„Jakbym wpadł w obraz, między ludźmi i krajobrazem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem”. To on pokazał świat poprzez kolor
08 marca 2024
tekst: Agnieszka Kowalska
zdjęcia: Harry Gruyaert
Harry Gruyaert – Amusement stands near the beachfront, Essaouira, Morocco, 1988
„Jakbym wpadł w obraz, między ludźmi i krajobrazem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem”. To on pokazał świat poprzez kolor
08 marca 2024
tekst: Agnieszka Kowalska
zdjęcia: Harry Gruyaert
„Jakbym wpadł w obraz, między ludźmi i krajobrazem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem”. To on pokazał świat poprzez kolor

Harry Gruyaert, członek agencji Magnum i pionier fotografii kolorowej, od pół wieku robi zdjęcia, ale na pytanie, czy spotkał kogoś, kto zrobił na nim wrażenie, mówi krótko: „nie”. Ludzie nie są dla niego ważniejsi niż latarnia uliczna czy samochód. – Przyciągał mnie kolor, estetyka, a nie aspekt dziennikarski czy dokumentalny ludzkich działań. Nie chciałem opowiadać historii za pomocą moich zdjęć, interesowało mnie to, żeby każde z nich miało moc, jak obraz – tłumaczy. Dowodem na to jest nowy album „Morocco”, w którym zobaczymy wizję jego kolorowego świata Maroka, uwiecznianego przez 40 lat.

Bez względu na to, gdzie zwróci wzrok, Harry Gruyaert nieustannie bada potencjał koloru w pozornie bezbarwnym miejskim świecie. Jednak jego intensywne kolory nie zawsze były rozumiane w świecie, który sceptycznie patrzył na wszystko, co ma posmak fotografii ulicznej, a tylko czarno-białą fotografię utożsamiał z artyzmem (co trwało aż do lat 80.). Dziś, kiedy i fotografia streetowa, i barwna jest tak bardzo ceniona, Belg uznawany jest za jednego z najważniejszych fotografów „kolorystów” nie tylko w Europie. Ma za sobą długą i bogatą karierę, jego obrazy scalają różne gatunki: od scen ulicznych łączących humor i ironię po krajobrazy naznaczone samotnością. Niestety, jego nazwisko wciąż nie jest słyszane tak często i głośno, jak współczesnych mu mistrzów fotografii kolorowej: Williama Egglestona, Saula Leitera, Stephena Shore’a, Joela Meyerowitza i pozostałych.

83-latek dziś przeżywa renesans: wystawy, film dokumentalny „Harry Gruyaert – fotograf”, wywiady i kolejne albumy. Najnowszy „Morocco”, który właśnie zadebiutował na rynku, jest okazją, by przedstawić nasyconą kolorami wizję mistrza od ponad czterdziestu lat przemierzającego ten afrykański kraj w poszukiwaniu idealnego światła. Ta foto książka to list miłosny do Maroka, do którego pierwszy raz przyjechał pod koniec lat 60. i stracił dla niego głowę.

G L O B U S

Urodzony w Antwerpii w Belgii w 1941 roku, jedyne, o czym marzył, to by z niej… uciec. – W 1958 na Wystawie Światowej w Brukseli odwiedziłem różne pawilony: Ameryki, Rosji, Japonii, Indii… Potem patrzyłem na globus, który miałem w domu. I pomyślałem, że chcę pojechać do tych wszystkich miejsc. Uwielbiałem też magazyny o modzie, które były wówczas znacznie lepsze, jak „Harper’s Bazaar” czy „Vogue”, oraz fotografów takich jak Richard Avedon i Irving Penn. I były tam te wszystkie piękne dziewczyny… – tłumaczy, że fotografem został z chęci podróżowania.

