Posłuchaj
Gdy tylko Thomas Hoepker usłyszał rano o tym, że samolot wbił się w wieżowiec World Trade Center na Manhattanie, wyruszył, by robić tam zdjęcia. Postanowił skorzystać z metra – niestety nie działało. Wsiadł do swojego samochodu, ale korek był ogromny. Ludzie opuszczali miasto, zapychając wszystkie mosty. Pojechał zatem przez Queens i Brooklyn i zatrzymał się pod drugiej stronie East River. Jeździł od miejsca do miejsca, fotografując.
Przy małej restauracji zauważył grupę ludzi siedzących spokojnie przy rzece, w słońcu. Nie wiadomo, czy wydarzenia na Manhattanie nie robiły na nich wrażenia, czy nie uświadamiali sobie, co dzieje się tak niedaleko nich, faktem jest, że pogodne nastroje tej piątki kontrastują z widokiem na horyzoncie. To dym unoszący się po upadku wież WTC w wyniku ataku terrorystycznego. Hoepker wysiadł z samochodu, chwilę popatrzył na nich, oni na niego i zrobił 3 zdjęcia, nie myśląc specjalnie nad tym, czy będą to wyjątkowe klatki. Do strefy zero nie dotarł, policja zagrodziła tam dostęp, a on nie miał legitymacji prasowej.
Zdjęcie zostało opublikowane po raz pierwszy dopiero w piątą rocznicę zamachów – wcześniej sam autor nie zgadzał się na publikację, chcąc uszanować powagę atmosfery panującej bezpośrednio po atakach. Uważał również, że fotografia jest zbyt niejasna, dwuznaczna. Zgodził się dopiero na jej wykorzystanie w książce o najbardziej pamiętnych kadrach z 11 września. „Zdjęcie Hoepkera jest zarówno prorocze, jak i ważne – stanowi migawkę historii, która wkrótce nadejdzie” – napisał „The New York Times”. Jednocześnie nazwał fotografię „niepokojącą alegorią niepowodzenia Ameryki w wyciągnięciu wniosków z tej tragedii”. „Młodzi ludzie na zdjęciu Hoepkera niekoniecznie są bezduszni. Oni są po prostu Amerykanami” – podsumował.
Po publikacji recenzji do nowojorskiej redakcji przyszedł majl od jednego z mężczyzn, który jest na zdjęciu. Rozpoznał się i napisał, by wyjaśnić, że pozornie dobre nastroje bohaterów kadru są wynikiem szoku: gdy zobaczyli, co się stało, zupełnie nie wiedzieli, co robić i co myśleć, więc „zagłuszali” ten szok głupimi żartami. „Byliśmy z moją dziewczyną w stanie głębokiego szoku i niedowierzania, a Thomas Hoepker błędnie przedstawił nasze uczucia i zachowanie” – Walter Sipser bronił się w wiadomości do redakcji.
1.
Dziś tej ikonicznej fotografii często używa się w USA do zobrazowania nastrojów, jakie panowały po atakach z 11 września – szoku, zaskoczenia, zagubienia, często obojętności, wynikającej ze strachu. Zdjęcie stało się bodaj najczęściej komentowanym w historii i jednym z najbardziej kontrowersyjnych. – Po zrobieniu go odłożyłem na bok, w ogóle nie byłem z niego zadowolony. Nie wracałem do niego przez dwa lata. Miałem poczucie, że tego dnia zawiodłem, bo przecież powinienem był być w centrum wydarzeń, na terenie Ground Zero! To zdjęcie było dla mnie dokumentem osobistej porażki. Dopiero po dłuższym czasie musiałem przyznać, że również jest ważne, że ma swoje znaczenie – opowiadał po latach autor.
Od tamtej pory bronił zdjęcia jako dowodu na horror tamtego dnia. „Myślę, że obraz poruszył wiele osób właśnie dlatego, że pozostaje niejasny i niejednoznaczny w całej swojej skąpanej w słońcu ostrości” – napisał w „Slate” w 2006 roku. „Tego dnia do Nowego Jorku zawitał czysty horror, jasny i kolorowy jak film Hitchcocka. A jedyną chmurą na błękitnym niebie był pierwszy złowrogi, dymny sygnał nowej ery”.
