Nie fotografuje ludzi przeciętnych. Nie chodzi jednak o sławę, ale niebanalność osobowości. Oczywiście, portretowanie ludzi znanych jest bardziej skomplikowane, nie tylko z powodu trudności dotarcia do nich, ale także z potrzeby przełamania utartego stereotypu ich wizerunku. A Robert Laska zawsze szuka nowego spojrzenia. Na sesję nigdy nie przychodzi bez konceptu.
– Szukam nowości w swojej pracy, twórczo podchodzę do tendencji w sztuce i tak szczęśliwie się składa, że mam wolną rękę – zapewnia. – Jest taki etap w życiu fotografów: kwiaty. Mam nadzieję, że u mnie nigdy on nie nastąpi – śmieje się.
Fotograf stara się uchwycić na zdjęciu cechę charakterystyczną bohatera, związać ją z chwilą, wydarzeniem z jego życia (jak z Violettą Villas, gdy wyszła cało z życiowej opresji), czy pokazać osobę portretowaną, odsłaniając jej ukryte cechy (portret detektywa Krzysztofa Rutkowskiego). Czasem wykorzystuje po prostu zbieg okoliczności, kojarząc nazwisko i przedmioty charakterystyczne wykonywanej przez bohatera działalności, jak w przypadku portretu Andrzeja Smolika czy Zbigniewa Bońka. – Nie mam jakiejś specjalnej recepty. Po prostu czuję przychodzący pomysł, że to jest przysłowiowe „to” i robię zdjęcia do takiego momentu, aż widzę najlepsze ujęcie. To oczywiste, iż nic nie wyjdzie nawet z najlepszego pomysłu bez wspólnego wysiłku pozującego i fotografa – deklaruje.
Wie, co mówi, bo od ponad 30 lat portretuje najbardziej znane nazwiska kultury, biznesu, polityki, sportu i filmu w naszym kraju. Na początku kariery głównie punkowców i rockmanów, a potem także bardzo wpływowe postaci showbiznesu. Wielu z nich jest już nieobecnych. Nazwiska to leksykon z wysokiej półki: m.in. Kora, Wojciech Smarzowski, Brodka, Budka Suflera, Marysia Peszek, Stanisław Tym, Lech Janerka, Kazik Staszewski, Wojciech Fangor, Jerzy Urban czy Doda. To kultowe kadry, które trafiały na okładki znanych magazynów: „Newsweeka”, „Przekroju”, „Machiny”, „VIVY!” i innych.
Od soboty do 21 września zostaną pokazane w jednym miejscu – na wystawie „So-Pop” na sopockim 11. Festiwalu Fotografii „W ramach Sopotu”. Z tej okazji autor opowiedział specjalnie dla LIBERTYN.eu o zdjęciach, które na pewno znacie, ale nie wiecie, co się za nimi kryje. Kulisy ich powstania są równie niebanalne…
Kora, Dorotowo Majdy, 1997
Gdy w 1997 roku zadzwonił do mnie Kamil Sipowicz z propozycją sesji Kory do nowej płyty Maanamu i informacją, że ma znów krótkie włosy, wybór stylizacji był dla mnie oczywisty.
A także wielka radość! Moja ikona polskiej sceny rockowej, elektryzująca swoimi występami w absolutnie rewelacyjnym, pierwszym składzie Maanamu. Niedościgniona i niezapomniana. I teraz, po latach, nadarza się okazja, by spojrzeć na nią przez obiektyw.
Do Dorotowa, dokąd zaprosił mnie Kamil, przyjechałem nad ranem i od razu, widząc Korę, zdumiałem się jej kompletnym brakiem stylizacji, a nawet więcej: brakiem czegokolwiek, co można by wykorzystać jako plan zdjęciowy. Po kilku filmach rozbiegowych (wtedy jeszcze robiłem zdjęcia analogiem, nie aparatem cyfrowym) i przypadkowych pozach widziałem w oczach Kory skrępowanie zaistniałą sytuacją. Tym pewniej rzuciłem, widząc nieopodal jezioro: „może pójdziemy nad wodę?”. Poprosiłem, by wskoczyła do wody i do tego tylko w punkowej obroży, którą ze sobą przywiozłem. W jeziorze Kora się ożywiła, a ja wiedziałem już, że mamy ujęcia na okładkę nowej płyty.