Zawsze interesował się malarstwem, chodził do muzeów. Ale to film był jego największą miłością. – Nigdy nawet nie myślałem o robieniu czegoś innego niż fotografia. Byłem operatorem zdjęć w kilku filmach telewizyjnych. Podziwiałem tych, którzy pracowali z włoskimi reżyserami filmowymi, byli naprawdę fantastyczni. Mógłbym zrobić z tego zawód, ale chciałem robić własne rzeczy, własne filmy, a to oznaczało pracę z dużą ekipą ludzi i wymagało dużo pieniędzy. Kino to praca zespołowa; nawet do filmów Raymonda Depardona (znany francuski reżyser filmów dokumentalnych – przyp. red.) potrzebne są trzy lub cztery osoby. W fotografii liczy się relacja, spotkanie z fotografowanym obiektem. Dobre w niej jest to, że możesz pracować na własną rękę. Gdyby w tamtych czasach istniały małe aparaty cyfrowe o jakości, którą mamy teraz, sprawy mogłyby się u mnie potoczyć inaczej – mówi.

– Zabawne jest to, że reżyserzy, których znam i z którymi się przyjaźnię, powiedzieli mi po latach, że inspirowali się niektórymi moimi zdjęciami… Cudowne, że to działa w obie strony – dodaje.

Harry Gruyaert – Morocco Souk. Bowl of marinated lemons used in traditional cooking. Meknes, Morocco, 1981

K I N O

Gruyaert dorastał w surowej, tradycyjnej katolickiej flamandzkiej rodzinie. Ojciec, który był nauczycielem fotografii technicznej, od dziecka zniechęcał syna do wykonywania wymarzonego zawodu, bo uważał go za niepoważny. Jednak fotografia i kino były jedynym, czym kiedykolwiek Harry się interesował. Najpierw zakochał się w dziełach filmowców takich jak Bergman, Antonioni i twórców Nowej Fali, to pod ich wpływem studiował w brukselskiej Szkole Fotografii i Kina, by ostatecznie zająć się fotografią.

Już jako dojrzały artysta, w 2007 roku podczas wystawy „l’Image d’après” w Cinémathèque française w Paryżu, poświęconej związkom kina i fotografii, zaprezentował swoje zdjęcia wraz z kadrami z filmów Michelangelo Antonioniego. – Jestem fanem kina i pierwsze kolorowe filmy Antonioniego, takie jak „Czerwona pustynia”, wywarły na mnie ogromne wrażenie – wyznaje w rozmowie z francuskim magazynem „Yonder”.

Do dziś jego zdjęcia zachowują charakterystyczną „intensywność kinematografii”. – Moja edukacja odbywała się na filmach, ale wcale nie na lekcjach w szkole. Kino było dla mnie bardzo ważne, ze względów wizualnych, kadrowania, oświetlenia – opowiada w rozmowie z Radio France.

P A R Y Ż

Po szkole przez cztery lata pracował jako niezależny operator i reżyser zdjęć dla telewizji flamandzkiej, ale w wieku dwudziestu lat rzucił to i wyjechał do Paryża. Wziął ze sobą dwa różne CV: filmowe i fotograficzne. To ostatnie składało się wyłącznie z czarno-białych zdjęć, które wtedy robił.

Kiedy przyjechał do Paryża, chciał zobaczyć się z kimś, kogo podziwiał: Williamem Kleinem. Odszukał jego numer w książce telefonicznej i zadzwonił, żeby zapytać, czy potrzebuje asystenta. – „Czy mogę pokazać ci moje zdjęcia?”. Klein odpowiedział: „Nie wiem. Ale czy wiesz, jak obsługiwać Hasselblada?”. Gdy potwierdziłem, rzucił: „Chodźmy więc dziś po południu na Boulevard Saint-Germain, bo nie mam pomocnika”. Kiedy dotarłem, fotografował młodego islandzkiego modela, którego traktował dość brutalnie. Sam był wysoki, przystojny, bardzo męski, wysportowany. I pomyślałem, że to naprawdę ciekawe, bo teraz lepiej go rozumiem: wygląda jak jego zdjęcia. Potem poszedłem na staż do Jean-Loupa Sieffa, który był całkowitym przeciwieństwem: delikatny, bardzo europejski, z małą Leicą. I tam też, co ciekawe, kiedy zobaczyłem jego zdjęcia i jego samego, zrozumiałem sens tej pracy. To była fantastyczna lekcja: że liczy się osobowość twórcy, a nie technologia – wspomina.

