy, aby odnieść dziś sukces? Wiele marek modowych bardziej przejmuje się cyfrowymi sztuczkami, a mniej rękodziełem.
— Rzemiosło jest podstawą. Nawet minimalizm, który jest obecnie w centrum, opiera się na rzemiośle dobrych krawców. Nie istnieje bez niego. Projekt powinien wspierać jakość, a nie odwrotnie. Chciałbym, żeby ludzie, widząc moje projekty, myśleli: „och, nie musimy gonić za czymś nowoczesnym, jest inny sposób”.
— Nie lubisz innowacji?
— Zastanawiam się, dlaczego jesteśmy tak zafascynowani technologią, maszynami, innowacjami? Jestem hipokrytą, bo używam iPhone’a. [śmiech] Ale moim zdaniem, ludzie zaczynają tracić swoją ludzką tożsamość i zachowywać się niemal jak maszyny. Często myślę o mistrzach w jakiejś dziedzinie. W Japonii na przykład są rzemieślnicy, którzy robią noże, zafascynowani opanowaniem tej umiejętności do perfekcji, więc nigdy nie powiedzą: „och, zrobiłem nowy nóż, który jest lepszy od poprzedniego”. Oni po prostu zrobią jeden, który będzie najlepszy przez długie lata, co jest zaprzeczeniem tymczasowości świata zachodniego, jak np. u Apple, który co chwilę tworzy nowe iPhone’y.

Chciałbym, by Vautrait była strażnikiem wiedzy i pochodnią dla znikających rzemieślników, których mistrzostwo w swoim fachu jest niezastąpionym skarbem. Stąd filozofia mojej marki, która honoruje wartość ubrań w środku, a nie na zewnątrz, kunszt ich konstrukcji. Kreacje Vautrait są hołdem dla rąk, które kształtują każdy element projektu. Celebracją tych umiejętności i poświęceniem przez pokolenia, gdzie każdy szczegół jest dopracowany do swojej istoty. Każdy ścieg jest świadectwem trwałej więzi między twórcą a dziełem.


Ubolewam, że jednorazowość przedmiotów i ubrań doprowadziła do tego, że ludzie tracą swoje ręczne umiejętności. W dawnych czasach byłoby oczywiste, że gdyby jakaś babcia miała dziurę lub plamę na uszytej na miarę marynarce, sprułaby ją i przerobiła na nowo. Własnoręcznie.
— A kto w Twojej jednoosobowej marce zajmuje się krojami, szyciem, logistyką, produkcją? Marka nie może istnieć bez tego.
— Dlatego cały czas jestem w podróży. [śmiech] Chciałbym znaleźć sposób, aby zebrać wszystkich najlepszych rzemieślników w jednym miejscu, bo wszystko jest porozrzucane po całym świecie. Na przykład, odpowiednią wełnę znajduję w Indiach, guziki z rogu w Niemczech, skóry w Wenecji, a świetnych krawców np. w Mediolanie. Każde miejsce specjalizuje się w czymś innym, a ponieważ zależy mi na jakości i tradycji, tylko z nimi chcę współpracować.


Niedawno znalazłem wioskę w Rumunii, gdzie starsze kobiety specjalizują się w dzianinach. Robią wszystko ręcznie, a większość ich dochodów idzie na utrzymanie wioski. Byłem w szoku, gdy natknąłem się na informację, że to one dostarczają dzianiny Comme des Garçons!

— Łączenie strony kreatywnej z zarządzaniem marką musi być wyzwaniem, ponieważ praca nigdy się nie kończy.
— To szaleństwo, mówię ci. [śmiech] Wygląda to tak, że jednocześnie wymyślam kolekcję na kolejny sezon i myślę o tym, ile będzie kosztować 50 strojów, które stworzę.

— Lubisz biznesową stronę marki?