Po powrocie do Warszawy okazało się, że z czterech filmów oddanych do laboratorium trzy zostały zniszczone w błędnym wywoływaniu. Pozostało 12 klatek.
Stanisław Tym, Warszawa, 2011
Są takie osoby, jak na przykład aktorzy, których wizerunek – poprzez ich charakterystyczne role filmowe – nigdy nie znika ze świadomości publicznej. Dla mnie, od pierwszych scen kultowej komedii w reżyserii Stanisława Barei, śp. Stanisław Tym zawsze był i będzie tytułowym „Misiem”. Taki pomysł chowałem w zanadrzu, wypatrując okazji do sesji z filmowym Stanisławem Paluchem/Ryszardem Ochódzkim.
Gdy z redakcji „MaleMENA” dostałem wiadomość o potrzebie portretu do wywiadu, sprawa wydawała się prosta. Choć nie od razu, bo w wyniku pomyłki – zamiast w Teatrze Kwadrat – na aktora czekałem w Teatrze Dramatycznym. Szybka zmiana miejsca i sesję zrobiliśmy w ostatnim momencie przed trzecim dzwonkiem.
Portret zdobył popularność jako świąteczny mem, skomponowany przez kogoś z oryginalnym tekstem aktora, publikowany od lat w sieciach społecznościowych w tysiącach udostępnień. Kto nie otrzymał tych życzeń?
Lech Janerka, Wrocław, 2003
Dla mnie najważniejszy jest pomysł na zdjęcie, które często realizuję dopiero, gdy jestem do niego stuprocentowo przekonany. Tak było w przypadku portretu Lecha Janerki – długo myślałem nad tym jak chcę go pokazać, pomysł przyszedł nagle. Olśnienia doznałem, słuchając utworu zespołu Klaus Mitffoch „O głowie”. W myślach „widziałem” już kadr: głowa Lecha leżąca na dłoni jego żony Bożeny na czarnym tle, wyglądająca jak nuta.
Gdy zadzwoniłem do Lecha z propozycją sesji, powiedział krótko: „wpadaj”. Następnego dnia robiliśmy już zdjęcia na balkonie ich mieszkania we Wrocławiu, w naturalnym świetle.
Potem było mi tylko nieco niezręcznie wobec Bożeny, bo powiedziałem: „zrobię Wam portret”, a finalnie na zdjęciu jest tylko jej ręka. Ale zależało mi, żeby bohater wspierał się na silnej, damskiej ręce.
W tamtych czasach komunikacja między ludźmi była wyjątkowo prosta.
Mao, zespół Apteka, Berlin, 1990
„Schrecklich Zimmer!” – warknął policjant, oglądając nasz pokój podczas nalotu na skłot w Berlinie. Tam, w 1990 roku, zawieszeni między zmianami rzeczywistości, systemów politycznych i jurysdykcji, zrobiliśmy z Mao serię kolorowych portretów podwójnych.
Gdy dwa lata później już w Polsce dowiedziałem się z gazety, że punkowo-rockowa Apteka wydaje nową płytę pt. „Narkotyki”, propozycję wizualną miałem już gotową w portfolio. Następnego dnia odwiedziłem wydawcę płyty w Warszawie – SPV – a potem wyraźnie zaskoczonych porannym najściem Aptekarzy. Muzycy, przeglądając teczkę, nie mogli się zdecydować, który portret wybrać. Ale, całe szczęście, lider Jędrzej „Kodym” Kodymowski, nie miał wątpliwości i wskazując czerwony, powiedział krótko: – Ten.
Miesiąc później hipnotyzujące oczy Mao drukowały się na okładkach najlepszej – według „Gazety Wyborczej” – polskiej płyty rockowej 1992 roku.
Violetta Villas, Warszawa, 2007
Redakcja nieistniejącego już kultowego niegdyś magazynu „Machina” zabiegała o tę sesję, jak tylko gruchnęła w mediach wiadomość, że Violetta po swoim ciężkim zakręcie życiowym wraca na scenę.
