Martin Parr: „Uwielbiam fotografować ludzi. Są szaleni. Nieprzewidywalni. Zawsze interesujący”. Film o legendarnym fotografie
10 lutego 2025
tekst: AMK
zdjęcia: Dogwoof
Bohater filmu „I Am Martin Parr”. Zdjęcie: Lee Shulman
Martin Parr: „Uwielbiam fotografować ludzi. Są szaleni. Nieprzewidywalni. Zawsze interesujący”. Film o legendarnym fotografie
10 lutego 2025
tekst: AMK
zdjęcia: Dogwoof
Martin Parr: „Uwielbiam fotografować ludzi. Są szaleni. Nieprzewidywalni. Zawsze interesujący”. Film o legendarnym fotografie

– Idealne zdjęcie nie istnieje. To nieustanna pogoń – podsumowuje Martin Parr, jeden z najlepszych fotografów dokumentalistów na świecie, w pierwszym filmie o sobie. „I Am Martin Parr” to dokument, który łączy sceny z codziennego życia legendarnego mistrza, archiwa i wywiady, rzucając światło na jego pracę i wizję, nie zapominając o kontrowersjach, które wywołał. Reżyser zabiera nas w podróż po Wielkiej Brytanii, ale także przez 50 lat twórczości fotografa, która bawi, ale i krytykuje dziwactwa i konsumpcyjne ekscesy na całym świecie, nie wyolbrzymiając ich ani nie wykorzystując, a film odwdzięcza mu się życzliwością.

W chwili, gdy zobaczysz zdjęcie Martina Parra, zwłaszcza te przesadnie kolorowe, albo je pokochasz, albo znienawidzisz. Nie każdy jest fanem lustra, które legendarny fotograf pokazywał społeczeństwu przez ostatnie pół wieku, a dowodem podziałów, które wywoływał, jest to, że gdy prestiżowy kolektyw fotograficzny agencji Magnum rozważał zaproszenie go do dołączenia, połowa członków zagroziła odejściem, jeśli zostanie wpuszczony, a druga połowa, jeśli nie zostanie.

Henri Cartier-Bresson, główny założyciel Magnum, nie rozumiał fotograficznych realizacji młodszego kolegi. Były dla niego czymś z „zupełnie innej planety”. Zdjęcia, które proponował, były banalne w doborze tematu, niewyrafinowane w budowie kompozycji obrazu i światła. To przekolorowana, plastikowa rzeczywistość, uwydatniająca dziwactwa i słabości ludzi, którzy pokazywani są często ironicznie, humorystycznie, a czasem bezwzględnie i zjadliwie. – Fotografia z natury swej prowokuje do podglądania i wykorzystywania swoich modeli. Zamiast ukrywać ten fakt, uczyniłem z niego część swojej techniki i wizji świata – mawia Parr.

Martin Parr: „Fotografia prowokuje do podglądania i wykorzystywania modeli. Zamiast ukrywać ten fakt, uczyniłem z niego część swojej techniki i wizji świata”
Martin Parr: „Fotografia prowokuje do podglądania i wykorzystywania modeli. Zamiast ukrywać ten fakt, uczyniłem z niego część swojej techniki i wizji świata”
Martin Parr: „Fotografia prowokuje do podglądania i wykorzystywania modeli. Zamiast ukrywać ten fakt, uczyniłem z niego część swojej techniki i wizji świata”
Martin Parr: „Fotografia prowokuje do podglądania i wykorzystywania modeli. Zamiast ukrywać ten fakt, uczyniłem z niego część swojej techniki i wizji świata”

Pozostali fotografowie, którzy sprzeciwiali się jego dołączeniu do kolektywu, krytykowali go za to, że nie wpisywał się wystarczająco w linię humanistyczną agencji. To był prawdziwy rozłam w Magnum na przełomie lat 80. i 90. W 1994 roku zdobył w końcu wystarczającą liczbę głosów. Z upływem lat agencja zdała sobie sprawę, że dopisanie do listy brytyjskiego dokumentalisty, uratowało jej mocno archaiczny wizerunek. Nadało aktualnego charakteru współczesnej fotografii prasowej, reprezentowanej przez członków Magnum, a Parr stał się największą jej gwiazdą. To, co reprezentował, po prostu wyprzedzało dekady.

