Alexiego Lubomirskiego niełatwo zdenerwować. Spędził dwie dekady fotografując gwiazdy, takie jak choćby Beyoncé, Julia Roberts, Mariah Carey, Gwyneth Paltrow, Nicole Kidman, Demi Moore, Leonardo DiCaprio i Brad Pitt – ale nawet jego swoboda i luz zawiodły, gdy przyszło do sesji z królewskiego ślubu. Jako oficjalny fotograf zaślubin księcia i księżnej Sussex w 2018 roku, miał wykonać nie tylko portrety pary, ale także zdjęcie grupowe z dalszą rodziną, druhnami i paziami.
– To był jeden z najbardziej stresujących momentów w mojej karierze, między innymi dlatego, że książę Harry ostrzegł mnie, że książę Filip nie jest fanem robienia sobie zdjęć i poradził, bym dzialał szybko, bo inaczej jego dziadek wyjdzie i już nie wróci. Musiałem też zgromadzić 10 osób poniżej 10. roku życia i zrobić wszystko, aby jednocześnie spojrzały w aparat. Gdy podszedłem do królowej i obiecałem, że nie będzie dłużej niż pięć minut, uśmiechnęła się i powiedziała: „To nie o mnie musisz się martwić” – tak wspomina tamten czas w Pałacu Buckingham.
Elżbieta II miała rację. By opanować maluchy, musiał znaleźć sposób. Zakrzyknął: „Kto lubi cukierki Smarties?”, a wraz z głośną odpowiedzią: „ja”, nacisnął migawkę. Królewskie zdjęcie obiegło świat. A krótko potem do portfolio dołożył wspólne zdjęcie Karola i Camilli w Clarence House dla „Vanity Fair”.
P O L S K I K S I Ą Ż Ę
Czy to, że sam jest arystokratą, sprawiło, że dostał tę robotę? Jak relacjonowała dziennikarka „Daily Telegraph”, Lubomirski zaśmiał się i odpowiedział siedem razy z rzędu „nie”. – To nie tak, że książęta mają sekretny uścisk dłoni. Nie jesteśmy masonami – dodał.
Urodzony w rodzinie Peruwianki mieszkającej w Wielkiej Brytanii i Polaka mieszkającego we Francji, dorastał między Londynem, Botswaną a Paryżem i chodził do angielskiej szkoły z internatem. Długo nie wiedział, że jego ojciec Władysław Jan Adam Lubomirski należy do starego rodu Lubomirskich, którzy w 1647 roku w osobie Stanisława uzyskali od cesarza Ferdynanda III dziedziczny tytuł księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Sami też kandydowali do polskiej korony. O tym, że jest księciem i nosi tytuł „Jaśnie Oświecony” dowiedział się, będąc nastolatkiem. Zupełnie jak w bajce.
– Mieszkałem wtedy w Botswanie z ojczymem Anglikiem i mamą Peruwianką. Byłem zwykłym chłopakiem robiącym to, co każdy dzieciak w tym wieku. Kiedy mama powiedziała mi o arystokratycznym pochodzeniu, właściwie nic się nie zmieniło, poza tym, że byłem strasznie podekscytowany przez około 10 minut. Oczywiście zaintrygował mnie tytuł, ale mama wytłumaczyła, że poza nim nic nie zostało. Pieniądze, ziemia, zamki, pałace, kolekcje sztuki – wszystko przepadło. Naiwnie spytałem: „Na co mi taki tytuł?”. A ona wytłumaczyła, że jeśli chcę być księciem w dzisiejszym świecie, mogę nim być tylko w sercu i zachowaniu – muszę postępować jak książę. Dla 11-latka nie miało to większego sensu, ale wyobrażałem sobie, że książę powinien być dzielny, waleczny, szlachetny, wspaniałomyślny. Dopiero kiedy dorosłem, a zwłaszcza gdy urodzili się moi synowie i zacząłem myśleć, co chciałbym im przekazać, refleksje stały się głębsze – wspominał w rozmowie z „Newsweekiem”.