Biorąc pod uwagę zdjęcia w studio i ograniczoną ilość czasu szukałem nadzwyczajnego pomysłu, który nawiązywałby do tej historii i pokazywał, że udało się jej wyjść cało nawet z najbardziej trudnej sytuacji. – Zróbmy zdjęcia w rozbitym samochodzie – zaproponowałem. – Robimy! – odparł śp. Sławek Belina, dyrektor artystyczny „Machiny”.
Oprócz rozbitego audi w kolorze złotym, na specjalne życzenie artystki, do studia wjechał śnieżnobiały fortepian. Mimo tej niecodziennej scenografii i sporej ilości osób obecnych na sesji – za czym nigdy nie przepadam – zdjęcia przebiegły nadzwyczaj sprawnie. Ale było też śmiesznie, gdy ustawiłem już Violettę do ujęcia, oświetliłem kadr i przymierzyłem się do pierwszego strzału, nagle zza siebie słyszę trzask wyzwalanych migawek. Odwracam się zdumiony i widzę dosłownie całą ekipę z wycelowanymi aparatami w artystkę. O nie, na sesji fotograf jest tylko jeden.
Violetta wystąpiła w swojej sztandarowej złotej stylizacji, była w świetnej formie, całkowicie zaangażowana w pracę, na sesji pozowała cierpliwie i widać było, że tęskniła za życiem w blasku fleszy.
Na zakończenie, oglądając wyniki naszej pracy jeszcze na ekranie aparatu, tylko rzuciła do nas z uśmiechem: „Robi ładne zdjęcia robi”.
Wojciech Fangor, Błędów, 2006
Najdziwniejsza sesja zdjęciowa, jaką kiedykolwiek zrobiłem, odbyła się w 2006 roku. Na zlecenie redakcji „Vivy!”, do cyklu „Mistrzowie”, pojechałem sportretować Wojciecha Fangora, współtwórcę tzw. polskiej szkoły plakatu i jedynego Polaka, któremu za życia zogranizowano wystawę w Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku.
Kilka kilometrów przed Błędowem, podwarszawską wsią, gdzie artysta mieszkał, przypadkowo znalazłem się w samym środku letniej pielgrzymki. Wąska droga nie pozwalała na zjazd na pobocze, więc nie mając wyjścia, powoli, na najniższym biegu, razem z rozśpiewanym tłumem wtoczyłem się pod dom malarza.
Widziałem go już z daleka. Siedział nieruchomo na ławce, na tle ceglanej ściany.
– Dzień dobry, przyjechałem zrobić Panu zdjęcie – zagaiłem.
– Dzień dobry, no to proszę – odpowiedział, ani na moment nie zmieniając pozycji, a tym bardziej frasobliwej miny.
Ustawiłem aparat, zmierzyłem światło i zrobiłem dwanaście ujęć.
– Dziękuję – powiedziałem.
– Do widzenia – usłyszałem niemal szeptem, z jego ledwo poruszających się ust.
W jego oczach już brakowało światła…
The Kiss, Łódź, 1991
W 1991 roku Marek Miller, redaktor naczelny wydawanego pod patronatem łódzkiej Filmówki miesięcznika „Bestseller” zwrócił się do mnie z propozycją przygotowania foto publikacji o tematyce społecznej, dotyczącej AIDS. Tylko jak pokazać ten temat anonimowo, naturalnie, bez patosu, homofobii i w dodatku na jednym zdjęciu?
Do współpracy zaprosiłem kolegów Michała i Artura, a idea, z którą udałem się do zaaranżowanego naprędce studia, było sfotografowanie bliskości między ludźmi. Po kilku próbnych ujęciach, krok po kroku, doszliśmy do idealnego zdjęcia, które zawierało w sobie wszystko, czego potrzebowałem: czułość, bliskość i intymność między dwojgiem ludzi, którą należy pielęgnować i chronić.
Zdjęcie z hasłem „Nie daj szansy AIDS” nawiązującym do kampanii niemieckiego ministerstwa zdrowia z 1987 roku zostało opublikowane w 12. numerze „Bestsellera” oraz w programie Festiwalu „Człowiek w zagrożeniu” w 1991 roku.