Stał się skarbem narodowym brytyjskiej fotografii i jednym z najlepiej zarabiających. – Dostaję tyle pieniędzy z tytułu tantiem za zdjęcia, że nie potrafię ich wydać – wyznał kiedyś. Był nawet czas, że Martin Parr uchodził za najbogatszego członka Magnum.

New Brighton, England, 1983-85. From „The Last Resort”
Zdjęcie: Martin Parr
Untitled (Kids with Ice Cream), from „The Last Resort”, 1983-1986
Zdjęcie: Martin Parr
New Brighton, 1984, from „The Last Resort”, 1983-1986
Zdjęcie: Martin Parr
Lustro angielskiego społeczeństwa

 

Czy jego słynne zdjęcia angielskich urlopowiczów są protekcjonalne i krytyczne? Czy też dowcipne, dobroduszne i humanistyczne? Nowy dokument Lee Shulmana zatytułowany „I Am Martin Parr” przekonująco argumentuje za tym drugim, podążając za wiecznie uśmiechniętym 73-letnim fotografem po Londynie, New Brighton czy Merseyside, podczas gdy jego „ukryty aparat” nadal uchwyca ludzką naturę: z zaczerwienionymi zębami od szminki, pomalowanymi na czerwono paznokciami i spieczonym nadmierną opalenizną ciałem. Tym zdjęciom zawdzięczamy wejście do języka angielskiego przymiotnika „Parr-esque”, co można przetłumaczyć jako „parrowski” lub „w stylu Parra”.

W pierwszym dokumencie o fotografie przyjrzymy się powołaniu, które odkrył w bardzo młodym wieku, mając około 13–14 lat, dzięki dziadkowi, który był pasjonatem fotografii. Jego pierwsze czarno-białe zdjęcia ujawniają wyjątkowy, zarazem niekonwencjonalny, czuły i pełen humoru obraz jego bliźnich. Te młodzieńcze zdjęcia mają dokumentalny, zaangażowany, humanistyczny wymiar, który chroni przed przyszłymi oskarżeniami o cynizm. Cały jego geniusz już tam jest. Sam autor twierdzi w filmie, że z „wielką miłością” wspomina okres robienia zdjęć czarno-białych, który trwał około piętnastu lat.

Na początku lat 80. pożegnał się z czernią i bielą, co było porównywane do wyboru artystycznego równie „skandalicznego”, jak przejście Boba Dylana na gitarę elektryczną. Jedna z jego pierwszych kolorowych serii, zrobiona w czasach, gdy kolor był jeszcze zarezerwowany dla świata reklamy, jest zarazem jedną z jego najsłynniejszych – „The Last Resort” – zrealizowana w latach 1983–1985 w małym nadmorskim kurorcie New Brighton, niedaleko Liverpoolu.

Pokazuje w niej angielską klasę robotniczą, stłoczone zwyczajne rodziny, gdy bez kompleksów i zamieszania rozkładają ręczniki na betonie i kamykach zaśmieconych plaż, aby cieszyć się odrobiną słońca i odpoczynku, jeśli dzieci dadzą im na to czas. Jest rzeczywiście pewna forma okrucieństwa w pokazywaniu ich w ten sposób – w zbliżeniach, na surowych zdjęciach nasyconych kolorami, robionych z fleszem w biały dzień. – Kiedy zająłem się kolorem, moja twórczość stała się raczej krytyką społeczeństwa – przyznaje w filmie autor, który po prostu postawił lustro przed Brytyjczykami.

Choć to krytyczne spojrzenie, jest jednak pełne miłości. Te dokumentalne obrazy, w tamtym czasie kontrowersyjne, a dziś powszechnie chwalone, później eksplorowały wszystkie warstwy angielskiego społeczeństwa i masowej turystyki, z tym samym ironicznym i serdecznym dystansem. Jak sam przyznaje, spojrzenie to nie jest pozbawione „pewnego stopnia polityki”, ale w którym można bez cienia dwuznaczności odczytać krytyczny komentarz na temat współczesnej kultury materialistycznej i konsumpcyjnej, masowej turystyki i życia super bogaczy. Film udowadnia, że Parr nigdy nie próbował uczynić rzeczywistości bardziej atrakcyjną niż jest. Wręcz przeciwnie, akcentował jej bardziej prymitywne i paradoksalne aspekty, rzucając widzowi wyzwanie, aby spojrzał poza pozory.

– Moim głównym tematem są zajęcia rekreacyjne świata zachodniego, wszystkich klas społecznych razem wziętych. Interesuje mnie wolny czas ludzi. To jest mój główny temat – ujawnia.