Inni nawet twierdzą, że to coś więcej niż fotografia – połączenie dokumentu z obrazem. Może coś w tym jest, Hoepker studiował archeologię i historię sztuki, zanim zawodowo poświęcił się swojej młodzieńczej pasji – fotografii.
– Od zawsze pracowałem jako fotoreporter dla prasy i moją rolą było pokazywanie tego, co się dzieje wokół. Prace fotoreportera mogą mieć oczywiście wysokie walory artystyczne, ale ich estetyczna strona ma drugorzędne znaczenie. Jego zadaniem jest wyjście w świat i opowiedzenie o nim ludziom. Zawsze czułem się nieswojo w stosunku do artystycznych prac, które mają niewielkie walory komunikacyjne: takie „introwertyczne” prace mogą być piękne i może stać za nimi jakaś idea, ale jest wyrażona na tyle niejasno, że między fotografem a widzem powstaje bariera. Dlatego nie zgadzałem się, aby określano mnie mianem artysty. To, co robię, ma łączyć ludzi ze światem – wyjaśniał.
2.
Przez cały czas pracy jako fotoreporter zawsze postrzegał siebie jako dziennikarza. Dopiero po zostaniu członkiem agencji Magnum zaczął dostrzegać rolę artysty w fotografii. – Na początku byłem niechętny, bo chciałem być dziennikarzem, a nie artystą. Magnum przez lata wpływało na moje poglądy. Fotografowie agencji to zarówno dziennikarze, jak i artyści. Prawdziwie mocny obraz fotoreporterski to odwzorowanie rzeczywistości, nic w nim nie da się sfałszować. Ale dziś fotograf ma więcej miejsca na interpretację rzeczywistości: liczy się styl, oko i estetyka. Nawet w Magnum każdy musi sam podjąć decyzję, jak daleko chce się posunąć w przedstawianiu rzeczywistości własnymi oczami – mówił przed laty w rozmowie z magazynem „Popular Photography”.
Był pierwszym pełnoprawnym członkiem Magnum z Niemiec, a w latach 2003-2007 prezesem tej agencji, która ma wręcz mityczny status. Jak się tam dostał? Pod koniec lat 60. otrzymał list od Elliotta Erwitta, który zawsze był jego idolem. Zaprosił go w nim do dołączenia do Magnum. Ale dopiero zaczynał pracę w redakcji „Sterna”, więc odmówił. Kiedy jednak w 1989 roku wygasł jego kontrakt jako korespondenta zagranicznego w tym niemieckim tygodniku, zrezygnował z pracy i przeszedł do Magnum.
Nigdy tego nie żałował, choć ta najbardziej prestiżowa agencja fotograficzna to kolektyw… złożony z indywidualistów. – Nie jest to łatwe, bo mamy do czynienia z wielkim ego wielkich fotografów. Ale to jest tego warte. Dzięki temu zyskujemy ciekawych przyjaciół i współpracowników – czasem także wrogów i konkurentów – oceniał w „Popular Photography”. – Magnum od samego początku był klubem ekskluzywnym i takim pozostaje do dziś. Nie można po prostu przystąpić, trzeba zostać mianowanym – po długiej i trudnej procedurze. Co roku otrzymujemy ponad sto wiarygodnych wniosków. Zanim skończymy je przeglądać, zostają dwa lub trzy nazwiska. Stają się oni nominowanymi. Po dwóch, trzech latach mogą zostać współpracownikami. Kilka lat później albo zostają powołani jako pełnoprawni członkowie, albo muszą zrezygnować. Mamy doskonałych fotografów i przez te lata popełniliśmy tylko kilka błędów.
Magnum zostało założone w 1947 roku. W ciągu ostatnich lat fotoreportaż zmienił się zasadniczo. Czym dzisiejsze Magnum różni się od Magnum z lat 60., a nawet 80.? – W głębi serca pozostało takie samo: jesteśmy reporterami, którzy opisują rzeczywistość. Ale wielu z nas poszło także w bardziej artystycznym kierunku. Ponieważ zlecenia stają się rzadkością, fotografowie tworzą serie, a następnie oferują je mediom. Dziś zarabiamy na książkach i grafikach sprzedawanych na rynku sztuki – wyjaśniał.
