

Zaczął robić zdjęcia na terenie Stoczni Gdańskiej, bo uznał, że to niesamowite miejsce. On i inni artyści, którzy tu zamieszkali w tzw. Kolonii Artystów, od początku widzieli potencjał tej architektury, tych pustych miejsc i przyrody. Puste miejsca miały być wypełnione nową architekturą, dawna miała dostać nowe życie, a przyroda nie miała być likwidowana. To była gotowa, idealna do zamieszkania dzielnica. Był spokojny o to, co stanie się z terenami postoczniowymi w Gdańsku. – Mówiliśmy sobie wtedy, że na szczęście wydarza się to 30 lat po tym, jak zdewastowano takie miejsca w miastach zachodniej Europy. Wierzyliśmy, że nie popełnimy tamtych błędów. A dzisiaj słyszę głosy, że te tereny są wymieniane jako przykład najbardziej barbarzyńskiej rewitalizacji, która spowodowała zniknięcie zabytkowej substancji. Nikt nie usunął w jednym czasie i jednej przestrzeni, przy pomocy stworzonego przez siebie prawa, takiej liczby wyjątkowych obiektów – opowiada Michał Szlaga, jeden z najlepszych polskich fotografów.
W latach 2007-2013 – w czasie jego zdaniem „najbardziej barbarzyńskiej rewitalizacji w Europie” – wyburzono 50 proc. stoczni. Pierwszy album Szlagi „Stocznia” zabiegał o ochronę prawną tego miejsca, na szczęście udało się, bo od 2015 roku już bez kontroli nie jest tam tak łatwo nic niszczyć. W 2021 roku wydał drugi album „Brama” (o Solidarności), następny będzie zatytułowany „Stocznia kolor” i ma być pochwalnym hołdem dla piękna tego terenu. I pewnie nie ostatni, bo fotograf ma w archiwum kilkadziesiąt tysięcy prac, a do tej pory użył „zaledwie” 1,5 tysiąca z nich.
Ma z czego wybierać, bo przez ćwierć wieku fotografował wyburzane budynki, a także pracowników stoczni. Zgromadził imponujący, ale przede wszystkim unikalny materiał. I pokazywał go na całym świecie – wystawa z tymi zdjęciami została zaprezentowana po raz pierwszy w roku 2014 w Berlinie; potem były m.in. Chiny, Włochy, Szkocja i Francja (zdjęcia są częścią zbiorów Centrum Pompidou). Najnowsza – „Stocznia – Dokument utraty” – potrwa do 18 maja w Starej Galerii ZPAF w Warszawie.
Z tej okazji Michał Szlaga specjalnie dla LIBERTYN.eu wybrał swoje ulubione fotografie z ekspozycji i o każdej z nich napisał. To dla niego zamknięcie pewnego etapu w życiu, również prywatnym. Gdy rozpadła się Kolonia Artystów kupił mieszkanie obok stoczni, by być blisko niej, i mieszkał tam przez 18 lat. Jutro, w poniedziałek, sprzedaje to mieszkanie. I przenosi się w inne miejsce…
Fotografia powstała na Placu Solidarności w 2012 roku, przed kioskiem z pamiątkami. Przedstawia Aleksandrę Olszewską (zmarła cztery lata później), nazywaną przez znajomych panią Olą lub Alą, przez znajomych z konspiracji Marią.
Bohaterkę fotografii poznałem bliżej w 2002 – to rok, w którym ja i kilkunastu innych, głównie młodych artystów, zamieszkaliśmy, dzięki uprzejmości nowego właściciela terenów po stoczni, Synergi99, w budynku dawnej centrali telefonicznej, tworząc społeczność nazwaną Kolonią Artystów. Mieszkaliśmy w niej do jej likwidacji w grudniu 2007. Początkowo w zupełnie zamkniętym, wówczas jeszcze ogrodzonym zakładzie – aby wyjść lub wrócić do domu, korzystaliśmy z przepustek pracowniczych i trzech bram zakładu.
