Jest drobna. Ma kręcone włosy, fryzura bob. Zero makijażu. Mówi cicho i z namysłem. Najczęściej w oparach dymu papierosowego. We Francji jest ikoną, dobrem kultury, artystką o tak rozpoznawalnym stylu, że trudno ją pomylić z kimkolwiek innym. „Fotografie Sarah Moon to cuda boleśnie nasycone czasem i świadomością jego przemijania. To zdjęcia, które omijają intelekt i dają się odczuć w trzewiach, jak dobra piosenka lub horror” – piszą krytycy.
Rzadko odnosi się do tego, co o niej mówią i nie udziela zbyt wielu wywiadów. Pochodzi z epoki, w której to dzieło jest ważniejsze niż twórca. Ale z okazji premiery jej nowej wystawy „Sarah Moon: On the Edge” dzień przed oficjalnym otwarciem spotkała się z garstką dziennikarzy i fanów. Lubi przyjeżdzać do Nowego Jorku, bo tutaj ma czas na przyjemności ze spotykania się z przyjaciółmi, spacerów, czytania, pisania listów i odwiedzania muzeów. – Nie mam nic do roboty, nie mam tu takiej presji, jak w Paryżu – deklaruje.
Najbardziej lubi Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej. – Zawszę tam idę – mówi. Na początku było to trochę zaskakujące, ale w miarę upływu czasu wszystko nabrało sensu. Chodzi o zwierzęta. – Najbardziej kontrowersyjne jest ich wypychanie. Ale im dłużej się temu przyglądam, widzę związek pomiędzy taksydermistą, czyli kimś, kto wypycha zwierzęta, a fotografem, który „wypycha” pamiątki. Sposób, w jaki jeden i drugi myślą, aby utrzymać je przy życiu, a czasami nie dokładnie takimi, jakimi były, jest cudowny! Jest coś w tych zatrzymanych w czasie wspomnieniach – opowiada.
Taka sama jest jej twórczość: melancholijna, ponadczasowa, niczym słodko-gorzkie schronienie dla emocji. Świat wykreowany przez Sarah Moon jest niezwykły – porusza pokłady wrażliwości i sprawia, że patrząc na jej eteryczne i przypominające marzenia zdjęcia, człowiek łagodnieje. Jej prace nie pokazują prawdy – sugerują niejasną narrację, są bardziej zbliżone do wspomnień lub snów, przebłysku fantazji. Zbliżone do graficznych obrazów z naciskiem na kompozycję i kształt. Autorka bada w nich granicę między fikcją a rzeczywistością, między światem realnym, a tym wymyślonym. Świat Moon jest jakby narodzony „po drugiej stronie lustra”, do której to krainy fotografka dopuszcza nas jako widzów.
Ona sama ma dużo prostszą recenzję tego, co robi. – Dla mnie fotografia to czysta fikcja. Być może to echo świata – powiedziała w wywiadzie dla „Independent” w 2008 roku.
Moon, urodzona jako Mariell Warin w 1941 roku w małej miejscowości Vernon w Normandii (po przybyciu nazistów jej rodzina została zmuszona do wyjazdu z powodu żydowskiego pochodzenia i osiadła w Wielkiej Brytanii), pomimo międzynarodowego sukcesu i pracy dla największych modowych marek (od Diora po Johji Yamamoto) i magazynów (od „Vogue’a”, „Elle” i „Life” po „Harper’s Bazaar”) pozostała nonszalancka w stosunku do swojego talentu. Przed wernisażem najnowszej wystawy od czasu do czasu wzruszała ramionami, jakby chciała podkreślić niewytłumaczalny charakter wszystkiego, co robi. Nawet jej strój – ciemnoszary kaszmirowy sweter z jednym kołnierzykiem czarnej bluzki wpuszczonym do środka, a drugim na zewnątrz, naszyjnik ze srebrnymi koralikami, kolekcja srebrnych bransoletek ukrytych w rękawie, duży srebrny pierścionek, czarne spodnie i czarne tenisówki – przekazywał beztroskę wobec modowych standardów. Jakby zdawała się mówić, że nie dba o to, że jest jednym z najbardziej znanych współczesnych artystów francuskich, a po drugie, że dystansuje się od modowych trendów.