3.
Kultowa agencja to było zawodowe spełnienie. Jako dziecko nawet nie mógł o tym marzyć, gdy w 1950 roku dziadek 14-letniemu Thomasowi podarował aparat 9×12. – Zafascynował mnie. Był prymitywny, nawet jak na tamte czasy, ale także bardzo tradycyjny. Po skończeniu szkoły kupiłem nowoczesny aparat 35 mm. Ojciec chciał, żebym znalazł „prawdziwą pracę”, więc zacząłem studiować historię sztuki, ale już wiedziałem, że tak naprawdę chcę zostać fotografem – wspominał urodzony w Monachium Hoepker.
Częściowo finansował swoje studia ze zdjęć, które już wtedy robił i publikował w mediach. – Nie studiowałem fotografii – po prostu to robiłem. Świat akademicki nie był moim światem – podsumował po latach.
Rzucił studia w 1960 roku, gdy dostał propozycję pracy w monachijskiej gazecie „Münchner Illustrierte”. Ledwo zaczął, kiedy gazeta została zamknięta. Przeprowadził się do Hamburga, aby pracować dla magazynu „Kristall”. Redakcja wysyłała go ze zleceniami na fotoreportaże po całym świecie. Któregoś dnia redaktor naczelny zapytał go i dziennikarza, z którym najczęściej wyjeżdżał, Rolfa Wintera, czy chcieliby wyjechać do Stanów Zjednoczonych. – Oczywiście, że tak! Spędziliśmy trzy miesiące podróżując po USA. To była dla nas fantastyczna szansa – często wracał do jednej z pierwszych ważnych fotorelacji w karierze.
Cykl zainspirował kultowy dziś album „The Americans” Roberta Franka, który kupił tuż przed wyjazdem: – Był dla mnie gwiazdą przewodnią. Pokazał mi, jak można podejść do dużego tematu.
Od początku kariery stawiał na bezpośredniość, szczerość w fotografii. Z nadzieją, że nie zrobił nigdy żadnego fałszywego zdjęcia! – Oprócz portretów, staram się unikać pozowanych fotografii. Wolę stać z boku, przyglądając się temu, co się dzieje, i się nie wtrącać. Czekam, aż nadejdzie okazja, i wtedy robię zdjęcie. W fotoreportażu trzeba być niewidzialnym, jak powiedział Cartier-Bresson: „trzeba zmienić się w muchę na ścianie” – powtarzał.
4.
Tak działał również wtedy, gdy w latach 70. jako korespondent „Sterna” ze swoją Leiką podróżował po NRD, które było komunistyczną połową jego ojczyzny. Razem z drugą żoną, dziennikarką Evą Windmöller, zamieszkał w Berlinie Wschodnim. Byli pierwszymi akredytowanymi tam korespondentami „Sterna”. – Problem polegał na tym, że tam było straszliwie nudno. Mogłem krążyć po mieście przez cały dzień i nie znaleźć nic wartego uwagi. Do dziś uważam, że najważniejszym sprzętem fotografa są dobre buty – wtedy musiałem chodzić po okolicy niemal bez przerwy w poszukiwaniu czegoś do sfotografowania. Musiałem mieć dużo szczęścia, żeby coś mi się trafiło – śmiał się.
Dla tego prestiżowego tygodnika, który słynął z publikowania dobrych zdjęć na miarę amerykańskiego „Life’a”, zaczął pracować w 1964 roku. Zadzwonił do niego szef „Sterna” i złożył mu ofertę nie do odrzucenia. Został tam przez 25 lat, nawet wtedy, gdy w 1976 roku przeniósł się do Nowego Jorku. I to z amerykańskich lat najbardziej ceni swoje prace dla „Sterna”, wręcz uważa, że to one zdefiniowały jego karierę.
Jednymi z nich są portrety Muhammada Alego. – Wiele mu zawdzięczam: umożliwił mi fotografowanie go nie tylko jako boksera, ale także – nie, powinienem powiedzieć przede wszystkim – jako człowieka. W ogóle nie wiedziałem zbyt wiele o boksie i nie byłem nim szczególnie zainteresowany. Podczas walki skierowałem na niego aparat tylko raz – wspominał.
