Posłuchaj
Nigdy nie myślałam, że osiągnę tak dużo. Wcale nie przez skromność. Tylko kiedy czymś zajmujesz się tak, jak ja, z pasją, zaangażowaniem i radością, robisz to głównie dla siebie. Nie dla innych. Cieszysz się tym, co potrafisz – Sophia Loren mówiła przed laty.
Sukces odniosła jednak niezaprzeczalny. Jest najsłynniejszą Włoszką w historii. Zagrała w ponad 80 filmach. Zdobyła Oscara jako pierwsza w historii aktorka za rolę w filmie nieanglojęzycznym oraz Oscara honorowego. Otrzymała też pięć Złotych Globów, nagrodę BAFTA, Grammy, Césara, oraz nagrody na festiwalach filmowych w Wenecji, Cannes i Berlinie. Znalazła się na liście największych aktorek wszech czasów. Jej sława trwa już blisko 70 lat. A jej filmografia to podróż przez historię Hollywood i europejskiego kina, z filmami, które obejmują całą gamę zabawnych komedii romantycznych, takich jak „Wczoraj, dziś i jutro” z 1963 roku (gdzie robi kultowy striptiz) i poważnych dramatów, jak „Szczególny dzień”. Film Ettore Scoli z 1977 roku skupiający się na powstaniu włoskiego faszyzmu, naśladował życie samej Loren kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy ona i jej rodzina głodowali i schronili się w tunelach kolejowych w pobliżu Neapolu, uciekając przed bombardowaniami podczas II wojny światowej.
Poruszając się swobodnie między głównymi hollywoodzkimi filmami i europejskimi produkcjami w reżyserii największych – od Altmana, Donena i Chaplina, po Risiego, Scolę i De Sicę – była prawdopodobnie pierwszą międzynarodową gwiazdą filmową. Zawsze grała silne kobiety, a w tych niezapomnianych rolach miała u boku najwybitniejszych aktorów swoich czasów, takich jak Gregory Peck, Marlon Brando, Omar Sharif i Marcello Mastroianni, z którym w 14 filmach stworzyła jeden z najlepszych duetów ekranowych w historii kina.
– Każdy film był wyjątkową przygodą. To rozdziały mojego życia, w których wyciągnęłam wnioski, wylałam łzy i pokonałam wyzwania. Nie jestem osobą, która rozpamiętuje przeszłość – przyznaje. – Zazwyczaj skupiam się na dniu dzisiejszym i jutrzejszym. Ale czasami ważne jest, aby zatrzymać się, spojrzeć przez ramię i podsumować to, co do tej pory pozostawiło się za sobą.
A zatem powspominajmy. 90. urodziny aktorki (urodziła się 20 września 1934 roku jako Sofia Costanza Brigida Villani Scicolone) to idealna okazja.
O RODZINNYM MEZALIANSIE:
Psycholog amator mógłby uznać karierę Sophii Loren za realizację niespełnionych marzeń jej matki. Romilda Villani była początkującą aktorką. Wygrała w Rzymie konkurs na sobowtóra Grety Garbo i mogła pojechać do USA, aby pracować jako dublerka najsławniejszej aktorki kina niemego. Jednak okazało się to niemożliwe. Miała dwójkę nieślubnych dzieci i żadnych pieniędzy. Jej niewierny kochanek z klasy średniej (inżynier budownictwa) – ojciec jej córek – porzucił ją bez jakiegokolwiek wsparcia. Romilda została więc w Pozzuoli, małej mieścinie niedaleko Neapolu. Żyła w rodzinnym domu niezrealizowanym marzeniem o kinie i małżeństwie. Jedyną wielką miłością Romildy był Riccardo Scicolone, mężczyzna fascynujący i skomplikowany, który zawiedzie ją, porzucając z córkami i odmawiając uznania najmłodszej, Marii. Jako niespełniona aktorka żyła też pragnieniem odkupienia się poprzez sukcesy swojej pięknej Sophii, zachęcając ją do wejścia w świat kina.
– Moja matka była zamknięta w sobie. Nie znałam jej uczuć. Byłam ich częścią, ale nigdy w dobry sposób, nigdy jak matka i córka – wspominała aktorka po latach, przyznając jednocześnie, że prawdziwą motywacją w zrobieniu kariery tak naprawdę była nie ona, a ojciec.
