Jacek Poremba wybiera. „Jednymi z najlepszych nauczycieli na początku mojej drogi stały się albumy ukochanych fotografów”
04 kwietnia 2024
tekst: Jacek Poremba
Zaczynamy nowy cykl. Znani fotografowie, którzy mają duży dorobek i charakterystyczny styl, specjalnie dla LIBERTYN.eu dzielą się wydawniczymi inspiracjami, które ich ukształtowały. Na start artysta, którego historia jest mocno spleciona z historią polskiej popkultury – Jacek Poremba. Nie studiował na uczelni artystycznej, nie asystował znanemu artyście. Ścieżkę, która doprowadziła go do pozycji jednego z najważniejszych fotografów mody i portrecistów sceny muzycznej lat 90., wydreptał sobie sam. Uczył się fachu w pracy, ale i z książek fotograficznych. Opowiada o tych, które są dla niego najważniejsze i tłumaczy dlaczego.

Z  niewielkiego mieszkania w centrum Łodzi, gdzie spędziłem pierwsze dwanaście lat życia, pamiętam klasyczną jak na przełom lat 60. i 70. meblościankę. Często pojawia się we mnie bardzo wyraźny jej obraz wraz z książkami na jednej z półek… Bynajmniej nie było ich jakoś wiele, ale wspomnienie kilku, jak się potem okazało bardzo ważnych i mających niewątpliwy wpływ na moje życie, wciąż noszę w sobie.

To wspomnienie zawdzięczam mojemu ojcu, który wraz z mym na świecie się pojawieniem, artystyczno-podróżniczą naturę musiał niestety porzucić, wkraczając w wiek dorosły. I tych kilka książek było pewnie rodzajem pomostu z jego wiekiem młodzieńczym, jak i artystyczną duszą. Dwa wielkie albumy wydawnictwa Arkady: Wyspiański i Gierymski i jeden niewielki album Vermeera. Mimo, że malarstwo, bardzo jednak fotograficzne. Mój fotograficzny tzw. Vermeer z Sudanu wciąż jest jednym z ważniejszych zdjęć w moim życiu.

Pierwszym obrazem, który w wieku 10 lat ołówkiem próbowałem skopiować, był fotografii bardzo bliski rysunek czarną kredką z albumu Wyspiańskiego „Agamemnon powstaje na Achillesa i Menelaosa”. Potem prócz epizodów w wieku nastoletnim w łazienkowej ciemni, z fotografią długo jeszcze nie miałem do czynienia. Aż w wieku lat bodajże 22, właśnie nie potrafiąc malować, chwyciłem za aparat. Byłem wtedy w tej materii czystą białą kartką. Rozpocząłem edukację. Jednymi z najlepszych nauczycieli na początku mojej drogi stały się albumy ukochanych fotografów.

JOEL-PETER WITKIN „GODS OF EARTH AND HEAVEN”, 1989

Tym pierwszym, jak dobrze pamiętam, był sprezentowany mi z końcem lat 80. album Joela Petera Witkina „Gods of Earth and Heaven”. Moja pierwsza wielka fotograficzna w tamtym czasie fascynacja. Minęło kilka dni zanim go na chybił trafił otworzyłem i tak co kilka kolejnych dni tylko po jednej stronie. 

Był to czas pierwszych siebie poszukiwań i on miał niewątpliwie na mnie duży wtedy wpływ, choć dziś jestem już zupełnie gdzie indziej. 

ANTON CORBIJN „STAR TRAK”, 1996

Pierwszą fascynacją portretową, ale i muzyczną, bo w przypadku tego fotografa to jest raczej nierozłączne, to „Star Trak” Antona Corbijna, no i ten jest we mnie aż do dziś… Płytka głębia fokusowania, nieostre pierwsze plany, i to, co czuć ewidentnie z tych zdjęć, to relacja między portretowanym a fotografem, wydaje się zawsze pozytywna. Do dziś i ja tak pracuję, bez tej dobrej energii na planie się kulę i nie potrafię dalej iść.