Zresztą zgodziła się na wystawę „Sarah Moon: On Edge” w Howard Greenberg Gallery pod jednym warunkiem: że nie będzie ona dotyczyła wyłącznie mody. – Tak właśnie pracuję: zajmuję się modą, ale zajmuję się też innymi rzeczami. Ekspozycja powinna być przekrojem przez całą moją twórczość – powiedziała, mając na myśli, że robi też filmy krótkometrażowe. W 1979 roku za jeden z nich zdobyła Złotego Lwa w Cannes. W 1995 roku nakręciła film o słynnym fotografie Henrim Cartier-Bressonie. Jej inne godne uwagi filmy to „Circuss” (2002) i „Le Fil Rouge” (2006), a także teledysk dla gwiazdy pop, Khaleda. Zaś fragment nigdy nie dokończonego filmu z pokazu Azzedine’a Alaïa couture z 2017 roku, dostępny jest tutaj.
Mimo filmowej pasji docenia to, co osiągnęła w modzie. Nigdy nie chodziła do żadnej szkoły artystycznej, a karierę zaczynała w latach 60. w Paryżu i Londynie jako modelka, i to doświadczenie pozwoliło jej zyskać później szacunek w branży. Jeszcze pod pseudonimem Marielle Hadengue robiła pierwsze zdjęcia swoim koleżankom na pokazach, gdy czekały na przymiarki, potem też przyjaciołom i współpracownikom, ale nikomu ich nie pokazywała. Dopiero te zrobione do portfolio przyjaciółki-modelki po raz pierwszy zwróciły na nią uwagę. I tak narodziła się Sarah Moon. Fotografka. 1970 rok to był nie tylko przełom w jej karierze, ale w fotografii mody w ogóle. W tamtym czasie mistrzami trzęsącymi tą branżą byli Helmut Newton i Guy Bourdin. Obaj przedstawiali kobiety jako agresywne dominy, silne i bezwstydnie seksowne. To, co ona zobaczyła przez obiektyw, było czymś znacznie delikatniejszym, bardziej zmysłowym i tajemniczym. Była także jedną z nielicznych wówczas kobiet w tej dziedzinie, które torowały drogę innym.
– Nawet na początku – mówi – wolałam coś, co oddalałoby mnie od języka glamour. Szukałam czegoś bardziej intymnego. Zainteresowały mnie kulisy… sekunda pośrednia przed wykonaniem gestu, chwila w zwolnionym tempie…
Jednym z pierwszych zadań Moon była sesja dla magazynu „Nova” na początku lat 70. – Praca dla nich była niezwykle ekscytująca. Prawdziwe wyzwanie. To był niezwykły czas twórczy, kiedy wszystko było możliwe – wspomina. Bywało, że ignorowała upływ czasu, czekając do godziny 16 ze zrobieniem pierwszego zdjęcia, kiedy modelki już opadały z sił. – To jest ten moment, który ona naprawdę lubi. Dzięki temu jej dziewczyny zawsze były bierne, nieco nieobecne i rozmarzone – opowiada ówczesna redaktorka ds. mody, Caroline Baker.
Od początku jej zdjęcia odzwierciedlały łagodniejszy, bardziej romantyczny nastrój. Są jak pierwsze zlecenie dla „Nova”, gdy poproszono ją o fotografowanie jej własnych… snów. I w pewnym sensie od tego czasu robi to samo. Od ponad 40 lat fotografuje modę na swój nieuchwytny sposób, od wirujących spódnic Biby po awangardowych japońskich projektantów lat 80., a później projekty kolejnego pokolenia, w tym Thierry’ego Muglera, Alexandra McQueena i Junyi Watanabe. Jej twórczość ewoluowała z biegiem czasu, ale tajemnica i niepokojąca atmosfera, które wypełniały jej zdjęcia, pozostały niezmienne.