Za kulisami powstawania „I Am Martin Parr”
Martin Parr i Lee Shulman na planie filmu
Kicz to największy komplement

 

W 70-minutowym „I Am Martin Parr” bohater jest zarówno dostępny, jak i nieuchwytny, opiera się autoanalizie i woli pozwolić, aby praca mówiła sama za siebie. Shulman, fotograf i reżyser z Londynu, który nie ukrywa, że jest wielbicielem Parra, zabiera nas w podróż samochodem po Anglii razem z bohaterem filmu. Dokument pomyślany jako film drogi łączy sceny z codziennego życia mistrza, archiwa i wywiady, rzucając światło na jego wizję i pracę, nie zapominając o kontrowersjach, które wywołał. Pokazuje jego metodę pracy, sposób, w jaki podchodzi do tematów z postawą pomiędzy oderwaniem a współudziałem, tym samym staje się okazją do odkrycia kulis niektórych z najbardziej kultowych ujęć XX i XXI wieku.

Już pierwsze ujęcia uderzają, jak artysta się bardzo postarzał. Teraz porusza się wyłącznie przy pomocy balkonika, który czasami może też służyć mu jako krzesło. Wybitny fotograf cierpi na szpiczaka, rodzaj złośliwego nowotworu krwi i szpiku kostnego. To rzadka i nieuleczalna choroba, którą zdiagnozowano u niego w 2021 roku, a która uniemożliwia mu stanie przez więcej niż 10 minut bez bólu. Mimo to nie przeszkadza mu to w kontynuowaniu pracy fotografa.

– Fascynuje mnie świat, w którym żyjemy, i to, jak mogę go zinterpretować i przekształcić w obrazy. Nie jest to łatwe zadanie, ale jestem tym procesem tak samo podekscytowany, jak 50 lat temu. Nie mogę się powstrzymać – zapewnia.

Martin Parr: „Nazywanie mnie kiczowatym to największy komplement”
Martin Parr: „Nazywanie mnie kiczowatym to największy komplement”
Martin Parr: „Nazywanie mnie kiczowatym to największy komplement”
Martin Parr: „Nazywanie mnie kiczowatym to największy komplement”

Shulman zabiera widza, aby obserwował świat oczami fotografa, prowadząc go do miejsc, które naznaczyły jego karierę. Film, który skonstruował w estetyce, która nawiązuje do fotografii Parra, w sposób czuły przedstawia buntownika stojącego za kultowymi obrazami. Pomagają mu w tym także rozmówcy, m.in. artysta Grayson Perry, aktor i współtwórca serialu komediowego „Mała Brytania” David Williams, fotograf Magnum Bruce Gilden czy muzyk Mark Bedford. Perry trafnie zauważa, że ​​Parr – którego „styl jest tak samo natychmiast rozpoznawalny jak styl Picassa” – tak całkowicie „wkradł się do naszej podświadomości, że ktoś opisał obchody jubileuszu królowej Elżbiety II jako dzień Martina Parra”.

Bo mistrza interesują brytyjskie flagi, konfetti, logotypy na proporcach czy młodzieżowych czapeczkach, metki na modnych koszulkach, stoły pełne typowego brytyjskiego jedzenia, tanie produkty na wystawie sklepowej, a nawet śmieci na ulicy. Tłumy dostarczają mu najlepszych tematów. Świat, jaki fotografuje Martin Parr, jest przepełniony masowością, taniością, tymczasowością, sztucznością. To spojrzenie okazuje się niezwykle aktualne, trafnie opisujące nową rzeczywistość uwzględniającą cechy globalnego społeczeństwa. Kicz to słowo, którym często określa się jego twórczość. Jak to odbiera? – Jestem zaszczycony! Nie mam problemu z tym słowem, które niezmiernie jest dla mnie trudne do zdefiniowania. Nazywanie mnie kiczowatym to największy komplement – odpowiada

Cóż, nawet jego krytycy nie mogą zaprzeczyć, że zrewolucjonizował współczesną fotografię, że wynalazł ludzki i przystępny język fotografii, który pokochał zarówno świat dokumentu, jak i mody czy reklamy. On po prostu obserwował to, co często przeoczamy, wyciągając to na światło dzienne i zmuszając nas do stawienia temu czoła.