Tęskniła za bezpiecznym, bogatym życiem, które uważała za swoje prawo. – Chciałam móc chodzić w te same miejsca, w których bywał mój ojciec. Chciałam zrozumieć, jak to jest żyć tak jak on. Chciałam powodów. Chciałam odpowiedzi, dlaczego ja tak nie mogę. Ale nigdy do nich nie dotarłam – wzrusza ramionami na myśl o Riccardo Scicolone, który założył drugą rodzinę.
Za pierwsze duże pieniądze, które zarobiła dzięki „Quo vadis” (1951), kupiła od ojca coś dla niej najważniejszego – nazwisko Scicolone dla swojej siostry. – Nigdy nie poznałam dokładnej kwoty, ale wiem, że to i tak była spora suma – wyznała kilka miesięcy temu Alessandra Mussolini, siostrzenica Sophii Loren, córka Marii. We Włoszech znana jest jako polityk partii Forza Italia, posłanka do Parlamentu Europejskiego, deputowana i senator, choć zaczynała jako aktorka. Niespełniona.
Bo, jak niedawno Alessandra wyjawiła, za każdym razem na przesłuchaniu słyszała: za piękna, za brzydka, za wysoka, za chuda, oczy za jasne. Być może powodem było nazwisko. Dino Risi powiedział jej to prosto w twarz: „Czy chcesz kręcić filmy z oczami, które przypominają twojego dziadka? Zmień chociaż nazwisko!”. Jej dziadkiem jest dyktator Benito Mussolini, główny założyciel i przywódca ruchu faszystowskiego we Włoszech. Wrażliwa i nieśmiała Maria Scicolone, by uciec od zaborczej matki i życia w cieniu odnoszącej sukcesy siostry, wyszła za mąż za syna Duce, Romano Mussoliniego. Do dziś kładzie się to długim cieniem na rodzinie Sophii Loren.
O BIEDZIE:
Zubożałe wychowanie Loren – nieślubnego dziecka w ogarniętych wojną katolickich Włoszech – jest równie ważną częścią jej legendy, co sława i bogactwo, które przyszły później, tak bardzo, że czasami trudno oddzielić fikcję od faktów. Pisano, że w czasie wojny jadała zupę z pokrzyw, że żebrała o jedzenie u amerykańskich żołnierzy, że jej matka zwykła spuszczać wodę z chłodnicy samochodu, tylko po to, aby móc dać pić swojej głodnej córce. – Nie, nie, nie – zaprzecza aktorka. – Jaki samochód? Nie mieliśmy samochodu.
Ale prawdą jest, że w Pozzuoli, gdzie mieszkała podczas wojny, walczyła o przetrwanie. – Wtedy nie mieliśmy nic. Był głód, była wojna. Wszystko było przeciwko nam. Mogliśmy umrzeć każdej nocy. Wspomnienia głodu i zimnej ciemności tych strasznych nocy wojny są wciąż na tyle realne, że śpię przy włączonym świetle – opowiada. Po czym dodaje: – Dwa przywileje, jakie otrzymałam przy narodzinach, to urodzić się mądrą i urodzić się w biedzie.
O OPIEKUNIE:
Los całkowicie się odmienił, gdy w 1950 roku, podczas konkursu piękności Miss Italia, jako 15-latka poznała Carla Pontiego, producenta filmowego, który był tylko dwa lata młodszy od jej matki (zostali kochankami cztery lata później). Czy widziała w nim dorosłego opiekuna, wcielenie ojca, którego nie miała i którego pragnęła? – Nie podoba mi się słowo „opiekun” – mówi stanowczo. – Bardziej chodziło o to, że we mnie wierzył.
To Ponti wymyślił jej pseudonim i ukształtował wizerunek. Bronił jej przed szefami wytwórni w Hollywood, którzy twierdzili, że jej nos jest za duży, a usta za pełne, i którzy chcieli ją reklamować jako „włoską Marilyn Monroe”. I to Ponti jako jej agent pomógł wytyczyć trajektorię kariery, pomagając w wyborze ról, które nie tylko pokazywały, jak jest oszałamiająco piękną kobietą, ale i wszechstronną aktorką. To dzięki niemu nikt już nie pamięta, że piękna Sophia Loren zaczynała jako modelka dla fotoromanzi – włoskich komiksów z telenoweli, popularnych przed upowszechnieniem się telewizji.