To, co zaproponowała, było tak oryginalne i świeże, że moda, która karmi się nowościami, od razu sięgnęła po jej talent. Napływały zlecenia na sesje dla magazynów mody i kampanii reklamowych, m.in. dla Chanel, Diora, Armaniego, Jeana Paula Gaultiera, Cacharel i Comme des Garçons. W 1972 roku została pierwszą kobietą, która zrobiła zdjęcia do kalendarza Pirelli. – Moje doświadczenie modelki bardzo mi pomogło, bo rozumiem modeling i pomagam dziewczynom, ale także mam ich zaufanie. Mogłyby być moimi dziećmi, więc mi ufają, a ja dodaję im pewności siebie. One są na scenie, a ja za kulisami. To jest dialog – wyjawia.
Swój bardzo charakterystyczny styl fotografowania wypracowała sama i do dziś nawet kopiści nie potrafią jej naśladować. To zdjęcia, w których poza malarskością, większe znaczenie gra nastrój, emocja i elegancja, niż sama sukienka, znajdująca się na zdjęciu. Tak to tłumaczy: – Zawsze interesowałam się architekturą ubrań. A japońscy projektanci, od Isseya Miyake po Yohji Yamamoto, mają sposób widzenia, który wzbogaca ubrania o konstrukcyjne rozwiązania, a tym samym same zdjęcia. I co najważniejsze: interesuje mnie moda ponadczasowa, która nie zależy od trendów.
Jej styl się nie zmienił. To moda się zmieniła. – Oczywiście w branży doszło do przeobrażeń, biorąc choćby pod uwagę, że bohaterkami sesji mody nie są już Marilyn Monroe, Greta Garbo ani Lauren Bacall. Dzisiejsze gwiazdy działają głównie w branży muzycznej. Młode dziewczyny bardziej identyfikują się z idolami muzycznymi. Istnieje również szersza grupa bohaterek w magazynach mody niż tylko piękne modelki – wylicza. Niezależnie od tego, jak bardzo zmienia się moda, wciąż ma w sobie to, za co Moon ją kocha: – Dla kobiet zawsze jest marzeniem, niezależnie od tego, czy ją na nią stać, czy nie.
Choć nigdy nie porzuciła modowej branży, od 1985 roku przeniosła zainteresowania także na osobiste projekty, które obejmują krótkie filmy oraz portrety kobiet, zwierząt, roślin, krajobrazów i innych miejsc. Wszystkie łączy to samo podejście. – Dla mnie fotografia to czysta fikcja. Zaczynam od niczego, wymyślam historię, która nie jest znana, wyobrażam sobie sytuację, która nie istnieje, usuwam przestrzeń, by wymyślić inną, przesuwam światło, renderuję, a potem próbuję wykreować coś, czego się nie spodziewałam. Wszystko odrywam od rzeczywistości, odrealniam. A potem czekam, aby zobaczyć to, czego nie pamiętam. I mam nadzieję na szczęście – wyjawia kulisy swojej pracy. Szczęście przychodzi niemal z każdą sesją.
Mimo 83 lat wciąż pracuje. Dwa lata temu Dior podsumował ich współpracę albumem „Dior by Sarah Moon”, który miał aż trzy tomy. Bo było co pokazywać. Francuzka jest jedynym fotografem, który portretował projekty wszystkich kreatorów Diora: począwszy od założyciela domu mody, a skończywszy na obecnej dyrektor kreatywnej, Marii Grazii Chiuri, która – jak wyznała – to dzięki jej zdjęciom odkryła modę podczas studiów. W sumie do publikacji wybrano 120 zdjęć. Wszystkie w charakterystycznym dla artystki stylu rozmycia i ruchu. Ogólny efekt jest ponadczasowy: ubrania zarówno z archiwum, czy te z lat 2000, czy z lat 50., wydają się pochodzić z tego samego okresu.
Na autorkę spadł grad pochwał, głównie młodszego pokolenia, które odkryło ją po raz pierwszy. W dobie wizerunku kobiet jako obiektów seksualnych, nagle zobaczyli kobiety romantyczne.