Cztery lata później z propozycją społecznej kampanii plakatowej na ulicach Warszawy zwróciła się do mnie śp. Jolanta Skrzeczkowska z agencji UnoArt. Z poparciem śp. Marka Kotańskiego z Monaru tysiąc plakatów ze zdjęciem mojego autorstwa i hasłem „Nie daj szansy AIDS” zawisło w Warszawie. To była jedna z pierwszych w Polsce kampanii o AIDS, a plakat został wyróżniony na Konkursie DEA Awards ’95 Polska.
Jerzy Urban, Warszawa, 2002
Po wygranych przez SLD wyborach parlamentarnych w 2002 roku do redakcji dwutygodnika „VIVA!” dotarła wiadomość jakoby w poczekalni gabinetu byłego rzecznika PRL w latach 1981-1989, Jerzego Urbana, można było zobaczyć cały gabinet przyszłego rządu. Ówcześnie Urban był już „politycznie martwym”, a tymczasem okazało się, że gorąco konsultuje się z nim większość ministrów nowego rządu Leszka Millera. „Cóż, Urban jak Lenin wiecznie żywy” – skomentował ktoś z redakcji i tak narodził się pomysł wywiadu i sesji zdjęciowej najbardziej kontrowersyjnej postaci polskiej polityki, mediów i śmietanki towarzyskiej ostatnich lat.
Do studia z przygotowaną specjalnie na potrzeby sesji scenografią autorstwa Tomasza Pelczyńskiego, bohater sesji przyjechał punktualnie, prowadząc swojego jaguara i ukazał się nam w nienagannie skrojonym garniturze. Wzgardzając przygotowanym przez redakcję sutym poczęstunkiem poprosił, abyśmy od razu przeszli do pracy. Po charakteryzacji, za którą odpowiadał Dariusz Krysiak, ustawieniu planu zdjęciowego i ułożeniu na katafalku bohatera, przykryliśmy go przezroczystym wiekiem. Wyglądało, jakby w trumnie leżała mumia Urbana, niczym Lenin w swoim mauzoleum na Placu Czerwonym.
Patrząc przez obiektyw aparatu instruowałem go tak, aby zapozował z tym charakterystycznym łypiącym na rzeczywistość jednym okiem, w pewnym momencie jednak przestał odpowiadać na moje prośby i do tego zastygł w bezruchu. „Kurczę, Urban nie żyje” – pomyślałem, ale po pewnej chwili znad wieka usłyszeliśmy odgłosy… chrapania. To temperatura w środku zrobiła swoje.
Zdjęcia bardzo się spodobały Urbanowi i zawisły w jego gabinecie. Ale najpierw ukazały się w edytorialu pt. „Jerzy Urban wiecznie żywy” opublikowanym w „VIVIE!” i zrobiły piorunujące wrażenie. Sesja nagrodzona została na Konkursie Projektowania Prasowego Chimera Warszawa 2003. Chimera była nagrodą za odwagę, a sama sesja z pewnością wprowadziła nowe standardy w magazynach lajfstajlowych, które zwykle pokazywały swoich bohaterów na zdjęciach z dziećmi w otoczeniu często wynajętych na potrzeby zdjęć domów.
Doda, Warszawa, 2004
– To prawdziwa wartość Dodana – skomentowałem w redakcji „Przekroju” wieść, że Dorota „Doda” Rabczewska osiągnęła 156 punktów w teście Mensy i z tak wysokim IQ jest zapewne jedną z najinteligentniejszych Polek.
Pozostało zaprosić Dodę na zdjęcia do wywiadu, ale plotki sugerowały, że będę miał do czynienia z prawdziwą kosą, niesforną i kapryśną gwiazdą. A pomysł na portret miałem tak kontrowersyjny, jak i ona sama. Z pomocą przyszedł mój kolega Tom Bro, który, jak się okazało, sympatyzował z Dorotą jeszcze w podstawówce. Zaproszony do sesji jako asystent, swoim nagłym pojawieniem się całkowicie rozbroił Dodę i tym sposobem mogliśmy zrealizować wszystkie zdjęcia.
Szkoda, że „Przekrojowi” nie starczyło jednak odwagi i redakcja wybrała do publikacji bezpieczne ujęcie, te odważniejsze zasiliły zaś moje portfolio. ﹡
Kopiowanie treści jest zabronione