Początek zawodowej znajomości nie był łatwy. Poznali się w bardzo ciekawym momencie życia sportowca: właśnie przeszedł na islam i prawie trafił do więzienia, ponieważ nie chciał wstąpić do wojska i jechać do Wietnamu. Na pierwszą wizytę fotograf przyjechał do niego ze swoją żoną i reporterką „Sterna”. Jako czarny muzułmanin Ali nie chciał rozmawiać z białymi kobietami, ani być z nimi widziany. Uzgodnili więc, że będą go po prostu obserwować.
– To była najlepsza rzecz, jaka mogła nam się przytrafić: bycie obserwatorami jego życia pozwoliło nam zająć pierwsze miejsce w życiu ekscytującej, fascynującej postaci. Uwielbiał przechadzać się ulicami i przekomarzać się z ludźmi. Rozpływał się na widok dzieci. Uwielbiały go, przytulał je, walczył z cieniami, a potem nagle drzemał na tylnym siedzeniu swojego Lincolna, gdy jechał z szoferem – fotograf nie krył sympatii dla legendarnego sportowca. – Był osobą złożoną: z jednej strony bardzo pyskaty i pewny siebie facet, z drugiej zdyscyplinowany i pracowity sportowiec. Był niezwykle bystry i spostrzegawczy, zabawny i spontaniczny. I wiedział, jak się wypromować.
Podczas wizyt u Alego w Londynie i Chicago Thomas i Eva śledzili boksera przygotowującego się do walki i trenującego na własnym boisku. Wtedy też powstał słynny portret przedstawiający go, gdy skacze z mostu na rzece Chicago. – Któregoś dnia jechaliśmy przez most i zapytałem: „Czy możemy się zatrzymać?”. Zatrzymaliśmy samochód, Ali zdjął koszulkę, a ja powiedziałem: „Skacz!”. I skoczył. Jedno kliknięcie i poszliśmy gdzie indziej… Jednym z powodów, dlaczego odniósł taki sukces, było to, że był całkowicie nieprzewidywalny – wspominał w rozmowie z „The Talks” w 2016 roku. – Nigdy nie wiedziałeś, czy pojawi się rano. Jednego wieczoru potrafił powiedzieć: „Chodźmy na drinka”, a następnego wieczoru mnie zignorował, nie chciał rozmawiać, miał zły humor. Myślę, że właśnie dlatego był taki dobry na ringu, ponieważ przeciwnik nigdy nie wiedział, co go czeka! Była taka słynna walka, w której Ali nie zrobił nic w pierwszej rundzie. Tylko tam stał. Ten drugi bardzo się rozzłościł, a kiedy był już naprawdę zmęczony, Ali go znokautował. Był geniuszem.
Hoepker uważał, że w najsłynniejszych zdjęciach, nie tylko tych, które zrobił Alemu, pomogło mu szczęście: – Można pojechać do ciekawego kraju, miasta i chodzić z aparatem na ramieniu… I nic się nie dzieje. To jak polowanie, idziesz do lasu, świeci słońce, ale niczego nie łowisz. Są jednak dni, nie jest ich zbyt wiele, ale są dni, kiedy masz szczęście i wszystko się układa. Na przykład, kiedy po raz pierwszy fotografowałem Alego na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie w 1960 roku, był nieznanym bokserem… Był wtedy po prostu Cassiusem Clayem. Wydał mi się bardzo interesujący od pierwszej chwili, gdy go spotkałem, ale nie miałem pojęcia, kim się stanie. Mój najsłynniejszy jego portret powstał całkowicie spontanicznie, bez prób, po prostu szczęście.
Gdy w 2012 roku spotkali się ostatni raz, bokser już go nie rozpoznał – choroba Parkinsona była zbyt zaawansowana. Cztery lata później Ali zmarł.
5.
Hoepker w trakcie długiej kariery pracował także jako operator i producent filmów dokumentalnych dla telewizji niemieckiej, był też szefem działu foto amerykańskiego wydania magazynu „Geo”. Jego reportaże uwieczniły wiele krajobrazów i scen z życia Ameryki, Japonii, Chin, Włoch, Gwatemali, Afryki i wielu innych miejsc na całym świecie. Fotografował także uznanych artystów, takich jak Andy Warhol, Willem De Kooning i Roy Lichtenstein.