Francuzka nawet, gdy fotografuje kobiety, nie skupia się na ich urodzie. Rysy twarzy są trudne do wyobrażenia, często zakrywają je wielkie kapelusze, czasem modelki po prostu stoją tyłem, często są fotografowane, jak gdzieś odchodzą. Nie wiemy, kim są, ani dokąd zmierzają. – Od dwudziestu lat robię prawie to samo zdjęcie: zdjęcie mody. Sukienka i kobieta, a raczej kobieta i sukienka. Zbliżenie lub cała długość. Siedzące, stojące, wewnątrz, na zewnątrz, w cieniu lub w świetle, latem lub zimą, nieważne. Fotografuję: przywilej; iluzja; efemeryczność; odmienność; i piękno. Potem szukam emocji. Wydaje się, że jest to jeszcze bardziej beznadziejna misja… – opisywała kiedyś swój proces twórczy.
Nie ukrywa, że czasem sama jest zagubiona, szuka czegoś, czego nie potrafi nazwać. Ale wie na pewno, że szuka kadru, który ją poruszy. – Chodzę wokół modelki. Patrzę na nią bez końca. Twarz. Profil. Od stóp do głów. Zmieniam kąty. Oszukuję perspektywę. Fałszuję ślad. Już nie wiem. Wokół nic prócz pustki. Ponieważ modelka ma tylko jedno miejsce, szukam swojego. Nie mogę tego znaleźć. Chcę być gdzie indziej. Kontynuuję. Trzymam się kształtów. Krzywa szyi. Fałda sukienki. Gest ręki. Równowaga bioder. Modelka porusza się powoli. Próbuje zrozumieć coś, czego nie potrafię jej wyjaśnić. Wpatruje się we mnie. Widzi moją panikę. Czuję, że ją zawiodłam. Czuję się winna. Więc naciskam migawkę. Mówię: „Jest świetnie”. Tak, udaję. Raz. Dwa razy. Trzydzieści sześć razy. I zaczynam od nowa. Czas mija. Noc zapada. Tracę pewność siebie. Nie chcę już być fotografem – tak przed laty relacjonowała kulisy swoich sesji.
Ale potem znów sięga po aparat, który zresztą zawsze ze sobą zabiera. – To jest to, co kocham.… Będę fotografować dopóki będę mogła to robić. Uważam, że w moim wieku to przywilej – oświadcza.
Czy dziś robienie zdjęć, których szuka, stało się łatwiejsze? – Nie, wręcz przeciwnie, potrzebuję więcej czasu. To z powodu presji i prawdopodobnie faktu, że sława nakłada na mnie inne oczekiwania, z którymi się nie identyfikuję, ale na które reaguję, ponieważ żyję ze swojej pracy. To trudna branża, bo w modzie masz dwa dni albo na sukces, albo porażkę – wyjaśnia.
Na „Sarah Moon: On the Edge”, pierwszą od 12 lat wystawę w USA, która obejmuje cztery dekady, wybrała ponad 30 prac zrobionych od końca lat 80. do 2022 roku. Eteryczne zdjęcia mody Diora, Husseina Chalayana, Yamamoto i innych przeplatają się z malarskimi czarno-białymi ujęciami, takimi jak cień na nowojorskim drapaczu chmur; portretem kobiety na linie z drążkiem w dłoni oraz abstrakcyjne The Eye in London, które kryje w sobie atrakcję turystyczną diabelskiego młyna. Jest też np. ujęcie z góry przedstawiające kobietę leżącą na trawie w długiej spódnicy i wzorzystych pończochach w pobliżu wodnych lilii. – To było zdjęcie mody. Miałam sfotografować kapelusz, ale potem zobaczyłam jej nogi – wyjaśnia.
