Robert Laska: po co rozebrał Korę, czemu nie chce fotografować kwiatów i dlaczego Jerzy Urban zasnął na jego sesji
16 czerwca 2024
zdjęcia: Robert Laska
To razem z nim rosła w siłę scena popkultury w Polsce. Robert Laska, jeden z najbardziej znanych fotografów gwiazd, który publikował m.in. w „Machinie”, „Przekroju”, „Newsweeku” i „VIVIE!”, po raz pierwszy zbiera swoje najważniejsze zdjęcia w jednym miejscu. „Pop portrety” to wystawa, która towarzyszy programowi SpinOFF Fotofestiwalu Łódź. Wernisaż już w środę.

Nie fotografuje ludzi przeciętnych. Oczywiście, portretowanie ludzi znanych jest bardziej skomplikowane, nie tylko z powodu trudności dotarcia do nich, ale także z potrzeby przełamania utartego stereotypu ich wizerunku. A Robert Laska zawsze szuka nowego spojrzenia.

– Szukam nowości w swojej pracy, twórczo podchodzę do tendencji w sztuce i tak szczęśliwie się składa, że mam wolną rękę – zapewnia. – Jest taki etap w życiu fotografów: kwiaty. Mam nadzieję, że u mnie nigdy on nie nastąpi.

Fotograf stara się uchwycić na zdjęciu cechę charakterystyczną bohatera, związać je z chwilą, wydarzeniem z jego życia (jak z Violettą Villas, gdy wyszła cało z życiowej opresji) czy pokazać osobę portretowaną, odsłaniając jej ukryte cechy (portret detektywa Krzysztofa Rutkowskiego). Czasem wykorzystuje po prostu zbieg okoliczności, kojarząc nazwisko i przedmioty charakterystyczne wykonywanej przez bohatera działalności, jak w przypadku portretu Andrzeja Smolika. – Nie mam jakiejś specjalnej recepty, po prostu czuję przychodzący pomysł, że to jest przysłowiowe „to” i robię zdjęcia do takiego momentu, aż widzę najlepsze ujęcie. To oczywiste, iż nic nie wyjdzie nawet z najlepszego pomysłu bez wspólnego wysiłku pozującego i fotografa – deklaruje.

Wie, co mówi, bo od ponad 30 lat portretuje najbardziej znane nazwiska kultury, biznesu, polityki, sportu i filmu. Wtedy na początku kariery, a dziś bardzo wpływowe postaci, a czasem już nieobecne, tj. Brodka, Wojciech Smarzowski, Budka Suflera, Kora, Marysia Peszek, Stanisław Tym, Lech Janerka, Kazik Staszewski. To kultowe kadry, które po raz pierwszy zostaną pokazane w jednym miejscu – na wystawie „Pop portrety” w Łodzi. Już teraz w imieniu Roberta Laski zapraszamy na wernisaż, który odbędzie się 19 czerwca o godz. 19 w galerii Hubu Kultury Kina Charlie w Łodzi.

Z okazji wystawy specjalnie dla LIBERTYN.eu, który objął patronat medialny nad „Pop portretami”, ich autor opowiedział o zdjęciach, które na pewno znacie. Ale czy wiecie jakie są kulisy ich powstania? To sześć zdjęć i sześć zupełnie innych historii…

Kora, Dorotowo Majdy, 1997

Gdy w 1997 roku zadzwonił do mnie Kamil Sipowicz z propozycją sesji Kory do nowej płyty Maanamu i informacją, że ma znów krótkie włosy, wybór stylizacji był dla mnie oczywisty.

A także wielka radość! Moja ikona polskiej sceny rockowej, elektryzująca swoimi występami w absolutnie rewelacyjnym, pierwszym składzie Maanamu. Niedościgniona i niezapomniana. I teraz, po latach, nadarza się okazja, by spojrzeć na nią przez obiektyw.

Do Dorotowa, dokąd zaprosił mnie Kamil, przyjechałem nad ranem i od razu, widząc Korę, zdumiałem się jej kompletnym brakiem stylizacji, a nawet więcej: brakiem czegokolwiek, co można by wykorzystać jako plan zdjęciowy. Po kilku filmach rozbiegowych (wtedy jeszcze robiłem zdjęcia analogiem, nie aparatem cyfrowym) i przypadkowych pozach widziałem w oczach Kory skrępowanie zaistniałą sytuacją. Tym pewniej rzuciłem, widząc nieopodal jezioro: „może pójdziemy nad wodę?”. Poprosiłem, by wskoczyła do wody i do tego tylko w punkowej obroży, którą ze sobą przywiozłem. W jeziorze Kora się ożywiła, a ja wiedziałem już, że mamy ujęcia na okładkę nowej płyty.