— Nie. Mam wrażenie, że ludzie w modzie wymyślają różne bzdury, by coraz więcej zarabiać. Jest tyle błędów wokół koncepcji pieniędzy. Nikt tak naprawdę nie śledzi, co się dzieje. Nic w tym nie jest prawdziwe. Hmm… Branie wełny od owiec jest prawdziwe, robienie gazpacho jest prawdziwe. [śmiech]


Wolałbym, żeby to wszystko działało na bardziej osobistym poziomie. Wyobraź sobie, idę do osoby, która jest właścicielem zamku i pytam, czy mogę tam zrobić pokaz, a jeśli podoba mu się marka, odpowiada: „Oczywiście, chętnie zorganizuję takie wydarzenie”, a potem idę do gościa, który handluje wełną i pytam: „Czy możesz mi dać trochę wełny, mogę ci podarować kurtkę w zamian”. Przed laty taka wymiana nie była aż tak pazerna, jak dzisiejsze: „Dasz mi owcę, a oddam ci tysiąc”. [śmiech]

— Chyba pieniądze nie są dla Ciebie źródłem szczęścia.
— Nie mówię, że pieniądze nie są ważne. Moda bez pieniędzy jest jak samochód bez paliwa. Nienawidzę raczej koncepcji robienia wszystkiego tylko dla forsy. A także postępu, innowacji, pogoni za tworzeniem nowych, zaawansowanych technologicznie rzeczy. Za każdym razem, gdy świat staje się bardziej innowacyjny, to tak jakby robić krok wstecz od tego, co jest autentyczne, prawdziwe.

Staram się otaczać ludźmi, którzy pracują ze mną w innym celu niż tylko pogoń za kasą i nowoczesnością. Przynajmniej tak mi się wydaje. Obecnie niemal niemożliwe jest znalezienie osób podzielających te wartości, ponieważ system chce, abyś zachowywał się w określony sposób.

„Chciałbym, by Vautrait była strażnikiem wiedzy i pochodnią dla znikających rzemieślników, których mistrzostwo w swoim fachu jest niezastąpionym skarbem. Stąd filozofia mojej marki, która honoruje wartość ubrań w środku, a nie na zewnątrz, kunszt ich konstrukcji. Kreacje Vautrait są hołdem dla rąk, które kształtują każdy element projektu”
— Branża mody: miłość czy nienawiść?
— Nie śledzę tego, co dzieje się w Londynie, Mediolanie czy Nowym Jorku… Obecnie Paryż jest bardziej otwarty na młodych projektantów. Nie ma tu aż tak dużej hierarchii, każda marka w kalendarzu Tygodnia Mody jest równa. Oczywiście marki nie są tej samej skali w tym biznesie, ale to nie jest tak, że nazwisko McQueena jest tam wypisane dużymi, pogrubionymi literami, a mała marka jest ledwo widoczna. Stylista, z którym współpracuję, powiedział mi, że jeśli trafiłem do oficjalnego kalendarza Fashion Weeka, to ludzie z McQueena będą przychodzić na mój pokaz, a moja reakcja była krótka: „O kurwa!”. [śmiech]

— Nie pochodzisz z Paryża, ale z Tel Awiwu. Nigdy w stolicy Francji nie mieszkałeś, ale w notatkach do pokazu napisałeś, że czujesz się z nim związany.

— Chodzi o poczucie przynależności. Nie jestem Francuzem i doświadczam miasta z zewnątrz. Jest coś w życiu w jednym miejscu i wracaniu do drugiego, po prostu żyjesz pomiędzy. Możesz mieć Paryż i Tel Awiw w tym samym czasie. Dwa miasta, które nie są takie same, możliwości są inne, atmosfera jest inna.
— Dlaczego nie przeprowadziłeś się do Paryża?

— Też zadaję sobie to pytanie [śmiech]. Chyba jestem trochę straumatyzowany przeprowadzką. Kiedy studiowałem w Londynie, byłem bardzo przygnębiony i nie chciałbym przechodzić przez to wszystko jeszcze raz. Poza tym, wszyscy ludzie, z którymi od trzech lat pracuję najbliżej, mieszkają w Tel Awiwie. Mówimy tym samym językiem, a dobrej komunikacji nie mogę tak łatwo porzucić. Nauka francuskiego zajmie mi pewnie dwa lata. Może wtedy zapragnę znaleźć sposób na przeprowadzkę do Paryża?


Mój ojciec był reżyserem filmowym, więc spędziłem w tym mieście dużo czasu jako młody chłopak. Nawet zapach metra wciąż przypomina mi tamte czasy.
— Czy w Paryżu czujesz się jak outsider?

— Jeśli chodzi o pracę, to trochę się tak. Jasne, nie jestem z Paryża i nie mówię w tym języku, ale mimo wszystko czuję, że widzą mój szacunek do tego miasta. Jestem naprawdę wdzięczny Paryżowi, że otworzył dla mnie drzwi: „OK, to twoja scena, wejdź na nią i pokaż, co chcesz”. Zaakceptowali mnie. To tak, jakby popularne dzieciaki w liceum akceptowały dziwaków.