Większość z nas nie poruszała się samochodami, najczęściej korzystaliśmy więc z Jedynki – ta brama również była najbliższa, z niej do Kolonii wiodła bezpośrednia droga. Mijaliśmy zatem kiosk, w którym pracowała pani Ola, spotykaliśmy ją siedzącą w kiosku, a więc widzianą z chodnika w okienku (niezmiennym jej punkcie obserwacji pomnika), lub sprzątającą w tym czasie Plac Solidarności, lub dekorującą bramę, lub pielęgnującą na placu kwiaty, lub zbierającą je w okolicy, po stronie stoczni, kiedy jeszcze tam rosły. Nie umiałem przejść obok, nie witając się. Zazwyczaj przywitanie zamieniało się w rozmowę, często ktoś się do niej przyłączał, choćby stoczniowcy, których pani Ola znała wielu, często byli to również miejscowi artyści, nie tylko z Kolonii.
Mając okazję obserwować ciągłą i bezinteresowną pracę pani Oli w latach 2002-2016, wierzę, że gdyby nie ona, to tradycja ukwiecania bramy, obecna do dziś, by nie przetrwała.
W marcu 2002 rozpoczęła swoją działalność Kolonia Artystów zlokalizowana w stosunkowo nowym, jak na warunki stoczni, budynku dawnej centrali telefonicznej, dobudowanym i przylegającym bezpośrednio do powstałego w 1888 roku budynku dyrekcji o charakterze pałacowym, tzw. Willi Dyrektora Stoczni Cesarskiej. Budynek Kolonii, w którym żyliśmy, w zasadzie modernistyczny biurowiec, przypominający typowy blok mieszkalny z okresu PRL, był więc o sto lat młodszy. Z okien – mającej niemal 100 m² pracowni – widziałem na co dzień Willę Dyrektora i towarzyszący jej zespół obiektów, w tym domek ogrodnika, ale też drzewa z końca XIX wieku. Całość była wspaniałym, zachowanym, żywym świadkiem Gründerzeit, epoki industrialnych marzycieli. Nadal dawało się wyczuć dawne założenia ogrodu różanego, sama willa jawiła mi się jako cudowne niegdyś miejsce do życia, jako coś bardzo unikatowego dla terenu przemysłowego.
W 2003 do właściciela terenu z pomysłem na Willę Dyrektora przyszedł Janusz Gawrysiak, organizując w niej siedzibę Teatru Znak z salą teatralną, zamiennie, wystawienniczą, szeregiem pracowni, często pełniących, tak jak w Kolonii, funkcję mieszkań młodych twórców. Staliśmy się sąsiadami, bywaliśmy u siebie nawzajem gośćmi. Lubiłem pobyty w willi, a obserwowanie jej mieszkańców siłą rzeczy prowadziło myśli ku wyobrażeniom o tym, jak żyli tu wcześniej kolejni dyrektorzy Stoczni Królewskiej, a potem Cesarskiej, z pewnością będący wysokimi rangą oficerami marynarki wojennej, i ich rodziny.
Szczególnie lubiłem zaaranżowanie biblioteki w dawnym salonie dyrektora, choć bardziej odpowiednim będzie nazwać ją czytelnią. Salon zajmował główną część wysokiego parteru willi, miał bezpośrednie wyjście na przeszklony w pełni balkon, być może pierwotnie oranżerię. Przed pojawieniem się tutaj teatru nie było książek, te pozostałe po dawnej bibliotece zakładowej zalegały w pomieszczeniach piwnicy. Ludzie teatru dali im na kilka lat nowe życie, wynosząc je do wyższych kondygnacji; znów po nie sięgano.
Po zmianie właściciela terenu, po uzyskaniu zgód na wyburzenie willi i obiektów jej towarzyszących pod budowę nowej drogi, teatr szybko opuścił to miejsce. Przez kilka kolejnych miesięcy salon książkowy wyglądał właśnie tak, jak go uwieczniłem na fotografii z 2008 roku.