MATT MAHURIN „MATT MAHURIN”, 1998

Sama edukacja niesie z sobą to, że człowiek cały czas, poszukując własnego charakteru pisma, szuka, eksperymentuje. W tych eksperymentach, w połowie lat 90. przyszła do mnie księżycowa szarość. Chwilę wcześniej ziarno zasiał Matt Mahurin, znany bardziej może ze swoich wysmakowanych czarnobiałych muzycznych teledysków, ale kiedy zacząłem się mu przyglądać, trafiłem na mało znane fotografie nie z tej ziemi, a w nich wspomniana wcześniej księżycowa szarość, ale i bardzo bliska mi energia zdjęć. Niby dokument, ale nie do końca.

Więc i u mnie w podobnej tonacji zaczął się etap tych bardziej autorskich obrazów.  Tak powstała pierwsza Toskania, potem cały Sudan. Pomagał w tym wszystkim znów sprezentowany album, tym razem kolekcjonerski nr 60 ze 160 podpisanych przez autora. Po prostu „Matt Mahurin”.

NICK KNIGHT „NICKNIGHT”, 1994

To, czego zawsze szukałem w komercyjnej pracy, to by na ile ona mogła, była bardzo moja i autorska, oczywiście nie zawsze tak mogło być i nie zawsze tak było. Za takimi też podążałem inspiracjami, przyglądając się działaniom innych fotografów na świecie. I tym, który chyba najbardziej umiał i wciąż to robi, łącząc swoją bardzo autorską opowieść z najbardziej komercyjnymi  zleceniami, jest Nick Knight. W fotografii mody czy też reklamowej wyprzedzał świat o przynajmniej 15-20 lat, mega świadomie i z pięknym efektem korzystając ze wszystkich technologicznych nowinek. Dla mnie absolutny mistrz.

Oczywiście i album, jak tylko pierwszy jego się ukazał, natychmiast nabyłem – „Nicknight”. Piękne i jakże symboliczne połączenie jego imienia i nazwiska. I ta purpurowa aksamitna okładka… To co w środku zachwalać nie muszę, wiele zdjęć już wcześniej wyrywałem z magazynów i rozwieszałem w domu po wszystkich ścianach.

NADAV KANDER „YANGTZE: THE LONG RIVER”, 2010

Tuż za nim, jeśli obecnie nawet nie wyprzedza, bo odrobinę bardziej subtelny i nostalgiczny, ale też bezwzględny mistrz na polu łączenia komercji i sztuki, to Nadav Kander. I tu już kojarzę tylko jego autorskie albumy.

U mnie na półce szczególne miejsce zajmuje „Yangtze: The Long River”. Nostalgiczna opowieść o krajobrazie Jangcy (najdłuższej rzeki w Azji i trzeciej po Amazonce i Nilu pod względem długości na Ziemi), jak i o człowieku, który choć bywa bardzo małym tego krajobrazu fragmentem, to chyba w większym stopniu destrukcyjnym niż tym przynoszącym jej uroku.

SALLY MANN „IMMEDIATE FAMILY”, 1992

W tym pochodzie albumowym nie mógłbym też pominąć tego jednego skromnego, ale jakże, nie tylko dla mnie, ważnego – ”Immediate Family” Sally Mann. Swego czasu wzbudził sporo kontrowersji, a i dzisiaj w nad wyraz politycznie poprawnym świecie myślę, że wciąż wzbudza. Mnie nigdy nie szokował, jeśli już to urodą zdjęć.

Jakże znów intymna, naturalna opowieść o bliskości. Do tego wielkoformatowy aparat, do którego – by tak utrwalić dzieci będące przecież w nieustającym ruchu – trzeba mieć jak do dzieci równie dużo czułości.

PIETER HUGO „THE HYENA & OTHER MEN”, 2007

Kiedy myślę o mojej ukochanej Afryce, a w szczególności Sudanie, to naturalnie pierwsze skojarzenie przychodzi wraz z Leni Riefenstahl. Ale fanem jej fotografii nigdy nie byłem, zdecydowanie bardziej fascynowała mnie jej cała historia. I nawet w roku 2003, podążając jej śladami, dotarłem do środkowego Sudanu do wioski plemienia Kau, którego nieskażone cywilizacją od tysięcy lat życie udało jej się w ostatniej chwili utrwalić na zdjęcia i filmach.