Najpierw pracował jako fotograf reklamowy i fotograf mody dla magazynu „Elle”, gdy Peter Knapp był dyrektorem artystycznym. To on nadał mu przydomek „mały Saul Leiter”, na cześć fotografa znanego ze swojej pracy w kolorze, choć większość jego intymnych prac powstała w czerni i bieli, tak jak Harry’ego. No i jego ojciec też na początku stanowczo sprzeciwiał się, by syn został fotografem i ostatecznie go wydziedziczył. – Gdy przyszedłem do „Elle” i pokazałem swoje zdjęcia, Peter powiedział: „Och, jesteś małym Saulem Leiterem”. A ja nie miałem pojęcia kto to jest. Nigdy o nim nie słyszałem, choć dziś pewnie trudno w to uwierzyć. Ale w tamtych czasach wydawcy książkę ze zdjęciami jakiegoś fotografa wypuszczali bardzo rzadko i nie mieliśmy w ogóle dostępu do twórczości innych, jak dzisiaj, w Internecie. Jest to również miecz obosieczny, ponieważ ryzykujemy, że ulegniemy zbyt dużemu wpływowi. Można podziwiać czyjąś twórczość, ale najważniejsze jest odnalezienie własnego głosu, własnego wyrazu – wyznaje.

40 lat później od nadania mu przydomka na cześć Amerykanina, zdjęcie Gruyaerta zawisło obok Leitera na wystawie w Paryżu. „To oczywiście z powodu sposobu, w jakim pracujesz z kolorem” – wytłumaczył mu kurator. – Naprawdę uważam, że to ekscytujące, gdy dzieją się takie rzeczy – opowiada dzisiaj sławny Belg.

Kadry z filmu „Czerwona pustynia” Michelangelo Antonioni z 1964 roku. Zdjęcia: Janus Films

M O D A

Fotografią mody zajmował się niezbyt długo… – Pozwoliło mi to odkryć nowe miejsca, a także poznać ładne dziewczyny (śmiech). Ale świat mody nie interesował mnie aż tak bardzo i szybko zdałem sobie sprawę, że kiedy szliśmy gdzieś z modelkami robić zdjęcia, tak naprawdę bardziej interesowało mnie to, co nas otacza. Od tego czasu fotografia mody bardzo się zmieniła: wtedy dawali ci modelkę, lokalizację, ubrania i sam sobie radziłeś. Dziś to już naprawdę wspólne dzieło: i fotografa, i dyrektora artystycznego. Osoby zajmujące się reklamą i marketingiem również mają duży wpływ, chyba że byłeś Peterem Lindberghiem, i zazwyczaj nie masz ostatniego słowa! – opowiada.

Wie, co mówi, bo po latach znów wrócił na chwilę do mody. W 2015 roku zlecono mu dwie kampanie dla marki Hermès. – Zazwyczaj pracuję sam lub z asystentem, tutaj miałem wokół siebie 30 osób! Ale na szczęście przepływ informacji następował dzięki dyrektorowi artystycznemu Fabienowi Mouillardowi, który bardzo dobrze znał moją twórczość. W Miami wykonaliśmy serię zdjęć, które w istocie uzyskaliśmy metodą podwójnego naświetlenia: za każdym razem nałożyliśmy na siebie dwa zdjęcia. Potem zrobiłem dla nich kolejną serię w Wenecji na potrzeby kampanii jesienno-zimowej. Ale tylko się utwierdziłem, że to nie mój świat – podkreśla.

M A R O K O

Z czasem zdał sobie sprawę, że bardziej interesuje go fotografowanie ulicy niż ubrań. Miał znajomego, który był dyrektorem artystycznym rejsów Paquet. Musiał przygotować broszurę na temat rejsu z Marsylii do Casablanki i zapytał go, czy chce robić zdjęcia na statku, a także w Maroku. Zgodził się. W 1969 roku po raz pierwszy pojechał do Maroka i zakochał się w tym kraju na zabój. Był oszołomiony. Światło i różnorodne barwy, które tam ujrzał, sprawiły, że na dobre pokochał fotografię kolorową.