Bezpośrednio przed wyburzeniem budynku, połowa bibliotecznej kolekcji została wywieziona, druga została spalona nocą, w wielkim stosie, w ramach performance’u artystycznego Macieja Szupicy, będącego w intencji twórcy pożegnaniem się z willą, której los był przesądzony… Wyburzenie tego obiektu stało się dla mnie motywacją, aby poznać jak najszerzej prawa ochrony zabytków, oraz aby kolejnych kilka lat poświęcić na samodzielne zdokumentowanie jak największej ilości jeszcze niezburzonych architektur stoczni.
Fotografia wykonana 20 stycznia 2012 roku przedstawia miejsce po spalonej dzień wcześniej hali 6B – Wręgowni z lat 30. XX wieku, wyposażonej w wewnętrzne torowiska kolejowe, gdzie wykonywano półfabrykaty sekcji okrętowych. Kiedyś od północy przylegała do niej hala widowiskowo-sportowa Stoczni Gdańskiej, ale strawił ją tragiczny pożar w trakcie koncertu zespołu Golden Live w 1994 roku. Ściany szczytowe tego oraz wszystkich innych budynków wybudowanych w okolicy tworzyły zwartą pierzeję, zastępując w ten sposób płoty z czasów dawnej Stoczni Schichaua. Obecnie, po wyburzeniach, wszystkie budynki dawnej pierzei nie istnieją.
W tle Hala Montażowa 3B, o konstrukcji stalowej sprzed 1945. Olbrzymia bryła budynku jest dobrze widoczna z okien przejeżdżających obok pociągów relacji Gdańsk-Gdynia, wraz z wielkim napisem „STOCZNIA GDAŃSKA”.
Fotografia – powstała w miejscu dawnego wydziału K-2 Stoczni Gdańskiej – przedstawia młodego robotnika Łukasza Wyczyńskiego zatrudnionego w zawodzie malarza-piaskarza. Portret został wystawiony publicznie pierwszy raz w roku 2008 w ramach festiwalu fotografii w Łodzi, potem na ekspozycji w Lille oraz w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie (od tego czasu jego największa wersja znajduje się w kolekcji tej instytucji). Od roku 2014 pełni funkcję głównej fotografii otwierającej pokaz „Stocznia. Dokument utraty”, zaprezentowany premierowo w Berlinie.
Ujętego w naturalnym, wręcz apollińskim kontrapunkcie robotnika, poznałem zimą 2003, pracując z nim w tej samej brygadzie malarskiej, czynnego jeszcze wówczas Wydziału Kadłubowego B1, w którym na krótko zatrudniłem się po ukończeniu studiów artystycznych. Łukasz, gdańszczanin, równolatek Solidarności urodzony w 1980, syn stoczniowca (również malarza-piaskarza) po wejściu Polski do UE zatrudnił się w norweskiej stoczni w Bergen, gdzie do dziś uprawia swój zawód, dzieląc życie przez Bałtyk, między Norwegią a Gdańskiem.
Fotografia powstała w początku stycznia 2012 roku, przedstawia kadłub w budowie ostatniej jednostki o nazwie Bergensfjord zwodowanej rok później pod szyldem Stoczni Gdańsk, wybudowanej dla norweskiego armatora, Grupy Bergen Fosen AS. Prom pasażersko-samochodowy o długości 170 metrów i szerokości 27,5 mieścił na pokładzie 1500 osób i 600 samochodów.
Budowa i wodowanie odbyły się na rufowej półdokowej pochylni B1. Pierwszą jednostką tu zwodowaną był mały krążownik Gefion z 1893 roku, a podczas II wojny światowej tutaj montowano kadłuby U-Bootów. Droga wodowania wchodzi w Martwą Wisłę, a sama operacja wymaga zrzutu kotwic i asysty holowników. Na początku lat 70. Stocznia Gdańska posiadała dziesięć pochylni różnego typu. Fotografia pokazuje całą rodzinę żurawi Kone, przy pochylniach B, widzianą z kładki nad torami kolejki SKM. Widok jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych gdańskich scen.
„Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy zawiera jej obraz z roku 1981. To tu rozgrywała się scena z filmu, w której Agnieszka (Krystyna Janda) czeka na męża (Jerzy Radziwiłowicz). Widoczny w centrum żuraw, zwany Młotkiem, został zezłomowany w 2012. Widoczne po prawej stronie dziobu kadłuba zabudowania śrutowni spłonęły w 2018.
Fotografię zrobiłem w budynku Warsztatu Elektrowózków z początku XX wieku, gdzie na parterze pracował elektryk Lech Wałęsa. O istnieniu szatni na piętrze dowiedziałem się w 2003, bo była to również moja szatnia w trakcie krótkotrwałej przygody zostania malarzem okrętowym. Obsługiwała ponad setkę mężczyzn: to właśnie tu rozpoczynali codziennie dzień pracy, tu też go kończyli. Każdy pracownik zajmował własną szafkę, korzystał z łaźni, do której wejście widzimy za nagim mężczyzną.
Miejsce poznałem zimą, zaskoczyła mnie wówczas w nim bardzo wysoka temperatura. Tak jak większość pomieszczeń stoczni było ogrzewane poustawianymi szeregowo gorącymi, piecykami elektrycznymi. Były tam dmuchawy, suszarki ciała, rury z szeregiem wylotów o średnicy około 40 cm. Zaskoczyło mnie również to, że włączając jedną suszarkę, jednym przyciśnięciem włącznika uruchomiało się cały ich szereg. Zużycie prądu na zakładzie było olbrzymie, niemal wszystko na nim zasilane jest prądem, olbrzymie żurawie Kone również. Po wojnie oraz w latach 50. bywały doby, w których gdańszczanom ograniczano dostawy prądu, właśnie po to, aby stocznia mogła pracować.
Zdjęcie zrobiłem latem 2005. Wszedłem zobaczyć co dzieje się w szatni, zastałem jednego robotnika. Było już późne popołudnie, a on najprawdopodobniej został w pracy dłużej niż koledzy. Szatnie w pewnych godzinach bywały przepełnione i przebywało w nich jednocześnie po kilkudziesięciu mężczyzn. Było tak przed rozpoczęciem zmian pracy, a więc między 05.30-05.50 oraz między 13.40-14.20. Dawniej stocznia pracowała na trzy zmiany, przez całą dobę, ale w okresie, w którym powstała ta fotografia, na inne zmiany przychodzili nieliczni, często byli to malarze, którzy pracując w innych niż reszta załogi godzinach, przyspieszali cały proces produkcji. Pracując w nocy, nie przeszkadzali tym, którzy pracują w dzień, często w ścisku, obok siebie. Farba miała też czas w spokoju podeschnąć, bez ryzyka, że ktoś ją zabrudzi. Znałem też kilku takich, którzy chętnie brali nocki, ponieważ cenili sobie spokój.
Mieszkając przez 7 lat bezpośrednio na terenie zakładu, niemal co noc słyszałem niosący się przez wodę szum piaskowania; lubiłem go, był kojącym zjawiskiem. Inaczej było, kiedy na nocną zmianę wybrał się również kowal – w środku budowanego kadłuba uderzał wielkim stalowym młotem. Po co? Przyczyna jest prosta: jak coś jest krzywe lub wklęsłe, a nie ma tego w projekcie, trzeba to skorygować.
Fotografie wykonane wiosną i jesienią 2008 roku przedstawiają Willę Dyrektora Stoczni Cesarskiej przed i po wyburzeniu. Dyptyk jest jedynym przeniesionym na formę odbitek, z zestawu 13 par fotografii, ukazujących przeznaczone do wyburzenia budynki stoczni, oraz te same miejsca, po ich usunięciu. Ten 26-zdjęciowy zestaw prezentuję na wystawie w formie projekcji slajdów z użyciem rzutnika karuzelowego, w pętli ciągłego odtwarzania.