— Pokaz Vautrait odbywał się w Cité Internationale Universitaire de Paris z 1920 roku, na terenie dawnych fortyfikacji miasta. Było cudownie! Co sprawiło, że wybrałeś to miejsce?
— Chciałem zrobić coś przeciwnego do tego, co nazywa się współczesnością. To wszystko. Lokalizacja wewnątrz i na zewnątrz sprawia, że wkraczasz w inny czas. Dlatego też w notatkach do pokazu napisałem, że w tej kolekcji nie ma teraz. To jak paradoks – pokaz odbywa się teraz, ale teraz nie ma. Lubię, kiedy nie można stwierdzić, czy to dobrze, czy źle.
— Niełatwo jest zorganizować debiut na taką skalę bez odpowiedniego wsparcia. Jak Tobie się udało?
— Pomogli mi przyjaciele, rodzina i zespół, z którym na co dzień pracuję. Kiedy pracujesz z ludźmi, których lubisz, jest inaczej – po prostu nie wydaje się to pracą.

„Rzemiosło jest podstawą. Nawet minimalizm, który jest obecnie w centrum, opiera się na rzemiośle dobrych krawców. Nie istnieje bez niego. Projekt powinien wspierać jakość, a nie odwrotnie. Chciałbym, żeby ludzie, widząc moje projekty, myśleli: »och, nie musimy gonić za czymś nowoczesnym, jest inny sposób«”
— Twoja siostra pojawiła się na wybiegu.

— Dzień przed pokazem robiliśmy przymiarki z modelkami, a moja siostra nam pomagała. Stylistka w pewnej chwili niespodziewanie zasugerowała: „ten look załóżmy jej”. Naprawdę spodobało mi się, jak na niej wyglądały ubrania i nie mogłem uwierzyć, że tuż pod moim nosem była modelka idealna. Wow, jak to się stało, że nigdy sam nie wpadłem na ten pomysł? Potrafiła zinterpretować to, co jest DNA mojej marki. Utożsamiła się z tym, co miała na sobie, jednocześnie czując, że w pewnym sensie należy do czyjegoś świata.


Bo dla mnie nie jest ważny konkretny szczegół lub element garderoby, ale styl, nastrój, aura. Tworzę tę samą kolekcję w kółko, która ewoluuje. Za każdym razem jest inna historia, ale ta sama tożsamość marki. Gdy ubrania wiszą osobno, nadal jest to Vautrait, ponieważ widać konkretne krawiectwo i szczegóły; określone DNA marki to coś, na co ciągle zwracam uwagę.

— Skąd czerpiesz inspirację?
— Nie potrafię powiedzieć… Ona przychodzi w trakcie pracy… Zazwyczaj projektuję rękami, nie głową! Nie rysuję, ale pracuję z materią. Tnę tkaniny vintage, a potem coś wymyślam. Wiele moich inspiracji pochodzi z ulicy. O wiele ciekawiej jest inspirować się „normalnymi” ludźmi z prawdziwego życia, niż ludźmi ze świata mody. Są o wiele bardziej autentyczni.


Są też pewne magiczne chwile, jak ta, gdy byłem w Lizbonie i znalazłem miejsce, bardzo w stylu lat 70. Po prostu postawiłem tam swoją torbę i zrobiłem zdjęcie telefonem. „OK, to jest nastrój, którego chcę” – pomyślałem. Fotografia wyglądała, jakby utknęła w czasie…

— Tak naprawdę zaczynałeś nie od mody, ale od fotografii, którą studiowałeś.

— Nie miałem pojęcia, że ​​pewnego dnia zajmę się modą, bo uwielbiałem fotografię. Jako młody chłopak wychodziłem na ulicę z aparatem i robiłem zdjęcia. Kiedy patrzę na te, które zrobiłem 10 lat temu, mówię sobie: „cóż, to zabawne, bo to mogłaby być sesja zdjęciowa do magazynu mody”.