Jej życie dzięki niemu zmieniło się. Cokolwiek nastąpiło później, liczyło się tylko jako poprawa. Wbrew pozorom Romilda nie od razu poparła wybory córki i pogoń za gwiazdorstwem. – Była przeciwna nowym rzeczom. Myślała, że nigdy nie odniosę sukcesu, myliła się. Później zaczęła wierzyć, że może mogę być kimś. Ale to zawsze było duże może. Dla niej życie, którego pragnęłam, było tylko marzeniem. A ona nie wierzyła w marzenia – puentuje.
Po namyśle kontynuuje: – Może bała się, że trafię do świata, do którego nie należę. I w pewnym sensie miała rację.
O ROMANSIE:
„Denerwowałam się jak nigdy w życiu. Drżały mi nogi. Wiedziałam, że od tego spotkania w Madrycie zależy moja przyszłość” – tak Sophia wspominała kwiecień 1956 roku w swoich wspomnieniach „Yesterday, Today, Tomorrow: My Life” sprzed dziesięciu lat. Była 22-letnią włoską aktorką stawiającą pierwsze kroki za granicą, a miała poznać legendę filmu i porozmawiać o wspólnej pracy. Cary Grant był u szczytu sławy. Spóźnił się dwie godziny, kiedy jednak go zobaczyła, tak przystojnego jak w filmach, pomyślała, że marzenia stają się rzeczywistością. Ale spojrzał na nią z odrobiną zjadliwości i zapytał: „Panna Lolloloren, jak przypuszczam? Albo panna Lorenigida? Wy, Włosi, macie takie dziwne nazwiska”. Oczywiście mylił ją z aktorką Giną Lollobrigidą, której tam wcale nie było, i nawet nie czuł się tym zakłopotany. „Pomyślałam, że z tym facetem będą kłopoty” – podsumowała pierwsze spotkanie z hollywoodzkim amantem.
Pół roku później, kiedy oboje zaczęli pracę na planie „Dumy i namiętności”, Grant spojrzał inaczej na swoją filmową partnerkę. Co wieczór wysyłał bukiet róż do pokoju o 30 lat młodszej od niego Loren. Otoczył ją opieką w pracy. „Fascynujący mężczyzna o ciepłym i jednocześnie tkliwym spojrzeniu. Sprawił, że na planie czułam się bezpiecznie. Dla mnie, mierzącej się z bardzo ważną próbą w superprodukcji, mówienie po angielsku było dodatkową trudnością i stresem” – wspominała w książce.
W swojej autobiografii szczegółowo opisała gorący romans, jaki wybuchł na planie i który przeniósł się do Los Angeles, gdzie razem kręcili drugi film – komedię rodzinną „Dom na łodzi”. Spędzali razem czas, on pisał do niej listy: „Będziesz w moich modlitwach. Jeśli będziesz myśleć i modlić się ze mną o to samo i w tym samym celu, wszystko będzie dobrze, a życie będzie piękne”.
Media okrzyknęły tę relację „jedną z najwspanialszych historii miłosnych w historii kina XX wieku”, choć Grant był żonaty z trzecią żoną, a Loren była w związku z Pontim. Pisały, że aktor poprosił ukochaną o rękę i obiecał, że się dla niej rozwiedzie. – Cary Grant był bardzo przystojnym mężczyzną i wspaniałym aktorem, ale się nie oświadczył – wyznała kilka lat temu.