Po powrocie do Warszawy okazało się, że z czterech filmów oddanych do laboratorium trzy zostały zniszczone w błędnym wywoływaniu. Pozostało 12 klatek. Teraz po raz pierwszy pokażę je na wystawie w Łodzi.

Lech Janerka, Wrocław, 2003



Dla mnie najważniejszy jest pomysł na zdjęcie, które często realizuję dopiero, gdy jestem do niego stuprocentowo przekonany. Tak było w przypadku portretu Lecha Janerki – długo myślałem nad tym jak chcę go pokazać, pomysł przyszedł nagle. Olśnienia doznałem, słuchając utworu zespołu Klaus Mitffoc­h „O głowie”. W myślach „widziałem” już kadr: głowa Lecha leżąca na dłoni jego żony Bożeny na czarnym tle, wyglądająca jak nuta.

Gdy zadzwoniłem do Lecha z propozycją sesji, powiedział krótko: „wpadaj”. Następnego dnia robiliśmy już zdjęcia na balkonie ich mieszkania we Wrocławiu, w naturalnym świetle.

Potem było mi tylko nieco niezręcznie wobec Bożeny, bo powiedziałem: „zrobię Wam portret”, a finalnie na zdjęciu jest tylko jej ręka. Ale zależało mi, żeby bohater wspierał się na silnej, damskiej ręce.

W tamtych czasach komunikacja między ludźmi była wyjątkowo prosta.

Violetta Villas, Warszawa, 2007



Redakcja nieistniejącego już kultowego niegdyś magazynu „Machina” zabiegała o tę sesję, jak tylko gruchnęła w mediach wiadomość, że Violetta po swoim ciężkim zakręcie życiowym wraca na scenę.

Biorąc pod uwagę zdjęcia w studio i ograniczoną ilość czasu szukałem nadzwyczajnego pomysłu, który nawiązywałby do jej historii i pokazywał, że udało się jej wyjść cało nawet z najbardziej trudnej sytuacji. – Zróbmy zdjęcia w rozbitym samochodzie – zaproponowałem. – Robimy! – odparł śp. Sławek Belina, dyrektor artystyczny „Machiny”.

Oprócz rozbitego audi w kolorze złotym, na specjalne życzenie artystki, do studia wjechał śnieżnobiały fortepian. Mimo tej niecodziennej scenografii i sporej ilości osób obecnych na sesji – za czym nigdy nie przepadam – zdjęcia przebiegły nadzwyczaj sprawnie. Ale było też śmiesznie, gdy ustawiłem już Violettę do ujęcia, oświetliłem kadr i przymierzyłem się do pierwszego strzału, nagle zza siebie słyszę trzask wyzwalanych migawek. Odwracam się zdumiony i widzę dosłownie całą ekipę z wycelowanymi aparatami w artystkę. O nie, na sesji fotograf jest tylko jeden.

Violetta wystąpiła w swojej sztandarowej złotej stylizacji, była w świetnej formie, całkowicie zaangażowana w pracę, na sesji pozowała cierpliwie i widać było, że tęskniła za życiem w błysku fleszy.

Na zakończenie, oglądając wyniki naszej pracy jeszcze na ekranie aparatu, tylko rzuciła do nas z uśmiechem: „Robi ładne zdjęcia robi”.

The Kiss, Łódź, 1991



W 1991 roku Marek Miller, redaktor naczelny wydawanego pod patronatem łódzkiej Filmówki miesięcznika „Bestseller” zwrócił się do mnie z propozycją przygotowania foto publikacji o tematyce społecznej, dotyczącej AIDS. Tylko jak pokazać ten temat anonimowo, naturalnie, bez patosu, homofobii i w dodatku na jednym zdjęciu?

Do współpracy zaprosiłem kolegów Michała i Artura, a idea, z którą udałem się do zaaranżowanego naprędce studia, było sfotografowanie bliskości między ludźmi. Po kilku próbnych ujęciach, krok po kroku, doszliśmy do idealnego zdjęcia, które zawierało w sobie wszystko, czego potrzebowałem: czułość, bliskość i intymność między dwojgiem ludzi, którą należy pielęgnować i chronić.