– Poczułem się, jakbym wpadł w krajobraz przypominający obrazy Bruegela, z pokrewieństwem między ludźmi i krajobrazem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem, fantastycznym światłem i ludźmi ubranymi w niesamowite kolory! W Europie, zwłaszcza w tamtym czasie, wszystko było znacznie bardziej szare, więc było to zaskakujące. Występowała także niesamowita różnorodność krajobrazów pomiędzy Morzem Śródziemnym, Atlantykiem, Atlasem Wysokim, pustynią itp. Byłem absolutnie zafascynowany i miałem tylko jedną obsesję: wrócić tak szybko, jak to możliwe – wspomina.

Ale pierwszą podróż pamięta także z innego powodu. Pojechał tam Mini Moke, małym, plażowym samochodem terenowym, który wyglądał jak Jeep, ale był bardzo niski, miał tylko napęd na dwa koła i zupełnie nie był stworzony do jazdy po górskich stokach. On rozbił go na środku pustyni i utknął na drodze, nie mając nikogo do pomocy. – Zacząłem panikować… Tymczasem pół godziny później podjeżdża samochód, facet wysiada i od razu wchodzi pod moje Mini Moke. To był miejscowy mechanik. I po dwóch godzinach auto było gotowe do wyjazdu. To była naprawdę absurdalna sytuacja, bo wydarzyło się to na bezludziu, a pomoc nadeszła znacznie szybciej niż w Brukseli czy Paryżu – śmieje się.

Od tamtej pory wracał tam prawie co roku, zostając miesiąc, półtora, zwykle we wrześniu, bo było chłodniej. Później dorobił się kampera Volkswagena, więc z ekipą, którą zabierał, mógł spać wszędzie, na pustyni, na stokach, gdzie nie było hoteli itp. Taka podróż była dużo tańsza, nawet jeśli trwała dość długo, bo po drodze przejeżdżał całą Hiszpanię.

Każdy wyjazd do Maroka finansował sam, ze zleceń reklamowych we Francji. Nie chciał pracować dla magazynów. Podjął taką decyzję, gdy pewnego dnia przypadkiem natknął się w Atlasie Wysokim na fotografa, który pracował dla niemieckiego „Sterna”. Trwała tam uroczystość lokalnych mieszkańców. – Było absolutnie fantastycznie, tysiące ludzi i wielbłądów, wspaniałe światło, a ja byłem podekscytowany jak szalony… I pewnego wieczoru ten gość powiedział do mnie: „Mój dzień się skończył, bo mam już swoją rozkładówkę, którą zleciła mi redakcja”. To mnie totalnie zniesmaczyło, powiedziałam sobie, że nie chcę takim się stać! Praca dla magazynów jest godna szacunku, ale wtedy za dużo myślisz w kategoriach tego, czego chce gazeta, a za mało o własnych relacjach z miejscem. Musiałem więc finansować się inaczej – wyjaśnia.

Harry Gruyaert – Morocco, Ouarzazate, 1982

P O D R Ó Ż E

Zdecydował, że nie chce traktować swojej fotografii wyłącznie jako pracy dostarczania zdjęć magazynom. Rzucił etat i choć nie miał na rachunki, nie poddał się. Przez kilka lat wykonywał inne prace, by mieć wolność i co roku wyjeżdżać na miesiąc w świat swoim Volkswagenem, spać w nim i nawiązywać głębszy związek z każdym odwiedzanym miejscem. – Najtrudniejszą rzeczą jest robienie zdjęć tam, gdzie mieszkasz, ponieważ zaczynasz uważać, że wszystko jest zbyt normalne – tłumaczy. – Pracuję z pasji, zamiłowania do kolorów, do miejsca, osoby, krajobrazu, wszystkiego. To kwestia spotkania z sytuacją, światłem, ludźmi, architekturą. Muszę pokochać to, co widzę, być podekscytowanym tym, co widzę. A najlepszą inspiracją są zdecydowanie podróże.