Ale plotki sprawiły, że o rękę poprosił ją ktoś inny – zazdrosny Ponti. Był od niej starszy o 22 lata, a przede wszystkim żonaty z rzymską prawniczką Giulianą Fiastri (mieli dwójkę dzieci). Rozwody we Włoszech były nielegalne, a Loren nie chciała być wieczną kochanką. Carlo w Meksyku rozwiódł się więc z Giulianą i szybko oświadczył się Sophii. Skutecznie. Ślub z Loren odbył się w tajemnicy. – Musiałam dokonać wyboru. Choć miałam uczucia wobec Cary’ego, Carlo był Włochem, należał do mojego świata. Wiem, że to była słuszna decyzja, dla mnie – zapewnia. – Bardzo trudno powiedzieć, że się nie żałuje. W życiu przechodzimy przez wiele doświadczeń, a ja zawsze starałam się żyć bez żalu. Mam wszystko, czego kiedykolwiek chciałam, czyli cudowną rodzinę z pięknymi dziećmi i pięknymi wnukami. Jedyne, czego trochę żałuję, to to, że nigdy nie wyszłam za mąż w białej sukni. To było marzenie mojego życia, które wciąż we mnie jest.
Jednak ona i Grant pozostali przyjaciółmi i nadal rozmawiali przez telefon i pisali do siebie listy. To właśnie on doniósł jej, że nominacja do Oscara za rolę w „Matce i córce” zamieniła się w statuetkę. Nie wierzyła, że ma szansę na nagrodę, i nie pojechała do Hollywood. Na werdykt czekała w Rzymie. Telefon zadzwonił po 6 rano. „Sophia? Właśnie zdobyłaś Oscara!” – obwieścił jej w 1962 roku.
O HOLLYWOOD:
Pod koniec lat 50. została aktorką kontraktową w Paramount Pictures. Zaprzyjaźniła się wtedy m.in. z Frankiem Sinatrą, Audrey Hepburn, Richardem Burtonem, ale nie z Marlonem Brando, który się do niej zalecał, gdy grali w filmie Charliego Chaplina z 1967 roku „Hrabina z Hongkongu”.
„Nagle położył na mnie ręce. Odwróciłam się i spokojnie powiedziałam mu w twarz, jak kotu pogłaskanemu w niewłaściwym kierunku: »Nigdy więcej się nie waż tego robić. Nigdy więcej!«” – wspomina w biografii. „Kiedy miażdżyłam go wzrokiem, wydawał się mały, bezbronny, niemal jak ofiara własnej sławy. Nigdy więcej tego nie zrobił, ale później bardzo trudno było z nim pracować”.
Nie spotkało ją molestowanie („mężczyźni się mnie bali”), maszyna Hollywood nigdy też nie próbowała przekształcić jej w konwencjonalną gwiazdeczkę, chociaż – co przyznaje w swoich wspomnieniach – często uważano ją za „zbyt dużą”, czy to ze względu na jej krągłą sylwetkę, czy może po prostu ogromny seksapil. „Gdyby próbowali mnie zmienić, po prostu powiedziałabym: »Pa, pa«”.
Zrobiła to i rzuciła to wszystko, by wrócić do Włoch, z innego powodu. Jej największym pragnieniem w życiu było założenie rodziny, nie kariera. – Zawsze byłam sobą i zawsze chciałam żyć w sposób, który jest dla mnie odpowiedni, w sposób, w jaki myślę i czuję – mówi.
Hollywood, jak zapewnia, było tylko miłą małą przygodą, która nigdy nie miała trwać wiecznie: – Oczywiście, że tak, chciałabym nauczyć się angielskiego i poznać ludzi w Ameryce. Ale w tym czasie zaręczyłam się z Carlo. Byłam w nim bardzo zakochana. Moje życie odkąd się poznaliśmy… moje życie było z nim. I było trudne z powodu tylu rzeczy, które pojawiły się pośrodku. Ale moje życie było z Carlo, nie z Carym Grantem – mówi.
O MAŁŻEŃSTWIE:
Dowody wskazują, że dokonała właściwego wyboru. Europa zapewniła bardziej żyzny grunt dla jej umiejętności. Grała tu kobiety będące symbolem włoskiej siły i odporności, począwszy od Cesiry, matki chroniącej córkę przed koszmarem II wojny światowej, z „Matki i córki”, filmu, który sześć dekad później nadal uważa za swój ulubiony. Dostała za nią Oscara, a dwa lata później za rolę Filomeny w „Małżeństwo po włosku” zdobyła nominację. To te dwa włoskojęzyczne obrazy wytyczyły grunt i wskazały drogę jej kariery.