Zdjęcie z hasłem „Nie daj szansy AIDS” nawiązującym do kampanii niemieckiego ministerstwa zdrowia z 1987 roku zostało opublikowane w 12. numerze „Bestsellera” oraz w programie Festiwalu „Człowiek w zagrożeniu” w 1991 roku.

Cztery lata później z propozycją społecznej kampanii plakatowej na ulicach Warszawy zwróciła się do mnie śp. Jolanta Skrzeczkowska z agencji UnoArt. Z poparciem śp. Marka Kotańskiego z Monaru tysiąc plakatów ze zdjęciem mojego autorstwa i hasłem „Nie daj szansy AIDS” zawisło w Warszawie. To była jedna z pierwszych w Polsce kampanii o AIDS, a plakat został wyróżniony na Konkursie DEA Awards ’95 Polska.

Jerzy Urban, Warszawa, 2002

Po wygranych przez SLD wyborach parlamentarnych w 2002 roku do redakcji dwutygodnika „VIVA!” dotarła wiadomość jakoby w poczekalni gabinetu byłego rzecznika PRL w latach 1981-1989, Jerzego Urbana, można było zobaczyć cały gabinet przyszłego rządu. 

Ówcześnie Urban był już „politycznie martwym”, a tymczasem okazało się, że gorąco konsultuje się z nim większość ministrów nowego rządu Leszka Millera. „Cóż, Urban jak Lenin wiecznie żywy” – skomentował ktoś z redakcji i tak narodził się pomysł wywiadu i sesji zdjęciowej najbardziej kontrowersyjnej postaci polskiej polityki, mediów i śmietanki towarzyskiej ostatnich lat.

Do studia z przygotowaną specjalnie na potrzeby sesji scenografią autorstwa Tomasza Pelczyńskiego, bohater sesji przyjechał punktualnie, prowadząc swojego jaguara i ukazał się nam w nienagannie skrojonym garniturze.
 Wzgardzając przygotowanym przez redakcję sutym poczęstunkiem poprosił, abyśmy od razu przeszli do pracy. Po charakteryzacji, za którą odpowiadał Dariusz Krysiak, ustawieniu planu zdjęciowego i ułożeniu na katafalku bohatera, przykryliśmy go przezroczystym wiekiem. Wyglądało, jakby w trumnie leżała mumia Urbana, niczym Lenin w swoim mauzoleum na Placu Czerwonym.

Patrząc przez obiektyw aparatu instruowałem go tak, aby zapozował z tym charakterystycznym łypiącym na rzeczywistość jednym okiem, w pewnym momencie jednak przestał odpowiadać na moje prośby i do tego zastygł w bezruchu. „Kurczę, Urban nie żyje” – pomyślałem, ale po pewnej chwili znad wieka usłyszeliśmy odgłosy… chrapania. To temperatura w środku zrobiła swoje.

Zdjęcia bardzo się spodobały Urbanowi i zawisły w jego gabinecie. Ale najpierw ukazały się w edytorialu pt. „Jerzy Urban wiecznie żywy” opublikowanym w „VIVIE!”  i zrobiły piorunujące wrażenie. Sesja nagrodzona została na Konkursie Projektowania Prasowego Chimera Warszawa 2003. Chimera była nagrodą za odwagę, a sama sesja z pewnością wprowadziła nowe standardy w magazynach lajfstajlowych, które zwykle pokazywały swoich bohaterów na zdjęciach z dziećmi w otoczeniu często wynajętych na potrzeby zdjęć domów.

Doda, Warszawa, 2004



– To prawdziwa wartość Dodana – skomentowałem w redakcji „Przekroju” wieść, że Dorota „Doda” Rabczewska osiągnęła 156 punktów w teście Mensy i z tak wysokim IQ jest zapewne jedną z najinteligentniejszych Polek.

Pozostało zaprosić Dodę na zdjęcia do wywiadu, ale plotki sugerowały, że będę miał do czynienia z prawdziwą kosą, niesforną i kapryśną gwiazdą. A pomysł na portret miałem tak kontrowersyjny, jak i ona sama. Z pomocą przyszedł mój kolega Tom Bro, który, jak się okazało, sympatyzował z Dorotą jeszcze w podstawówce. Zaproszony do sesji jako asystent, swoim nagłym pojawieniem się całkowicie rozbroił Dodę i tym sposobem mogliśmy zrealizować wszystkie zdjęcia.

Szkoda, że „Przekrojowi” nie starczyło jednak odwagi i redakcja wybrała do publikacji bezpieczne ujęcie, te odważniejsze zasiliły zaś moje portfolio. ﹡

Kopiowanie treści jest zabronione