Wszystkie zgromadzone fotografie, zgodnie z tytułem ekspozycji, balansują na krawędzi. Tak sama o tym mówi: – Przez cały czas szukałam echa między tym, co widzę, a tym, co czuję, próbując dotrzeć do wizualnego punktu, z którego nie ma powrotu, tej sekundy, która nie może się powtórzyć. Dzisiaj minimalizm znaczy dla mnie coraz więcej, cokolwiek fotografuję, i staram się dotrzeć do tego, co istotne, wykadrowuję temat z kontekstu, sprowadzam go do sekundy, do granicy czasu, chwytam światło zanim zniknie. Zdjęcia, które tu prezentuję, są na krawędzi tej próby.
Większość prac w Howard Greenberg Gallery jest w czerni i bieli. – Czarno-biały ma znaczenie. Czarno-biały jest wtedy, gdy naprawdę zamykasz oczy. Daje dystans do rzeczywistości. Dzięki niemu widzę lepiej. Widzę więcej – tłumaczy.
Czerń i biel ma też, jej zdaniem, wiele z życia i śmierci. To trochę tak, jak z fotografią: chwilą, która nigdy nie wróci. – Zdjęcie dla mnie, prawdziwe zdjęcie, to chwila łaski, którą prawie przegapiłam i która może się nigdy więcej nie powtórzyć – powiedziała kiedyś. Pytana, jakie są różnice, jeśli w ogóle, między fotografią a filmem, wyraźnie je rozróżniła: – Film to miejsce, w którym wyobraźnia spotyka się z rzeczywistością. A fotografia jest echem: nasycasz rzeczywistość swoją osobowością.
Zdjęcia Moon – przedstawiające nie tylko modę, ale i krajobrazy, drzewa, pejzaże morskie, egzotyczne ptaki i przyjaciół – mają w sobie tę samą ulotność, jak gdyby obraz mógł zniknąć, jeśli przyjrzysz się zbyt uważnie. – Henri Cartier-Bresson zawsze powtarzał: „Nie ty robisz zdjęcia, to zdjęcie wybiera ciebie”. Gdy zajmujesz się modą, wiesz, że musisz pokazać sukienkę, więc stwarzasz wyimaginowaną sytuację, w której modelka gra główną rolę, i czekasz, aż w nią uwierzysz i będziesz wystarczająco zaskoczony, aby dać się tej historii złapać. To alchemia. To bardzo intuicyjne – wyjaśniała „Guardianowi” ponad 20 lat temu.
Jej modowe zdjęcia mają charakter narracji, uchwyconego momentu przed lub po czymś, co się wydarzyło. Opowiadają o przemijaniu piękna. Nie bez przyczyny mają coś z dawnych filmów. Georg Pabst, Sergei Eisenstein, Buster Keaton, Erich von Stroheim i Charles Laughton – tych reżyserów wymienia najczęściej. – Nigdy nie czułam, że mam jakiś specjalny styl. Ziarno, ostrość, rozmycie – które wcale nie jest rozmyciem, ale podwójną ekspozycją. Po prostu widziałam to w taki sposób – więc chyba stało się to moim stylem, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki ludzie nie zaczęli o tym mówić. Tak naprawdę to nieme filmy inspirowały mnie, gdy byłam młoda – opowiada w wywiadzie dla „New Zeland Herald”.
– Tym, który naprawdę zainspirował mnie do robienia mody, był Guy Bourdin. To on zaszczepił we mnie chęć zajęcia się fotografią modową, ponieważ używał jej jako trampoliny dla swojej wyobraźni i miał bardzo swobodną interpretację mody – zdradza. I choć to z modowych obrazów jest najbardziej znana, spośród wszystkich fotografii, które zrobiła przez lata, najbardziej ceni to, które jej nie przedstawia: „La mouette” z 1998 roku.
To był przypadek. Wczesny, zimny poranek w Saint-Malo w północnej Francji, gdzie była na wakacjach. Robiła zdjęcia plaży, nieba, mew jedzących chleb i tak dalej, a potem jedna z nich przeleciała obok niej. – Pamiętam tylko, że nie chciałam mieć mew na tle nieba, więc skadrowałam przestrzeń. Potem nagle jedna z nich nadleciała i kliknęłam migawką, nawet nie wiedząc, że to mewa. Wszystko mignęło tak szybko. Nie wiedziałam, że dostałam coś wyjątkowego. Nawet się nie przyjrzałam polaroidowi, po prostu włożyłam go do kieszeni i dokończyłam cały wkład w aparacie – wspomina.