Również dla niej prywatnie powrót do ojczyzny okazał się trafiony. Ona i Ponti pozostali małżeństwem aż do jego śmierci w 2007 roku. 51-letni Edoardo Ponti, ich najmłodszy syn (jest reżyserem i scenarzystą filmowym w Los Angeles), mówi, że dorastając, nigdy nie postrzegał swoich rodziców jako pary wielkich sław: – Szczerze mówiąc, nigdy nie chodziło o gwiazdorstwo czy blichtr. Zawsze chodziło o rzemiosło. Moi rodzice, jeśli już, byli bardziej jak rzemieślnicy. Byli niczym para włoskich szewców.
Loren jest rozbawiona tym, jak wiele osób pyta ją jaki jest sekret szczęśliwego małżeństwa. – Odpowiedź nie jest tajemnicą: wzajemnie się kochać. Kochać rodzinę, którą wspólnie tworzycie. Być szczęśliwym razem, zawsze. To coś, co czujesz w środku – mówi z wielkim wzruszeniem. – Wiele małżeństw się nie udaje, ponieważ ludzie nie mają ze sobą o czym rozmawiać, ale Carlo i ja mieliśmy cały świat, o którym mogliśmy dyskutować. Dzieliliśmy się ze sobą wszystkim.
Choć ma domy w Rzymie i Neapolu, wciąż mieszka głównie w Genewie, w apartamencie, który mąż kupił, gdy zbliżała się do 30-tki. Miała wtedy trudności z utrzymaniem ciąży (poroniła dwa razy), więc Carlo znalazł najlepszego położnika w Szwajcarii, dzięki któremu urodziła tam synów (drugi, 55-letni Carlo Jr, jest dyrygentem orkiestry pracującym w USA). W tym mieszkaniu byli szczęśliwą rodziną, wychowali się w nim zarówno Edoardo, jak i Carlo. – Kobiety odradzają się dzięki macierzyństwu – z pewnością tak czułam. Ponieważ macierzyństwo jest najpiękniejszą rzeczą na świecie – deklaruje.
W tym mieszkaniu są wspomnienia z małżeństwa trwającego 41 lat i to tutaj w przypadku każdej decyzji od śmierci męża, Loren zawsze zadaje sobie pytanie: „Czy Carlo by się to spodobało?”. Tak było też cztery lata temu, gdy po ponad dziesięcioletniej przerwie powróciła na ekrany w filmie swojego syna Edoardo dla Netflixa, „Życie przed sobą”. – Jestem pewna, że pokochałby ten film. Nigdy nie nakręciłabym obrazu, który by mu się nie spodobał – mówi stanowczo.
O AKTORSTWIE:
10-godzinne dni zdjęciowe, których wymagał film „Życie przed sobą” (gdzie grała Madame Rosę, ocalałą z Holokaustu i byłą prostytutkę, która rozpoczyna nieprawdopodobną przyjaźń z nastoletnim senegalskim imigrantem), byłyby wyczerpujące dla każdego aktora, a co dopiero dla takiego po 80-tce. Ale Loren twierdzi, że jej wytrzymałość jest niezrównana. – Jestem najbardziej niestrudzoną aktorką w kinie. Mogłabym pracować 20 godzin dziennie i nigdy się nie zmęczyć. Mam tak dużo energii i interesuje mnie tylko pójście do przodu – zapewnia.
Brała udział nawet w intensywnej promocji filmu i dzielnie odpowiadała na pytania dziennikarzy z całego świata, jak choćby na to, „jak się czuje, nadal pracując w wieku 86 lat”? – W chwili, gdy wchodzę na plan, gdy widzę kamerę i światło, nie czuję się już na 86 lat. Może raczej na 46 – odpowiadała. – Nie sądzę, żebym miała przestać grać. Chciałabym tak trwać wiecznie, bo bardzo lubię aktorstwo. Bardzo lubię mieć wokół siebie ludzi z planu. I światła. I mojego syna.
Choć przyznaje, że filmowanie nadal bardzo ją stresuje: – Ponieważ jestem bardzo nieśmiałą osobą, pierwszy tydzień zdjęć jest dla mnie zawsze koszmarem, jeśli nie znam ludzi. Wszyscy powinniśmy sobie pomagać w tym biznesie. Pierwszą rzeczą, o którą staram się zawsze dbać, pracując nad filmem, jest stworzenie miłej, pozytywnej, przyjaznej atmosfery, bo jeśli coś jest nie tak i nie ufam ekipie, to się wycofuję. Nie jestem już tą samą osobą. Dlatego lubię otaczać się ciepłem i uczuciem oraz przyjaciółmi.