Przez ponad 60 lat przyglądał się jak zmienia się rynek prasowy i fotoreportaż. Nie bez refleksji. – Kiedy zaczynałem, pierwszym dużym zadaniem, jakie wykonałem dla redakcji, był mój wyjazd do Ameryki na trzy miesiące. Naczelny mówił: „Polecisz do Nowego Jorku, wynajmiesz samochód, a potem pojedziesz na zachód – całą drogę na zachód, zachód, zachód, aż dotrzesz do oceanu. Potem wróć i pokaż mi, co widziałeś”. Mieliśmy z dziennikarzem otwarty bilet, na który mogliśmy jeździć od wybrzeża do wybrzeża i robić, co chcieliśmy. To brzmi jak sen. Prawdopodobnie nigdy by się to dzisiaj nie wydarzyło – nie krył rozczarowania.
Z nostalgią wracał do swoich początków. – W latach 60. i 70., kiedy byłem bardzo aktywny jako fotoreporter, zbombardowane Niemcy bardzo chciały zrozumieć resztę świata. Ludzie nie mieli pojęcia, jak wszystko wokół nas wygląda: podróżowanie było trudne, kosztowne lub wręcz niemożliwe. To nie jest tak, jak dzisiaj, gdzie każdy już był wszędzie, widział to w filmach, telewizji lub dowiedział się o tym w Internecie. Uwielbialiśmy tę ekskluzywność, ale była to też pewna presja, aby spojrzeć na świat i wyrobić sobie o nim własną opinię, by następnie podzielić się nią z publicznością. Dla współczesnych młodych fotografów jest to zupełnie coś innego. Dziś to zupełnie inna gra; świat został odkryty. Myślę, że miałem szczęście, że dorastałem w czasach, gdy wszyscy byli ciekawi – podsumował w rozmowie z „The Talks”.
Ciekawość uważał za najważniejszą cechę fotografa: – Pojechałem do Bihar w Indiach, aby zdać raport na temat głodu, powodzi i epidemii ospy w 1967 roku. Powiedziałem na kolegium redakcyjnym, że to bardzo interesujący problem, który powinniśmy poruszyć. Ale nikt inny nie chciał tam jechać, bo ospa była zaraźliwa! Pojechałem więc do Indii, zrobiłem kilka zdjęć i… byłem całkiem sam, ale z perspektywy czasu myślę, że to była słuszna decyzja, ponieważ zrobiłem bardzo ważne i bardzo poruszające zdjęcia, które wynikały z ciekawości. To była też rozdzierająca serce praca. Ludzie przychodzili do mnie, drżąc, pokazując swoje rany i mając nadzieję, że im coś przyniosę do jedzenia, ale ja nie miałem nic. Miałem pusty samochód i aparat.
Jego zdjęcia przedstawiające kryzys żywnościowy w Bihar zdobyły trzecią nagrodę w konkursie World Press Photo w 1967 roku. A gazeta nie tylko wydrukowała tę historię, ale także zorganizowała dużą akcję zbierania datków ze swoimi czytelnikami. Obejmowały one rząd niemiecki, armię, siły powietrzne i lekarzy, tak więc jego mały artykuł w jednym numerze zapoczątkował wielką operację. – Zrobienie dobrych zdjęć to jedno, ale od czasu do czasu trzeba wyjść poza to i zrobić coś sensownego. Musisz przynajmniej mieć poczucie, że zrobiłeś więcej, niż tylko reportaż, poczucie, że zrobiłeś więcej, niż tylko naciśnięcie spustu migawki – deklarował później.
Utyskiwał, że dziś redakcje, niestety, nie są w stanie tak pracować. – W „Sternie” zatrudnialiśmy 15–20 fotografów, którzy otrzymywali hojne pensje. Dziś jest to niewyobrażalne. W 2013 roku Volker Hinz, ostatni fotograf zatrudniony w tej redakcji, przeszedł na emeryturę. Obecnie magazyny kupują zdjęcia z Internetu i od czasu do czasu korzystają z usług niezależnych fotografów. Patrząc wstecz, warunki pracy były kiedyś marzeniem. Otrzymywaliśmy świetne honoraria, lataliśmy klasą biznes i mieliśmy czas na właściwe wykonanie swojej pracy. Zdarzały się nawet przypadki, gdy fotoedytor mówił: „Zdjęcia nie są jeszcze odpowiednie. Wróć tam i zdobądź ich trochę więcej” – opowiadał z sentymentem.