Zwiedzał Europę, potem Nowy Jork, gdzie oglądał pop-art i prace Warhola, Indie, Egipt, Rosję i Japonię. Wszędzie masa informacji, małych historii i wielkich emocji, opowiedziana w jednym kadrze, świat wyrażony poprzez kolor. – Tak naprawdę na początku w Belgii nie widziałem kolorów. W porównaniu do Maroka czy Indii, Belgia była szara, więc przez długi czas robiłem czarno-białe zdjęcia, zanim zobaczyłem tam cokolwiek innego. Myślę, że pod wpływem pop-artu, który odkryłem w Nowym Jorku w 1968 roku, zacząłem inaczej patrzeć na banał, nie jako coś wulgarnego, ale próbując, może z pewnym poczuciem humoru, zainteresować się nim. I wtedy zacząłem fotografować Belgię w kolorze. W mojej pierwszej książce „Made in Belgium” zamieściłem tylko kolorowe zdjęcia, następnie w „Roots” i te, i te, abyśmy mogli zobaczyć zarówno podobieństwa, jak i różnice. Ale kiedy robisz fotografię kolorową, musi to być istotne, w przeciwnym razie będzie to jak kolorowe czarno-białe zdjęcie. To już inny związek, bardziej fizyczny, bardziej zmysłowy – zdradza.

Kolejna różnica między jego zdjęciami z zagranicznych podróży, a tymi z Belgii z tego samego okresu, polega na tym, że często mniej skupiają się one na ludziach, a bardziej na ich otoczeniu. Ich autor tak to tłumaczy: – Nie jestem francuskim fotografem humanistą, jak Robert Doisneau. Dla mnie światło, krajobraz itp. są tak samo ważni jak ludzie. Myślę, że my, ludzie, nie jesteśmy aż tak istotni (śmiech). Nie bardziej niż drzewa, niebo i zwierzęta. I tak naprawdę, kiedy zaczynałem, również z tego powodu mnie krytykowano. Pytano: „ale gdzie są ludzie?”. Nie powstrzymywało mnie to od robienia także bardzo intymnych zdjęć, takich jak portrety moich dzieci. Te też są czarno-białe, bo tutaj jest odwrotnie: ważna jest osoba, a nie to, co ją otacza.

M A G N E S 

W fotografii fascynuje go fizyczna atrakcyjność miejsca, które odwiedza, doświadczenie, przeżycie. Nie jego turystyczna popularność czy medialna newsowość. – Są rzeczy, które mnie pociągają i ja też je przyciągam jak magnes. To naprawdę magia fotografii, która mnie interesuje najbardziej; te tajemnicze chwile i dziwne wypadki oraz to, jak pewni ludzie zawsze przyciągają te same sytuacje – tak mówi o tym, dlaczego nie jest fotoreporterem. – Nigdy nie czytam o miejscach, do których zmierzam. Chcę tam być, chcę odkrywać, chcę być otwarty, a przede wszystkim nie mieć z góry założonych pomysłów. Bo to pułapka. Może to być bardzo skuteczne w dziennikarstwie, ale to nie jest dla mnie – dodaje.

Jednocześnie zapewnia, że choć nie jest reportażystą, to również nie inscenizuje zdjęć. – Wyruszam, aby coś odkryć i nawet jeśli staram się przewidywać, nigdy nie wiem, co znajdę. Na przykład na zdjęciu kobiety z kozą w marokańskim Erfudzie ustawiłem się przed ścianą, mówiąc sobie, że istnieje potencjał do zrobienia ciekawego zdjęcia. Widziałem, że kobieta nie chciała być fotografowana i nagle podniosła ubranie, odsłaniając dziecko, które nosiła w pasiastej chuście. Nie miałem pojęcia, że ​​ono tam jest! I w takich momentach mówię „wow!”. To największa wizualna przyjemność – deklaruje.

Album „Harry Gruyaert: Morocco” to trzecia edycja, wzbogacona o nowe zdjęcia

K O L O R

Nie uważa się za fotoreportera, ale dziś docenia, że zdjęcia są zapisem tamtych czasów. – Dla mnie dobre zdjęcie jest nie tylko bardzo dobrze skomponowane, ale wiele mówi o konkretnym miejscu, które zostało sfotografowane. Ponieważ z czasem pojawiają się różne warstwy zrozumienia. Chociaż nigdy o tym nie myślę, fotografując, po prostu reaguję na to, co widzę – mówi „TIME”.