Miało to znaczenie także wtedy, gdy zmagał się z uzależnieniem od alkoholu. Zawsze budził się pijany, do pracy szedł na kacu. Nie widział problemu, bo oznaczało to „dzień pełen zabawy i chodzenia po linie”, bycie duszą towarzystwa. Długo łudził się, że dzięki alkoholowi lepiej pracuje. – Aż pewnego dnia, siedząc z butelką na plaży, olśniło mnie. Pomyślałem, jakie wartości przekazuję swoim synom… Dla nich przestałem pić i do dziś jestem trzeźwy – zapewnił w wywiadzie dla „Elle” Alexi, którego pełny tytuł, odziedziczony po ojcu, to Jego Najjaśniejsza Wysokość Książę Alexis Jan Lubomirski (z imienia jako dorosły wyciął „s”).
– Przed II wojną światową moi krewni w Polsce byli mężami stanu, dyplomatami i filantropami. Dziadek jako ostatni żył życiem księcia, nigdy go nie poznałem. Z kolei pokolenie ojca zobaczyło to, co zginęło i zdecydowało, że musi dostosować się do nowego świata – opowiada. – Całe to dziedzictwo to wielka wartość, ale na swoją pozycję muszę sam zapracować i to też powtarzam synom.
Zapewnia, że ani tytuł, ani dobry wygląd nie wystarczają, by utrzymać karierę przez dwie i pół dekady. Nawet nie pomogły na starcie. – Ukończyłem fotografię prasową na uniwersytecie w Brighton w Anglii, po czym zacząłem szukać pracy w Londynie. Dość szybko powiedziano mi, że jestem za słaby na to, by być fotografem, i że powinienem poszukać posady asystenta – opowiada.
A S Y S T E N T M A R I O T E S T I N O
Przez cztery lata współpracował z Mario Testino, wówczas jednym z najbardziej pożądanych fotografów mody i gwiazd na świecie, i w tym czasie udało mu się zrobić tylko trzy czy cztery własne zdjęcia do portfolio. Jedno z nich pokazał wpływowej stylistce Katie Grand (później redaktorce naczelnej magazynów mody „Pop”, „Love” i „Perfect”), która bardzo szybko opublikowała tę pracę w brytyjskim „The Face”. I tak zaczęła się jego kariera.
– Po dwóch latach pracy w Londynie, kiedy starałem się dotrzeć do jak największej liczby różnych redakcji, przeprowadziłem się do Nowego Jorku. Tam rozwinąłem skrzydła. Wkrótce zaczęto publikować moje zdjęcia na okładkach najważniejszych tytułów. Na swój sukces pracuję w każdej sekundzie życia – zapewnia.
Dziś jest ulubionym portrecistą największych celebrytów i członków brytyjskiej rodziny królewskiej. Z Julią Roberts tak się polubili, że aktorka jest jedną z tych piękności, które najczęściej stają przed jego obiektywem. Do dziś pamięta, kiedy po raz pierwszy ją fotografował. – Musiałem zabrać ze sobą kilka T-shirtów, ponieważ pociłem się potwornie ze stresu. Chociaż tak naprawdę tworzy na planie fantastyczną, rodzinną atmosferę i wystarczy, że powiesz coś, co ją rozśmieszy, dostajesz szansę na świetne zdjęcie. Wielką sztuką jest sprawienie, by megagwiazdy zapomniały, że stoją przed kamerą, rzucam więc kilka dowcipów i chwytam ulotny moment, gdy są rozbrojeni – zdradza.
Potem wielokrotnie współpracował z Roberts dla różnych magazynów, w tym „Elle”, „Marie Claire”, Madame Figaro” i „Harper’s Bazaar” – i podobno po obejrzeniu jednej z tych sesji zatrudniła go Meghan Markle, gdy ogłaszali z Harrym swoje zaręczyny.