Fotografia powstała we wnętrzu ślusarni na Wyspie Ostrów. Zimą w 2003 roku, jako rezydent Kolonii Artystów oraz bezrobotny, świeżo upieczony absolwent ASP w Gdańsku, zobaczyłem umieszczone na bramie ogłoszenie o wolnych etatach robotniczych. Zatrudniłem się więc w stoczni, by zostać malarzem okrętowym. Wytrzymałem zaledwie osiem dni. Było wtedy zimno, pracowałem na zewnątrz, mróz schodził w nocy do prawie minus dwudziestu stopni, a pracę zaczynaliśmy o 6 rano – czyli jak dla mnie wówczas, w środku nocy. Sporą niespodzianką okazało się to, że moim brygadzistą (bezpośrednim szefem) został stoczniowiec, którego kilka miesięcy wcześniej fotografowałem w ramach swojego pierwszego cyklu poświęconemu ludziom stoczni, czyli „Ginące zawody”, który był moją pracą dyplomową.
Decyzję o zwolnieniu podjąłem o poranku dziewiątego dnia. Postanowiłem, że jednak będę zarabiał na życie fotografią. Samo zwolnienie i sposób jego przeprowadzania był interesujący i długotrwały. Okazało się, że muszę zebrać kilkanaście pieczątek i podpisów w tzw. obiegówce, w miejscach, z którymi nie miałem do tej pory nic wspólnego, np. w kasie zapomogowej i bibliotece technicznej. Część biur, które musiałem odszukać w trakcie tego swoistego, pieczątkowego rajdu, mieściła się na terenie wyspy Ostrów – na którą wcześniej trafiałem bardzo rzadko, ponieważ artyści z Kolonii, nie mieli na nią wstępu.
W 1999 roku byłem tam kilkukrotnie, ale nie mogłem swobodnie jej dokumentować. Tym razem postanowiłem wykorzystać okazję i w stoczniowym kamuflażu – roboczym ubraniu z wielkim napisem „STOCZNIA GDAŃSKA” na plecach – ruszyłem na wyspę, zabierając ze sobą pod waciak mały aparat. Oczywiście wszedłem również tam, gdzie nie miałem nic do załatwienia. Zacząłem portretować bożonarodzeniowe wystroje warsztatów. Trafiłem między innymi na: jedną z kilku stołówek zakładowych (gdzie namalowane na ścianie garnki życzyły napisem „smacznego”); kontener – stajenkę betlejemską z przelatującą nad nim kometą; wnętrze holownika Maciej; Magazyn Narzędzi Spawalniczych z choinką przywiezioną przez magazyniera dwadzieścia lat wcześniej z Japonii (w czasach kiedy był marynarzem) i jak sam zapewniał – jeszcze pachnącą; a także na statek w budowie z zatkniętym na szczycie świątecznym drzewkiem (ten akurat dobrze znałem, bo go malowałem)…
Sam pomysł, aby poszukać innych wystrojów niż tylko te, które znałem z wydziału, na którym pracowałem, wziął się z radiowęzła zakładowego. Codziennie o 10 w czasie przerwy śniadaniowej (kiedy jedliśmy zupę z „mięsną wkładką” wydawaną za talony) i przed godziną 14, kiedy przebieraliśmy się w szatniach, zbierając się do domów w zasadzie wszędzie dał się słyszeć głos radiowca, który oprócz ogłoszeń dyrekcji i prezentowania utworów muzycznych, przypominał o zbliżających się świętach. Miły i ciepły, sączący się z głośników głos radził, aby pamiętać o prezentach i odbiorze paczek dla dzieci z zakładu, przypominał, aby pomóc żonom przy świątecznych porządkach, oraz o tym, aby ogólnie w tym czasie być dobrym dla rodzin. Głos przypominał też o corocznym konkursie na najpiękniejszy wystrój stanowiska pracy.