Chciałem zostać fotografem, ale to było za trudne… [milczenie]

Pewnego dnia wysłano mnie, żebym zrobił zdjęcia w strefie wojny w Gazie i to mnie dosłownie straumatyzowało. Głęboko nie zgadzałem się z działaniami wojskowymi, więc ostatecznie zostałem grafikiem w gazecie, dla której tworzyłem infografiki. Szukając inspiracji, m.in. przeglądałem modowe magazyny i zdjęcia na pintereście. Spędzałem na tym długie godziny i często zadawałem sobie pytanie: „co to jest?”, bo tak naprawdę nie rozumiałem mody, wszystko było dla mnie nowe. Ale intuicyjnie czułem, że to coś dla mnie. Czułem, że chcę się rozwijać w świecie artystycznym, ale nie do końca wiedziałem, jakie konkretnie jest moje miejsce. Aż w końcu mnie olśniło: „chcę być częścią świata mody”. Wziąłem więc udział w kursie szycia i kroju i wtedy wszystko się zaczęło.


Nauczyłem się tam techniki dekonstrukcji odzieży. Zrozumiałem, że mogę wykonać dowolny rysunek lub szkic, ale jeśli chcę stworzyć ubranie 3D, muszę opanować jego wewnętrzną konstrukcję. Bo konstrukcja tak naprawdę jest najważniejszą częścią ubrania, to właśnie od niej bierze się jakość. Od tamtej pory jestem naprawdę zafascynowany ideą konstrukcji ubrania, szczegółami, ekstremalną precyzją, ręcznym szyciem, podszewkami, wszystkimi tymi szczegółami, o których wiele osób nawet nie ma pojęcia.
— Miałeś od kogo uczyć się tych tajników w swoim kraju?
— Nie, dlatego wyjechałem do Londynu na staż do Roni Ilan, izraelskiej projektantki, której moda jest bardzo minimalistyczna. W Izraelu branża modowa nie istnieje, nie ma zbyt wielu projektantów. Mój kraj bardziej skupia się na tworzeniu mody ślubnej, ja nigdy nie chciałbym tego robić.

W zasadzie mamy tylko jednego projektanta, który stąd pochodzi i który odniósł sukces – to Alber Elbaz. Szybko jednak wyjechał z Izraela do Nowego Jorku, a potem do Paryża. W Izraelu nie jest jednak tak sławny, jak poza krajem, pewnie dlatego, że Izraelczycy nie przejmują się zbytnio modą. Nie interesują ich najnowsze kolekcje marek.
— Kto jest Twoim modowym idolem?

— Kiedyś byłem zafascynowany Ralphem Laurenem, Yohjim Yamamoto i Giorgio Armanim (jeśli jestem w sklepie vintage i widzę coś Armaniego, to myślę sobie: „wow, potrzebuję tego teraz” [śmiech]). Najbardziej lubię ich projekty z lat 80. Chodzi o styl życia, który się z nimi kojarzy, a nie o to, by tworzyć wciąż nowe trendy.

— Gdzie widzisz siebie za 20 lat?
— Och… Nie wiem. To naprawdę trudne pytanie.

— Może projektowanie dla innego domu mody?

— Właściwie tak… To dobry plan. Niech to będzie kolejne marzenie do spełnienia.
— Dla jakiej marki?

— Hermès. 
Bo ma w swoim DNA to samo, co Vautrait. W epoce nieustannych zmian jest latarnią solidności i stałości, przypomnieniem, że prawdziwe piękno nie leży w ulotności, ale w trwałości. Poprzez swoje ponadczasowe projekty stara się zachować nie tylko sztukę krawiectwa, ale także bezcenne dziedzictwo rzemieślników, tych, którzy poświęcili jej swoje życie.

— Nie sądzę, żeby Nadège Vanhee-Cybulski, główna projektantka damskiej linii, gdzieś się wybierała, ale miejmy nadzieję!

— [śmiech] Ale wiesz, ta karuzela posad w największych domach mody, tak ostatnio krytykowana, nie jest taka zła. Zmiany projektantów sprawiają, że moda żyje. Wszystkie duże marki nie byłyby na topie, gdyby przez 60 lat zatrudniały tego samego dyrektora kreatywnego. Może Ralph Lauren jest wyjątkiem [śmiech]. Widziałem wywiad z Rafem Simonsem [kiedyś Jil Sander, Christian Dior i Calvin Klein, a obecnie Prada – red.], w którym powiedział, że nie boi się młodszego pokolenia. Wolałby rozmawiać z nimi więcej niż ze swoimi rówieśnikami. Nie ma nic złego w zapraszaniu nowych projektantów, bo to jedyna przyszłość, jaką mamy. ﹡
Rozmawiała: Paula Zaręba | dziennikarka, stylistka, nasza redakcyjna specjalista ds. mody

Kopiowanie treści jest zabronione