Posłuchaj
Nie znam żadnych innych zwierząt bliższych nam pod względem serca, uczuć i lojalności – mawiał legendarny członek agencji Magnum, Elliott Erwitt. Był jednym z najważniejszych fotografów XX wieku, którego czarno-białe zdjęcia od razu poznajemy: i te przedstawiające migawki codziennego życia Ameryki, i te uwieczniające ważne wydarzenia.
On sam z bogatego dorobku najbardziej lubił zdjęcia czworonogów. – Moje upodobanie do psów wynika wyłącznie z emocji… Lubię je, ludzie chcą je oglądać, nie mogę się im oprzeć! – powtarzał, tłumacząc, dlaczego psy z drugiego planu jego 70-letniej praktyki fotograficznej stały się pierwszoplanowymi, najsłynniejszymi bohaterami. – Robię dużo zdjęć psom, bo się nie sprzeciwiają, nie narzekają i nie proszą o odbitki – żartował.
Teraz, dwa lata po śmierci mistrza w wieku 95 lat, nowa edycja albumu „DogDogs” prezentuje największy kiedykolwiek opublikowany wybór zdjęć psich towarzyszy jego autorstwa. To dowód, że Erwitt, podobnie jak wielu z nas, jest wielkim miłośnikiem psów. Ale przede wszystkim ma dar uwieczniania ich na kliszy.
1.
Miłość fotografa do psów zaczęła się w połowie lat 40. XX wieku, kiedy jako samotny nastolatek dorastający w Hollywood, adoptował zaniedbanego, ale wyjątkowo inteligentnego i wrażliwego kundelka, który walczył z chorobą zagrażającą życiu. Stary Terry, jak go nazywał nowy pan, w końcu wyzdrowiał.
„Jego wygląd fizyczny pogorszył się jeszcze bardziej podczas rekonwalescencji, ale jego inteligencja wzrosła” – wspomina we wznowionej fotoksiążce „DogDogs”. „Myślę, że cierpienie upokarza i wzbogaca. Był jednym wielkim uroczym bałaganem”.
Wówczas jeszcze nie wiedział, że ta relacja jest zwiastunem czegoś znacznie większego: że przywiązanie do psów przerodzi się w pracę, że w latach 1974–2008 opublikuje pięć książek o psach i że jedna z nich będzie tak wielkim bestsellerem, że od premiery sprzeda się w ponad 300 tys. egzemplarzy w wielu językach. I po latach doczeka się reedycji.
Jako syn rosyjskich emigrantów, który urodził się w Paryżu, wychował w Mediolanie i uciekł do Stanów Zjednoczonych przez Francję, Elliott Erwitt rozwinął w sobie zmysł obserwacji. Mieszkając w Nowym Jorku w wieku 11 lat, a następnie w Los Angeles w wieku 16 lat, dzięki wczesnemu zetknięciu z tak wieloma kulturami i, co najważniejsze, z często burzliwymi zmianami w życiu, poznał trudne warunki życia klasy robotniczej. I zrozumiał, że nie chce być jej częścią.
Pierwsze pieniądze zarobił jako fotograf ślubny, a gdy powołano go do wojska, od munduru żołnierza wolał obowiązki fotografa uwieczniającego życie w koszarach we Francji i w Niemczech. Potem pracował także jako fotoreporter w amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Rolnego, dopóki Robert Capa w 1953 roku nie zatrudnił go w Magnum. W tej prestiżowej agencji fotograficznej na początku współpracował z ówczesnymi legendami, jak Henri Cartier-Bresson, a z czasem przez kilka kadencji pełnił również funkcję jej prezesa. Jako freelancer publikował na łamach magazynów, takich jak „Life”, „Collier’s” i „Look”, a w złotej erze reklamy prasowej tworzył kampanie, mając do dyspozycji sześciocyfrowe budżety. Zaś w latach 70. i 80. związał się ze stacją telewizyjną HBO, dla której produkował filmy dokumentalne i komediowe serie.
Dorobek Erwitta jest obszerny i wielowymiarowy, bo był świadkiem najważniejszych momentów współczesnej historii – z takimi perełkami, jak zdjęcie Nixona i Chruszczowa w Moskwie, Johna F. Kennedy’ego w Białym Domu, Fidela Castro na Kubie i płaczącą Jackie Kennedy na pogrzebie męża, czy intymne portrety Marilyn Monroe i Marleny Dietrich. Większość zdjęć zrobił, bo zawsze miał kamerę, nawet na wakacjach z dziećmi.
Uwielbiał być fotoreporterem, a szczególnie uwielbiał podróże, ciągłe bycie w ruchu. Miał żartobliwe podejście do swojej pracy, wnosząc humor, powiew przygody i spontaniczności, ale ewidentnie lubił też banał – fotografował wszystko, od sal lekcyjnych po dworce kolejowe, udowadniając, że jego słynne powiedzenie jest prawdziwe: „Najlepsze rzeczy dzieją się, gdy akurat masz przy sobie aparat”.
2.
Ale, pytany o jego wspaniałe fotografie dokumentujące wydarzenia polityczne czy portrety legend Hollywood, milkł. Pozwalał ciszy wypełniać powietrze, co było jego znakiem rozpoznawczym (nic dziwnego, że film dokumentalny o nim z 2019 roku nosił tytuł „Silence Sounds Good”). Wolał rozmawiać o psach lub podróżach – dwóch swoich pasjach fotograficznych.