Równie chętnie staje przed jego aparatem Kate Winslet. Podczas sesji dla „Harper’s Bazaar” Alexi poprosił ją, aby wyobraziła sobie, że jest mężatką, ale w paryskim mieszkaniu, jak co środę, czeka na spóźnionego kochanka. Kiedy oparła się o kominek, podniosła ramię i pochyliła brodę, a jej twarz zmieniła się w mieszaninę podniecenia, niepokoju i uwodzenia, poczuł dreszcze przebiegające mu po plecach. – Moja asystentka musiała mnie szturchnąć, żebym zrobił zdjęcie, ponieważ tak byłem zachwycony i oniemiały. W takiej chwili widzisz geniusz dobrego aktora i to, jak wykorzystuje każdy fragment ciała jako narzędzie do okazania emocji. To był naprawdę wspaniały prezent, który mi dała, ponieważ aktorki i aktorzy czasami mają trudności na sesji zdjęciowej, ponieważ grają samych siebie – mówi w rozmowie z „WWD”.
Generalnie, jak zapewnia, brytyjscy aktorzy wygrywają w kategorii zabawy. – W Ameryce szybko się uczysz, żeby nie wkurzać innych ludzi, podczas gdy w Wielkiej Brytanii jest to oznaką dobrych relacji – opisuje.
W I E R S Z E D L A Ż O N Y
Od razu sobie zjednuje ludzi. Jest niebywale przystojny, szarmancki i czarujący. Do tego książę. W świecie fotografii modowej bywa to jednak wadą. – Niektóre dziewczyny na planie chcą cię uwieść, niektórzy faceci chcą z tobą romansować; inni faceci chcą ci pokazać, że są samcami alfa – wylicza. I absolutnie wszyscy zakładają, że będzie niewierny. Bo modowa branża na romansach i krótkotrwałych olśnieniach stoi. Tymczasem od 16 lat jest żonaty z Giadą, kiedyś stylistką, a dziś działaczką na rzecz ochrony środowiska, z którą ma dwóch synów.
– Od początku mojej pracy ludzie gratulowali mi ślubu, ale jednocześnie mówili, że prawdopodobnie będę zdradzał żonę, czego absolutnie nie robię – upiera się. – Zawsze wspominam o niej w pierwszych kilku minutach sesji, żeby nikt nie wpadł na zły pomysł.
To dla niej po raz pierwszy zajął się poezją. Po ślubie 8 sierpnia 2009 roku (na zamku Lubomirskich w Wiśniczu w woj. małopolskim) przez następne 10 lat czcił ich rocznicę wierszem, czerwoną różą i nieoszlifowaną perłą. Trzymali perły w szklanym słoju przy nocnym stoliku, aby obserwować, jak „rozwija się ich miłość”, i po to, by kiedyś stworzyć z nich naszyjnik dla wnuczki w dniu jej ślubu. – Dzięki Bogu moja żona lubi kiedy zajmuję jej poezją. Gdy napisałem jej pierwszy wiersz, byłem tak zdenerwowany, że ją przestraszę, bo nie wszystkim się to podoba. Przeczytała pierwszą linijkę i zaczęła płakać, a ja na to: „Chcę, byś była moją żoną” – mówi radośnie 55-letni Lubomirski.
Obecnie pisze dla Giady trzy do czterech wierszy rocznie. – To moja grzeszna przyjemność. Zawsze to lubiłem, ale ukrywałem, bo jestem angielskim, hetero chłopcem i fotografem mody, a więc nie wypada. Wyjazd do Nowego Jorku naprawdę wyzwolił mnie z tego typu ograniczeń, bo tam możesz być kim chcesz – wyznaje.