Ten wrodzony, niemal mimowolny instynkt fotografowania jednej sceny za drugą wynika z jego obsesji na punkcie koloru. Był oddanym fanem filmu Kodachrome (aż do wycofania go w 2009 roku) ze względu na jego bogatą subtelność, podobnie jak jego kolega Alex Webb i inni fotografowie pracujący z kolorem. – Jest w tym głębia ciepła, jakiej nie było w żadnym innym filmie – zapewnia, że Kodachrome był dla niego czymś tak ważnym, jak brzmienie instrumentu dla muzyka. – Kiedy Kodak wstrzymał produkcję, czułem się, jakby wyrwano mi oczy. Nigdy nie lubiłem innych filmów. Na szczęście technologia cyfrowa, która na początku dawała bardzo płaskie obrazy, bardzo się rozwinęła i dziś pozwala mi robić mniej więcej to samo, co robiłem z Kodachrome – dodaje.

Historię Ameryki opowiedział poprzez nieprawdopodobny błękit basenu, tandetne złoto hotelowego lobby lub czerwone oparzenia słoneczne na skórze. Ameryka Gruyaerta to beztroska kakofonia radości, obietnicy i samotności. Tymczasem Rosja opowiada spokojniejszą historię. – Niczym malarz dostałem tam inną paletę kolorów – mówi o bladych odcieniach Moskwy. Kompozycje też są bardzo różne; ludzie, a nie przedmioty, wypełniają kadr. Las Vegas jest u niego bardziej samotne niż Moskwa; bo Rosja to nie kraj samochodów, życie dzieje się na ulicach.

M A G N U M

W 1981 roku Gruyaert dołączył do Magnum Photos, bastionu tradycyjnego czarno-białego fotoreportażu. Po raz pierwszy w agencji przyjęli kogoś ze środowiska artystycznego. Nowy talent podzielił legendarną grupę. Dla jednych był pionierem koloru, dla innych fotografem komercyjnym (bo fotografował w kolorze). W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, Gruyaert poświęcał w swoich fotografiach niewiele miejsca ludziom i nie dążył do fotografii dziennikarskiej czy dokumentalnej. Bardziej poszukiwał magnetyzmu, alchemii światła w zawieszonym czasie. – Chociaż ludzie są elementem większości moich zdjęć, nigdy nie są moim głównym zainteresowaniem. Są częścią ulicznej sceny, krajobrazu, kompozycji, światła – tłumaczy.

Niektórzy nie przyjęli go w Magnum zbyt przychylnie. – Dla nich fotografia była tradycyjnym czarno-białym fotoreportażem i niczym więcej. Mnie przyciągał kolor, estetyka, a nie aspekt dziennikarski, a dla nich to nie było szlachetne. Moi przeciwnicy alarmowali, że jeśli będziemy dalej podążać w tym kierunku, wkrótce będzie to koniec Magnum! – śmieje się na to wspomnienie.

Tymczasem w Stanach Zjednoczonych byli już wtedy fotografowie pracujący w kolorze, jak Saul Leiter czy William Eggleston, których wystawa w MoMa w 1976 roku uznawana jest za historyczną. Europa tego pionierskiego wydarzenia długo nie uznawała.

Harry Gruyaert – Erfout, Morocco, 1975

P O W R O T Y

Dziś jest jednym z najbardziej uznanych fotografów weteranów w Magnum. Jednak przyznaje, że sam najbardziej interesuje się fotografami amerykańskimi. – Eggleston, Meyerowitz, Friedlander… Ale często są bardzo dobrzy, gdy fotografują w USA, a znacznie mniej gdzie indziej. Na przykład Eggleston pracował nad Paryżem, który uważam za mniej interesujący – ocenia. – Z drugiej strony Cartier-Bresson stworzył fantastyczne zdjęcia na całym świecie. Ważne jest, aby wyrazić coś osobistego, ale myślę, że ważne jest również, aby robić to z pewnym szacunkiem dla fotografowanej kultury. Interesujące w przypadku Cartier-Bressona jest to, że jest nie tylko dobrze skomponowane, ale także wiele mówi o czasie i miejscu wykonania zdjęcia – oddaje hołd założycielowi swojej agencji