– Zdjęcie celebryty to dobry pomysł, ponieważ ma większe szanse na publikację. Ale nie chodzi tylko o sprzedaż zdjęć, chodzi też o pokazanie gwiazd od strony, której nikt wcześniej nie widział – tłumaczył w dokumencie o sobie. O podróżach tak mówił: – Byłem w większości interesujących miejsc, pod względem turystycznym i dziennikarskim. Pracowałem kiedyś dla magazynu „Holiday”, całkiem niezłego pod względem literackim, ale niestety wiele magazynów odeszło w przeszłość albo wkrótce z niej odejdzie.
Który cykl zdjęć sprawiał mu najwięcej przyjemności? „Portrety psów”. Co najbardziej kocha w życiu? Odpowiadał w swoim charakterystycznym stylu: jednowyrazowo. „Ludzi”. Po czym następowała chwila ciszy. „Ludzi”. Więcej ciszy. „I psy” – dodawał.
Miał wiele psów, lubił wszystkie. Ulubionym był ten, który był z nim przez 15 lat – mały, uparty cairn terrier – aż do momentu, gdy zmarł jako 17-letni staruszek. I przez cały ten czas był jego muzą. Jego pan przez pół wieku sfotografował też setki innych czworonogów, z których każdy ma w sobie coś ludzkiego – m.in. chihuahua, pomeraniany, yorki, buldogi, pudle, golden retrievery, owczarki niemieckie, labradory, charty i kundelki.
„W galerii Erwitta nie ma ani jednego modela, który nie roztopiłby serca” – napisał we wstępie „DogDogs” P.G. Wodehouse, angielski pisarz i wieloletni przyjaciel fotografa. „I nie ma tu też żadnych rasowych podziałów. Czy to rasowe psy, czy kundle, wszystkie są tu razem i na równych prawach”.
Podobnie jak ludzie fotografowani przez Erwitta, psy są z natury podobne, ale jednocześnie niepowtarzalnie różne. Te niezwykle ujmujące kadry często stawiają psy w roli głównych bohaterów, słodkie czy brutalne, małe czy duże, czujne czy zdystansowane zawsze wzbudzają empatię i czułość u widza.
Od ulicznego psiaka, psa przeczesującego plażę, szczeniaka pilnującego samochodu przy krawężniku, po towarzysza na ławce w parku. Wiele z nich jest w sytuacjach podobnych do tych, które przytrafiają się ludziom: siedzą w barze z przyjaciółmi swojego pana, relaksują się na schodach ze swoim panem, zarządzają kioskiem z ludzkim towarzyszem, czy dumnie prezentują się na wystawach psów u boku swojej równie wystrojonej pani. Wszystkie stają się fizycznym przedłużeniem właścicieli, czasem nawet przypominając ich wyglądem.
„Wiele psów musiało mi się wydawać atrakcyjnych w egzotycznym otoczeniu, inne były atrakcyjne na w miarę dobrze skomponowanych fotografiach, a jeszcze inne zdają się wykraczać poza swój oczywisty urok i mieć alegoryczne konotacje z nami, ludźmi” – uzasadnił w „DogDogs” co tak go przyciągało do kierowania aparatu na szczekające czworonogi.
3.
Nigdy specjalnie nie planował fotografowania psów: „Ale jakoś pojawiały się licznie na moich stykówkach. Najwyraźniej moja sympatia do tych stworzeń była głębsza, niż sobie wyobrażałem”.
Odkrył to dopiero, gdy przeglądał swoje zbiory, aby stworzyć retrospektywną książkę i wystawę zdjęć zrobionych podczas podróży. – Jestem profesjonalnym fotografem z zawodu i fotografem amatorem z powołania. Zazwyczaj, gdy jestem poza domem, noszę przy sobie mały, dyskretny aparat i obsesyjnie pstrykam zdjęcia wszystkiemu, co mnie interesuje, i co mogłoby być dobrym zdjęciem – deklarował. – Fotografia to całkiem prosta sprawa. Po prostu reagujesz na to, co widzisz, i robisz mnóstwo zdjęć.
„Guardianowi” kiedyś tłumaczył, że pozostanie amatorem w fotografii to klucz do podtrzymania ciekawości: – Większość ludzi ma powtarzalną pracę; szybko się nudzą. Ale fotografia jest inna. To przedmiot fakultatywny, nie musisz poświęcać dużo czasu na robienie tego, czego nie lubisz. Możesz wstać rano i mieć realny wybór.
Skorzystał też z najlepszej rady kolegi-fotografa, jaką kiedykolwiek dostał: „Bądź zajęty”. Więc do końca życia robił zdjęcia. Dużo zdjęć. A potem był zaskoczony przewagą psów w swoim archiwum. Wybrał ponad 500 z nich i postanowił pokazać światu, czując, że ludzie te zdjęcia pokochają bardziej od portretów gwiazd. I się nie mylił.
„Niektórzy twierdzą, że słonie w fotografowaniu są do psów podobne. Osobiście uważam je za zbyt masywne, nieporęczne i niedostępne do codziennej fotografii, a z tymi dużymi, długimi trąbami wcale nie są przytulaśne ani atrakcyjne. Poza tym, nie włóczą się po ulicach każdego miasta i kraju, tak jak psy. A psy są łatwym, bezproblemowym celem. Nieświadome czujnego obiektywu, bez cienia fałszu po prostu robią swoje, nie myśląc o tym, jak wyglądają, podczas gdy ludzie sztywnieją i pozują” – napisał w pierwszym wydaniu albumu w 1998 roku.
W reedycji „DogDogs” zobaczycie 500 mokrych nosów, 2000 łap, mnóstwo futra w akcji: aportujących patyki, skaczących z radości w powietrzu, noszonych na rękach. Szczere i zadowolone, cieszące się życiem. Psy Erwitta przypominają nam, żebyśmy poszli w ich ślady. „Ostatecznie to nie jest książka ze zdjęciami psów, ale o psach na zdjęciach” – podkreślił fotograf. ﹡