Dopiero później – przed obiadem – zdała sobie sprawę, że nadal ma negatyw w kieszeni. Kiedy zobaczyła obraz, była zdumiona: – Zdjęcie było jak prezent z informacją: „Oto jestem dla ciebie. Możesz teraz zrobić zdjęcie”. Dlatego mi się tak podoba, bo mi się to po prostu przydarzyło. Obraz jest bardzo mocny i dramatyczny. Ma groźny nastrój, który jest nieoczekiwany, ponieważ nie czułam się zagrożona. To zamrożony moment czegoś rzadkiego – przelatującej mewy patrzącej prosto na ciebie. Myślę, że to dobre zdjęcie. Nie mówię tego często.
Nigdy też nie szuka w swoich fotografiach większego sensu. Pracowała nad zleceniami i starała się jak najlepiej odpowiadać na oczekiwania klientów, nawet nie myśląc, że będzie mogła w ten sposób wyrazić siebie. Była – jak opisuje – rzemieślnikiem, który po prostu wykonywał swoją pracę i nie zastanawiał się, czy to sztuka. – W zasadzie to ja nic takiego nie robię – upiera się. Nie znam się na technice. Nie pracuję z lampą błyskową. Wszystko jest u mnie bardzo proste. Oczywiście wiem, jak poprosić kamerę, aby przetłumaczyła to, co chcę. Ale już charakterystyczne dla mnie ślady, zadrapania i niedoskonałości na polaroidzie są przypadkowe, to po prostu część natychmiastowej obróbki. Prawdą jest, że ich nie unikam, bo to nadaje obrazowi kruchości.
Jej zdjęcia wymykają się wszelkim komercyjnym trendom, mimo to autorka niechętnie nazywa je sztuką. – Nie podoba mi się to określenie – wyjaśnia. – To pretensjonalne. Nie możesz zdecydować, że chcesz tworzyć sztukę. Możesz zdecydować się na podejście artysty, a biorąc pod uwagę, że używam fotografii jako środka wyrazu, przypuszczam, że takie podejście mam. Ale to tylko etykieta. Czasami jestem rzemieślnikiem – to też jest ważne – a czasami po prostu jestem złym fotografem i staram się dać z siebie wszystko.
Moon jest konsekwentna, w najlepszym tego słowa znaczeniu, nieustannie podąża za swoją wizją. – W fotografii narzędzie i podejście uległy zmianie wraz z pojawieniem się rozwiązań cyfrowych, ponieważ umożliwia to wielu osobom fotografowanie. Ale dobre zdjęcie to dobre zdjęcie, niezależnie od tego, czy jest cyfrowe, polaroidowe czy analogowe. Wcześniej wyzwanie było znacznie większe, ale znalezienie własnego głosu nadal jest bardzo trudne. Zwłaszcza teraz, w czasach, gdy wszyscy mówią – zauważa.
Nawet albumy, które publikuje w Delpire, paryskim wydawnictwie męża Roberta Delpire, pioniera wydawcy fotografii, który zasłynął współpracą z Robertem Frankiem w latach pięćdziesiątych, są niezmiennie wierne jej estetyce. Po jego śmierci, kontynuuje dziedzictwo męża, organizuje wystawy i współpracuje z fundacjami mającymi na celu ochronę ich wspólnej twórczości. – Wielu projektom mówię „nie”, ale gdy jest coś nowego i interesującego, wchodzę w to. Tak długo, jak masz w sobie ciekawość, chcesz iść dalej, co jest szalone, ale jednocześnie jest motywacją. W dniu, w którym nie będę już w stanie tego robić, cóż… – urwała.﹡
_____
Wystawę „Sarah Moon: On the Edge” można oglądać w Howard Greenberg Gallery w Nowym Jorku do 6 kwietnia 2024 roku.