Zwiastun „Dear Memories: A Journey with Magnum Photographer Thomas Hoepker”
Jego ostatnie wielkie marzenie: podróż z żoną po USA
6.
W ostatnich latach rzadko robił zdjęcia i nie krył, że fotoreportaż znalazł się w kryzysie, bo skurczył się tradycyjny rynek wydawniczy, a redakcje nie mają budżetów. – Internet sprawił, że każdego dnia publikuje się tysiące zdjęć, z których wydawcy mogą korzystać minimalnym kosztem. Z tego powodu fotoreporterzy znaleźli się w cięższym położeniu. Czasy, w których regularnie pracowało się dla jakiegoś magazynu za stałą pensję, należą do przeszłości. Wszyscy uczestniczymy teraz w wielkim wyścigu, konkurujemy z nadmiarem zdjęć w sieci. Bardzo trudno jest znaleźć swoją niszę i zarobić na siebie – oceniał.
Ale jednocześnie doceniał, że redakcje dużych magazynów kupują zdjęcia za pośrednictwem agencji fotograficznych: – Ta zmiana na rynku nie była wcale zła dla fotografów: jako freelancerzy mają więcej możliwości rozwijania własnego stylu i wizji, zamiast działać zgodnie z wizją działu redakcyjnego.
On sam ostatnie lata poświęcił na wydawanie fotoksiążek z pracami ze swojego archiwum oraz realizację filmów dokumentalnych, które współtworzył wraz z trzecią żoną, Christine Kruchen. – Ludzie spędzają znacznie więcej czasu przed ekranem telewizora niż przed czasopismami. Prawdą jest także to, że telewizja działa natychmiastowo, w sposób, w jaki nie byłoby to możliwe w przypadku drukowanych obrazów. Ale dla nas, fotografów, oznaczało to nie tylko zagrożenie, ale także szansę – wyjaśniał dlaczego się przebranżowił.
7.
W 2020 roku, gdy u Hoepkera zdiagnozowano Alzheimera, on i Christine postanowili wybrać się w podróż po Stanach Zjednoczonych, które były jego domem przez ostatnie cztery dekady. Zaowocowało to dokumentem „Dear Memories: A Journey with Magnum Photographer Thomas Hoepker”, przedstawiającym jego życie i pracę wraz ze wspomnieniami, który trafił do kin dwa lata temu. W tym samym roku Hoepker opublikował album „The Way It Was”, zestawiając kolorowe fotografie z ostatniej podróży z oryginalnymi, czarno-białymi z przeszłości, zabierające nas w podróż zarówno przez zmieniające się postrzeganie Ameryki, jak i przez czas.
Podczas pandemii małżonkowie zaczęli przeglądać pierwsze czarno-białe pliki negatywów fotografa i skanować to, co znaleźli. Jednym z ich odkryć była seria 10 tys. kadrów przedstawiających fotograficzne studium życia we Włoszech z końca lat 50., wykonanych aparatem Leica MP, który Thomas kupił jako 19- latek za dochód ze sprzedaży swoich pierwszych zdjęć. Fotoksiążka „Italia”, zawierająca wybór tych wczesnych kadrów, została wydana w ubiegłym roku nakładem Buchkunst Berlin. I była ostatnią publikacją Hoepkera.
Mistrz po długiej walce z chorobą Alzheimera zmarł 10 lipca w Santiago w Chile. Miał 88 lat. „Rodzina Magnum straciła dziś jednego ze swoich najdroższych członków, Thomasa Hoepkera” – napisała szefowa agencji, Cristina de Middel. „Thomas, prawdziwy wizjoner, wykraczał poza niezwykłe, zabawne i przejmujące fotografie. Jego twórczość będzie nadal inspirować i edukować, przypominając nam o sile fotografii w kształtowaniu naszego rozumienia świata.﹡