Sam nigdy nie szuka niczego konkretnego, bierze rzeczy takimi, jakimi są. Kiedy pracuje, nie ma z góry założonych pomysłów, działa czysto intuicyjnie. – To też kwestia szczęścia. Albo zależne od dnia. Czasami wstajesz rano i nic nie działa, jesteś w złym humorze i po prostu nie możesz tego zrobić. Następnego dnia wszystko idzie dużo sprawniej. Czasami wracam do miejsca, które szczególnie lubię, ze względu na ludzi, światło. Czasami próbuję znaleźć to, co wcześniej mogło mi umknąć. Zawsze chcę, żeby było lepiej – puentuje.

Najczęściej powracał do Maroka, bo przez cztery dekady. Chciał odnaleźć pewne miejsca sprzed lat, a także na nowo przeżyć pierwsze emocje. Wiele razy przejechał tę samą marokańską trasę, miejsca tak kontrastujące jak Atlas Wysoki i pustynia, wybrzeże Atlantyku i Morza Śródziemnego. Ludzie tam byli niezwykle zróżnicowani, z jednego plemienia, z jednego miasta czy drugiego, mieli inny ubiór, zwyczaje, inne podejście do obcokrajowca, a w dodatku do fotografa. W ten sposób nauczył się, jak się zachować, fotografując w Marakeszu, Fezie, Essaouirze, czy w Erfudzie: każde miasto miało swój własny klucz.

– Panowała wspaniała harmonia pomiędzy kształtami, kolorami, codziennymi gestami i naturą. Fascynowało mnie także znaczenie rodziny, grupy, religii. Na marokańskiej wsi dominowało przyzwyczajenie, zwyczaj, który wyznaczał, kim każdy powinien być i postępować zgodnie z zasadami, religijnymi lub świeckimi – wylicza swoje fascynacje. Jednocześnie ubolewając, że Maroko bardzo się zmieniło przez 40 lat, szczególnie w miastach, w których stało się innym światem. Gdy jakiś czas temu do reedycji albumu „Morocco” robił zdjęcia w miastach takich jak Casablanca, zbytnio różniły się od pozostałych, więc ich nie uwiecznił. Ale na pewno tam jeszcze wróci…

T E R A P I A

Mimo 83 lat wciąż jest aktywny. Do swojej pracowni w dzielnicy Marais w Paryżu jeździ codziennie na rowerze. I zawsze zatrzymuje się, gdy zauważy coś interesującego, by to uwiecznić. – Jestem fotografem, ale myślę o fotografii jak o terapii. To coś, co muszę robić. Jeśli nie robię zdjęć przez miesiąc, jestem chory, naprawdę za tym tęsknię. To mój związek ze światem, którego potrzebuję…. Fotografia, która ma dla mnie największe znaczenie, wynika z tej pilnej osobistej potrzeby – deklaruje.

W trakcie płodnej kariery zgromadził wiele zdjęć. Wcześniej rzadko je publikował, a od kilku lat regularnie wypuszcza nowe foto książki oparte na archiwach. – I w głębi duszy nie jestem niezadowolony, że czekałem, ponieważ teraz mam znacznie większą kontrolę nad obrazami. Poza tym, z perspektywy czasu czasami lepiej oceniamy swoje prace – mówi.

Wciąż robi też nowe zdjęcia. I wciąż kieruje nim nie potrzeba dokumentowania, ale apetyt na interpretację świata. – Często lepiej wyrażam swoją miłość i pasję do życia poprzez moje zdjęcia – wyjawia. – Nie mam żadnej wiadomości do przekazania swoimi pracami. Właściwie pracuję przede wszystkim dla siebie. By być szczęśliwym. Jeśli ludzie są szczęśliwi, patrząc na moje zdjęcia, jestem zachwycony. Ale to nie jest cel. Nigdy nie myślę o tym, jak moje zdjęcia zostaną odebrane.

_____

Album „Harry Gruyaert: Morocco”, wydawnictwo Thames & Hudson, 208 stron, cena 50 funtów.

Kopiowanie treści jest zabronione