Jej albumu konkretnego nie będę przytaczał, a sięgnę znów na moją półkę – tym razem po „The Hyena & Other Men” Pietera Hugo. Opowieść o relacji człowiek z wydawałoby się dzikim i nie do oswojenia zwierzęciem. Wiele pytań się pojawia w głowie przy okazji tych zdjęć, a jedno z nich to: „dlaczego ci ludzie są ekonomicznie marginalizowani, skoro Nigeria jest szóstym co do wielkości eksporterem ropy naftowej na świecie?”. Porzucając jednak te wszystkie pytania, dla mnie wciąż pozostają to bardzo piękne obrazy.

Sporo jeszcze na półce grzbietów albumów fotograficznych, które co czas jakiś dotykam i postanawiam z półki zdjąć, by sprawdzić, czy wciąż tak samo działają jak lata temu. Ale też przede wszystkim z półki po raz kolejny ściągam, by nad ważnymi dla mnie fotografiami raz jeszcze chwilę się zatrzymać w tym coraz szybciej pędzącym świecie.

 

 

 

 

 

BOGDAN FRYMORGEN „FRYMOGRAFIA”, 2022

I ten albumowy pochód zakończę trochę tak, jak rozpocząłem – wydawnictwem, które fotograficznym albumem nie jest, które pochłonęło mnie nie obrazami, ale słowami i tym co one ze sobą niosą. Doszedłem do momentu, że przestałem kupować już książki, lub kupować bardzo sporadycznie. Stwierdziłem, że życia mi już nie starczy, bym przeczytał te wszystkie, które mam na półkach, więc nie będę mnożył niepotrzebnych bytów.

Kiedy jednak, będąc w fotograficznym sklepie specjalizującym się też w sprzedaży książek o temacie tożsamym, rozmawiając ze spotkanym znajomym, poczułem, że jeden z niepozornych woluminów próbuje ściągnąć mój wzrok i szepcze do mnie czule: „zajrzyj, zajrzyj, kup i natychmiast przeczytaj”. Szept był na tyle skuteczny, że mimo wcześniejszego postanowienia, za nim podążyłem. To Bogdan Frymorgen „Frymografia”.

Nazwisko autora gdzieś mi się obiło o uszy, ale jak się chwilę potem okazało, rzeczywiście było to tylko o uszy delikatne obicie. Bogdan jest dziennikarzem muzycznym radia BBC w Londynie. A fotografią zajmuje się tylko i wyłącznie z pasji i miłości do niej. Oniemiałem, kiedy bardzo szybko dotarłem do ostatniego zdania książki. Jest ona tym wszystkim, co ja bym chciał o moim postrzeganiu fotografii napisać. Moim zdaniem to lektura dla każdego fotografa obowiązkowa.﹡

 

_____

Jacek Poremba – 58-letni fotograf portrecista, jeden z najbardziej znanych w kraju. Z rynkiem fotograficznym i swoją pasją związany jest już prawie 30 lat, choć z wykształcenia jest mechanikiem urządzeń automatyki precyzyjnej. Współpracuje z najlepszymi polskim magazynami i agencjami reklamowymi. W 2001 roku podczas wyprawy do Sudanu rozpoczął cykle „Krajobrazy” i „Portrety”. W portfolio ma zdjęcia mody, portrety muzyków, pisarzy, artystów. Ale też profesorów i polityków. Obok nich niemal prywatne zdjęcia przyjaciół i rodziny. Wśród osób, które portretował, są m.in.: Dalai Lama, Sharon Stone, John Malkovich, Lech Wałęsa, Kora, Kasia Nosowska, Kayah, Tomasz Stańko i Jerzy Pilch. Oddechem w jego twórczości od charakterystycznych twarzy są subiektywne, zanurzone w szarościach pejzaże i detale. Utrzymane w analogicznej estetyce są też kolejne podróżnicze i „egzystencjalne” cykle polaroidowe z Toskanii, Algierii czy Polski.
Prywatnie jest mężem Joanny, trenerki wzmacniania odporności psychicznej i byłej modelki oraz ojcem Franka, modela pracującego m.in. dla Gucci i Driesa Van Notena.

Kopiowanie treści jest zabronione