Idealne zdjęcie nie istnieje

 

Parr jest bardzo popularny. Choć kiedyś szokował i wciąż krążą wokół niego nieporozumienia (niektórzy oskarżają go o cynizm, inni o pewną protekcjonalność wobec brytyjskiej klasy robotniczej, której upadek za rządów Margaret Thatcher dokumentował jak nikt inny), to dokument usuwa ostatnie pokłady niechęci, sprawiając, że fotograf staje się dla nas zdecydowanie sympatyczny. Widzimy choćby jego wielką słabość, niczym jakiegoś zwyczajnego rodaka z jego zdjęć: kompulsywne zbieractwo dziwnych przedmiotów, zwłaszcza zegarków z wizerunkiem Saddama Husseina.

Ale przede wszystkim dowiadujemy się, że Martin Parr naprawdę kocha ludzi. – Uwielbiam fotografować ludzi. Uwielbiam ich poznawać. Są szaleni. Nieprzewidywalni. Zawsze interesujący – zachwyca się. – Próbuję ich zrozumieć, po prostu patrząc na nich, na ubrania, które noszą, ich zachowanie, sposób, w jaki mówią.

Z aparatem przewieszonym przez ramię, spuszczając wzrok za obiektyw, jest bystry i czujny, a jego przeciętna budowa ciała, zwyczajna uroda i niemodny styl ubierania się sprawiają, że ​​doskonale wtapia się w tłum. Interesuje go podglądanie swoich bohaterów. – To, czego nie pokazuję, to obrazy, na których fotografowane osoby patrzą na mnie. W większości przypadków, gdy bohater patrzy w obiektyw, kompletnie psuje to kadr. Robię wiele nieudanych zdjęć, podobnie jak inni, a może nawet więcej, niż większość fotografów, bo wykonuję ich naprawdę dużo. Jestem niezwykle wytrwały. Mam obsesję na punkcie robienia zdjęć – nie kryje, zapewniając, że nie poprawia swoich ujęć w Photoshopie.

I powtarza, że idealne zdjęcie nie istnieje: – To nieustanna pogoń, wyzwanie. Każdego ranka musisz być przekonany, że być może właśnie tego dnia coś się wydarzy. Dobre zdjęcie to takie, które opowiada historię z energią przyciągającą widza. Bycie fotografem oznacza umiejętność wyboru obrazu. To nie jest coś, co można zawrzeć w jakiejś teorii. Gdybym znalazł idealną formułę, być może nie robiłbym zdjęć.

On jednak wcale nie potrzebował, żeby coś się wydarzyło każdego dnia. Nienasycona ciekawość sprawia, że ​​zawsze, gdziekolwiek się znajdzie, znajdzie coś interesującego, co będzie mógł uwiecznić. Choć ostatnio musiał zwolnić tempo z powodu choroby, nadal jest „zafascynowany światem i jego szaleństwem”. – Wszędzie jest coś, co mnie interesuje, co sprawia, że ​​chcę zrobić zdjęcie – deklaruje w „I Am Martin Parr”.

Kiedy przebywał na oddziale intensywnej terapii w szpitalu, jego żona Susie, która też pojawia się w filmie, wspomina, że ​​wiedziała, iż ten „pracowity człowiek wraca do zdrowia, gdy zaczął znowu robić zdjęcia”. Portretował tace z posiłkami i pielęgniarki. Bo wokół Martina Parra zawsze dzieje się coś, co zasługuje na zdjęcie.

Podobnie jak jego bohater i jego praca, „I Am Martin Parr” – który 17 lutego wchodzi na ekrany europejskich kin – wykonuje swoją pracę znakomicie i bez zamieszania. Może jednak sprawić, że poczujemy się odrobinę nieswojo, złapani między cichym śmiechem a przerażającą świadomością, że rozpoznajemy siebie w jego bezkompromisowym portrecie społeczeństwa konsumpcyjnego. ﹡

Wedding at Crimsworth Dean Methodist Chapel, Hebden Bridge, Calderdale, West Yorkshire, England, 1977
Zdjęcie: Martin Parr
Small world – Venice, Italy, 2005
Zdjęcie: Martin Parr
Untitled [Couple, Man Smoking, Pink Room], from „The Last Resort”, 1983-1986
Zdjęcie: Martin Parr
[Ice Cream Shop], from „The Last Resort”, 1982- 85
Zdjęcie: Martin Parr

Kopiowanie treści jest zabronione