Czy widzowie mogą spodziewać się, że pewnego dnia ponownie pojawi się na ekranie? Kilka miesięcy temu, niecały rok po fatalnym upadku w swoim genewskim mieszkaniu, gdy doznała kilku złamań, w tym kości biodrowej i udowej, po operacji oraz długiej rekonwalescencji wybrała się ze Szwajcarii w długą podróż do Los Angeles, aby świętować urodziny wnuczki i ukończenie szkoły średniej. Chodziła z laską, wyglądała fantastycznie: silna i szczęśliwa, z makijażem i idealnie uczesanymi rudymi włosami. Pełna sił.
– Wiedziałam, że jeśli chcę kontynuować życie, jakie prowadziłam przed upadkiem, muszę wykonać całą pracę fizyczną, aby móc znów chodzić. Tak więc w zasadzie od jesieni chodzę do fizjoterapeuty pięć dni w tygodniu – wyjaśnia. Jej syn Edoardo dodaje: – Ile osób blisko 90. roku życia może przejechać pół świata na kilka tygodni, aby być tam dla swojej rodziny? To niezwykłe.
Jest pewien na 100 procent, że jego sławna matka chce dalej pracować. – Szukamy kolejnego projektu. Musimy wybrać bardzo ostrożnie, bo nie chcemy, żeby kolejny film był drobnostką. Musimy się upewnić, że następny będzie jeszcze bardziej satysfakcjonujący zarówno dla niej, jak i dla publiczności. Ocena różnych oferowanych scenariuszy i postaci, które chce zagrać, zajmuje trochę czasu. Jest to więc proces – wyjawia.
O AKTORACH:
Z sentymentem ogląda swoje filmy nakręcone w młodości: – Jestem do nich bardzo przywiązana. Lubię oglądać Sophię taką, jaka była w wieku 17 lub 18 lat. To doprowadza mnie do płaczu, ponieważ przypomina mi cudowne życie, jakie miałam.
Chętnie wraca też do swoich ról w filmach Vittorio De Sici, jak choćby do „Złota w Neapolu”. De Sica lubił pracować z amatorami, bo nie miał najlepszego zdania o zawodowych aktorach. Kiedy zobaczył Sophię – a miała 16 czy 17 lat – zapytał ją, czy chodziła do szkoły aktorskiej. – Odparłam: „Nie, nie, nie. Właściwie, z powodu wojny to nie wiemy nawet, jak pisać”. On na to: „W porządku. Zaczynamy zdjęcia jutro rano. Dajemy ci scenariusz, a ty możesz wymyślać i mówić, co chcesz, ponieważ jesteś małą dziewczynką z ulicy. I jesteś piękna, więc wszystko, co powiesz, będzie cudowne” – wspomina. – Spotkanie z Vittorio było dla mnie spotkaniem życia, ponieważ nauczył mnie tak wielu rzeczy. I gratulował mi tego, co robiłam jako aktorka. To było niesamowite.
Którego ze swoich filmowych partnerów wspomina najlepiej? – Marcello Mastroianniego. Był wspaniałym przyjacielem i wspaniałym partnerem w wielu filmach, które razem zrobiliśmy. To był bardzo szczęśliwy czas. Niestety, zmarł bardzo wcześnie – opowiada.
Czy jest ktoś inny, z kim czuła taką więź? – Daniel Day-Lewis. To wspaniały aktor. Ale słyszałam, że nie będzie już pracował i jest mi z tego powodu bardzo przykro. Naprawdę szkoda. Jest jednym z najlepszych.
A jaki jest aktor, którego podziwia ponad wszystkich innych? – Sophia Loren – mówi z chrapliwym śmiechem.