Fotografia przedstawia malarza okrętowego, Zbyszka Stefańskiego, w jednej z szatni wydziału malarskiego, na terenie wyspy Ostrów. Spotkałem go po raz pierwszy w roku 2003. Wówczas nie zapamiętałem jego twarzy, ponieważ była schowana pod kominiarką. Działo się to pod budynkiem Dyrekcji Stoczni, wówczas już siedziby dewelopera, nowego właściciela lądowej części terenu, w trakcie protestu stoczniowców w niego wymierzonego.
Powód zrobienia portretu był taki sam, jak w przypadku Aleksandry Olszewskiej – zlecenie „Przekroju” z okazji 25-lecia Solidarności. Przygotowałem wówczas cykl „Robotnicy 1980-2005”, odnajdując na terenie zakładu niektórych z tych, którzy byli tu w roku 1980. Stefański stał się jednym z bohaterów reportażu. Wtedy nie wiedziałem, że Zbyszek jest człowiekiem w kominiarce, którego spotkałem i uwieczniłem wcześniej, rozpoznałem go dopiero w trakcie późniejszego spotkania, analizując jego charakterystyczne tatuaże. Zbyszek był stoczniowym bardem, grał na gitarze, a z czasem stał się bywalcem Kolonii Artystów. Jednym z efektów tych spotkań było wydanie płyty z jego twórczością – nagrań dokonał w swoim studio Tomasz „Lipa” Lipnicki, jeden z rezydentów Kolonii, zaś drukiem jednostronnej okładki zajęła się ówczesna drukarnia zakładowa Stoczni Gdańskiej.
Fotografia przedstawia pozornie rzeźbę, gipsową figurę Lenina, znaną ze zdjęć dokumentujących sierpniowe strajki 1980. Na nich niejednokrotnie widzimy ten obiekt stojący w Sali BHP Głównej Narzędziowni, żartobliwie obrócony przez stoczniowców do obradujących tyłem, tak, aby Lenin nie mógł się im przysłuchiwać i przyglądać. To kopia oryginalnej, pochodzącej najprawdopodobniej z końca lat 60., rzeźby. Los oryginału nie jest mi znany, podobno został wywieziony ze stoczni w 1990 roku, być może był to pomysł Monsignore Henryka Jankowskiego. Z tego co słyszałem, podczas jej transportu, lub jakiś czas po nim, rzeźba uległa zniszczeniu. A może to tylko legenda, a jej los był inny? Według innej wersji Lenin wywieziony z Sali BHP przebywa w Galerii Sztuki Socrealizmu w Muzeum Zamoyskich w Kozłówce.
Według mojej wiedzy, obiekt z fotografii pochodzi z planu filmu „Strajk” z 2006 roku, opartego na życiorysie legendarnej przywódczyni strajku, Anny Walentynowicz, i wyreżyserowanego przez Volkera Schlöndorffa. Na zaproszenie reżysera miałem okazję gościć na planie filmu z tego powodu, że wykonany przeze mnie w 2004 roku portret Walentynowicz stał się dla niego jedną z inspiracji w pracy nad filmem, również punktem wyjściowym do charakteryzacji dla grającej główną rolę Kathariny Thalbach.
Pamiętam tę replikę rzeźby Lenina z ujęć kręconych w obiekcie udającym Salę BHP (był w niej remont generalny) w Morskim Domu Kultury w Nowym Porcie. Być może została potem przekazana do przyszłej ekspozycji, jednak jej losów również nie znam. Jedno jest pewne, trafiłem na nią w trakcie eksploracji stoczni w roku 2013 – ten właśnie moment przedstawia fotografia, neoLenin, stworzony na potrzeby filmowego upamiętnienia, owinięty w folię bąbelkową, czeka na swój dalszy los.
Fotografia sprzed 17 lat przedstawia rozbiórkę hali montażowej 2A pochodzącej z 1936 roku, która wraz z halą 1A – o ścianie szczytowej widocznej w głębi fotografii – stanowiła ciąg produkcji U-Bootów, a po 1945 należała do Wydziału K-2. Obiekt obecnie nie istnieje. ﹡
Kopiowanie treści jest zabronione