Zawsze chciał mieć rodzinę. Od kiedy skończył kilkanaście lat, prosił innych o związkowe porady. W jego rodzinie prawie wszyscy są rozwiedzeni, dlatego chciał wiedzieć, co sprawia, że małżeństwo nie działa, by on nie popełnił tych błędów. Dziś już sam daje rady innym: „Poślub swojego najlepszego przyjaciela. Kluczem jest komunikacja. Naprawdę słuchajcie siebie nawzajem. Szczęśliwa żona, szczęśliwe życie. Naucz się chodzić na kompromisy. Bądź cierpliwy. Daj sobie przestrzeń, aby każdy z was rozwijał się jako jednostka. Nigdy nie przestawaj się śmiać. Znajdź czas dla drugiej połówki. Raz w tygodniu umawiaj się na randkę z małżonkiem”.
Zapewnia, że Giada nie jest zazdrosna, biorąc pod uwagę, z iloma wspaniałymi pięknościami świata pracuje.
D O M O D D E K A D Y
Choć zjeździł z aparatem cały świat (bywało, że co dwa tygodnie latał gdzieś samolotem), najchętniej spędzał czas w swoim domu w spokojnej i zamożnej nowojorskiej dzielnicy Mahopac, około 45 minut od Manhattanu. Tam, wraz z Giadą i synami Sole Luka i Leone, spędził ostatnie dwie dekady na renowacji urokliwego budynku w stylu kolonialnym.
Dwupiętrowy dom przy 521 Barrett Hill Road został zbudowany w 1825 roku dla jednego z największych rolników w regionie – od którego nazwiska pochodzi nazwa ulicy, przy której stoi – i znany był pod nazwą Half Moon Farm. Małżonkowie kupili go w 2015 roku za jedyne 550 tysięcy dolarów i zadbali o to, by przywrócić go do czasów świetności, ale i nadać wszystkie nowoczesne udogodnienia. Piętrowy budynek z poddaszem ma białą, drewnianą fasadę, ozdobioną rzędami okien z czarnymi okiennicami. Wnętrze, na powierzchni około 167 m², z oryginalnymi drewnianymi podłogami, wypełnione jest zabytkowymi meblami i obrazami.
Hol wejściowy prowadzi do przestronnego salonu z kącikiem bibliotecznym, wbudowanym siedziskiem przy oknie do czytania i kominkiem opalanym drewnem. Na porterze znajduje się również jadalnia i kuchnia wyposażona w szafki w kolorze szałwii, blaty z bloku rzeźnickiego oraz duża spiżarnia. Kuchnia i salon otwierają się na ogród z ziołami i różami. Główna sypialnia na piętrze z garderobą dzieli łazienkę z dwoma sypialniami gościnnymi, a piwnica z ogrzewaną podłogą mieści m.in. pokój rekreacyjny, z którego można wyjść na zalesiony ogród z basenem z podgrzewaną wodą. Całość pieczołowicie jest odrestaurowana i zmodernizowana, z dbałością o przyrodę.
Teraz ten dom, położony na ponad na 1,2 ha ziemi porośniętej stuletnimi klonami, jest na sprzedaż. Alexi zrobił zdjęcia wnętrzom, by pokazać, jak bardzo można być w nich szczęśliwym. I wycenił to na 2,2 miliona dolarów. I choć w cenie są wszystkie meble, jest coś, co właściciel ze sobą zabrał: pudło z kilkoma starymi filmami z czasów uniwersyteckich i gdy zaczynał fotografować jako nastolatek, które udało mu się przed laty uratować przed zalaniem w mieszkaniu w Londynie.
– Przeglądając je teraz na nowo, przeniosłem się z powrotem do emocji, które wtedy odczuwałem: niepewności nastolatka, pragnień i marzeń młodego chłopaka. Dzięki nim mogłem też zobaczyć, gdzie te marzenia się skończyły i które z nich się spełniły – mówi. ﹡
Kopiowanie treści jest zabronione