O SEKRECIE PIĘKNA:
Jej pewność siebie opiera się na umiejętnościach, nie na wyglądzie. – Nigdy nie patrzyłam na siebie w lustrze i nie myślałam: „Jesteś taka piękna”. Nigdy nie byłam zadowolona z tego, jak wyglądam. A teraz? Teraz, kiedy patrzę w lustro, lubię siebie. W ogóle nie myślę o złych rzeczach, tylko o dobrych. Ale chodzi o to, co robisz ze swoim życiem, prawda? – podkreśla.
Za najmniej oryginalną rzecz, o którą pytają ją ludzie, uważa temat jej sekretu piękna. Nigdy im tego nie mówi. – Nigdy. Ponieważ to jest to, co mam w sobie i to jest po prostu mój sekret piękna. W przeciwnym razie wszyscy wyglądalibyśmy tak samo, a tego nie lubię – wyznaje.
Chętnie za to mówi, że próbuje codziennie jeździć na rowerze stacjonarnym w swojej łazience i być zdyscyplinowana w tym, co je. Dawno temu została wybrana Makaronową Kobietą Roku przez amerykańskich producentów makaronów, którzy uznali ją za doskonały przykład kobiet, które jedzą ich produkty. Fani lubiący powtarzać jeden z jej najsłynniejszych cytatów: „Wszystko, co widzisz, zawdzięczam spaghetti”, będą więc rozczarowani. – Nigdy tego nie powiedziałam – wykrzykuje. – Bo jeśli jesz dużo spaghetti, tyjesz! Oczywiście lubię makaron, ale jem go w umiarkowanych ilościach, ponieważ zawsze staram się być ładna i w formie, ale nie jestem fanką wyrzeczeń. To przesada. Więc kiedy muszę, po prostu jem trochę mniej.
Jako autorka dwóch bestsellerowych książek kucharskich, aktorka zawsze uważała gotowanie za terapię. Czas spędzony w kuchni pozwala jej zachować spokój ducha. Tak jak wtedy, gdy w 1962 roku została w domu zamiast lecieć na ceremonię Oscarów – tak bardzo bała się zemdleć na wieść, że wygra, że tej nocy w swojej kuchni robiła sos pomidorowy.
Na złe chwile pomaga jej także coś jeszcze: – Uwielbiam Freda Astaire’a, więc gdy jestem naprawdę na dnie, włączam jeden z jego filmów i tańczę razem z nim. Kiedy to robię, przestaję myśleć o wszystkich złych rzeczach.
O WIEKU:
Dziś kończy 90 lat, a wciąż jest uwielbiana przez ludzi nie tylko z czasów swojej młodości. – Nie wiecie, ile listów tygodniowo otrzymuje od fanów wszystkich pokoleń i to głównie młodych ludzi – mówi jej syn z podziwem. – To, co wyjątkowe w mojej matce, to fakt, że przez każdą dekadę swojego życia tworzyła wartościową pracę, a po drodze dotykała każdego pokolenia.
Oczywiście na jej legendę miała także wpływ ponadczasowa uroda, która uczyniła z niej jeden z największych symboli seksu wszech czasów. Dziś ma do tego jeszcze większy dystans. – Nigdy bardziej, niż jako 90-latka, nie zdawałam sobie sprawy, że wiek to stan umysłu – uśmiecha się. – Budzę się i trudno mi sobie wyobrazić, że żyję na tej ziemi już prawie sto lat, bo wciąż widzę przed sobą długą drogę z tak wieloma rzeczami do zrobienia, miejscami do zobaczenia, ludźmi do poznania. Szczerze mówiąc, chciałabym, żeby moje kolana i plecy odczuwały to samo, ponieważ tylko one przypominają mi, że jestem stara. Ciało się zmienia. Umysł nie.
O BŁĘDACH:
Czy kiedykolwiek czuła się zagubiona lub dręczona wątpliwościami? – Tak, no, może czasami. Ale potem mówię sobie: „Zamknij się. Bądź silna. Po prostu idź dalej i próbuj. Czasami popełniasz błędy, a czasami wygrywasz”. Popełniłam kilka błędów – wzrusza ramionami. – Ale i tak wygrałam.﹡
____
Przygotowując artykuł, korzystałam z wywiadów w brytyjskim „The Telegraph”, „Guardianie” i „Radio Times”, włoskim „Corriere della Sera”, amerykańskim „Vogue’u” i „W”.