Posłuchaj
Amerykanin Wally Koval wyraźnie pamięta, kiedy po raz pierwszy obejrzał film reżysera Wesa Andersona. Siedział obok swojego ojca, Walta, w salonie jego mieszkania w Wilmington w stanie Deleware, kiedy oglądali „Rushmore” z 1998 roku, ekscentryczną komedię z Billem Murrayem i Jasonem Schwartzmanem w rolach głównych. Chociaż był młody, zanurzył się w fantastycznym świecie, który miał zdefiniować filmowy styl Andersona, w takich dziełach jak m.in. „Genialny klan”, „”Podwodne życie ze Stevem Zissou”, „Moonrise Kingdom”, „Pociąg do Darjeeling”, „Fantastyczny pan Lis” i „Grand Budapest Hotel”.
– Ten świat mnie oczarował – Koval, który ma dziś 40 lat, mówi „Delaware News Journal”. – Było to interesujące z tym suchym humorem i dziwnymi, osobliwymi wizualizacjami. Była w tym wszystkim ukryta, półmroczna fabuła z elementem komediowym.
Nie wiedział, że jego miłość do twórczości Andersona ostatecznie doprowadzi do kariery. I strony na Instagramie, która ma wśród obserwujących m.in. Julię Roberts, Pharella Williamsa, Amy Schumer i Setha Rogena. Okazało się, że amerykański reżyser ma rzeszę fanów na całym świecie. Kręci filmy niekonwencjonalne, które zapadają w pamięć za sprawą intrygujących postaci oraz humorystycznych splotów wydarzeń, ale przede wszystkim dzięki wyrazistemu stylowi wizualnemu. Zakochany jest w odrealniających wydarzenia plenerach, symetrii, stylistyce retro i kolorach – najczęściej pastelowych. Ważny jest wygląd jego produkcji: od kostiumów po paletę barw, od scenografii po szyldy na budynkach. Każde ujęcie jest podparte scenariuszem tak, aby było niczym wystudiowany obraz. Od 1994 roku w tej estetyce udało mu się nakręcić kilka hitów, zdobyć siedem nominacji do Oscara i jedną statuetkę.
Koval, były specjalista ds. content marketingu z Brooklynu, w sieci wyszukiwał zdjęcia z lokalizacjami, które wyglądały, jakby były z filmów Andersona i publikował na swoim instagramowym koncie jako wizualne notatki własnych planów podróżniczych. – Zaczęło się od listy miejsc do odwiedzenia przeze mnie i moją żonę Amandę – wspomina czas, gdy ponad 7 lat temu założył konto „Accidentally Wes Anderson”, które dziś ma 2 mln obserwatorów, nazywanych przez niego „podróżnikami”.
Jeden z nich, Matthew Dickey, menadżer ds. komunikacji i operacji w Boston Preservation Alliance, potwierdza: – Obserwować to konto, to tak, jakby każdego ranka być podróżnikiem i zastanawiać się: „Dokąd dzisiaj pojedziemy?”.
Dziś konto stało się marką samą w sobie. To nie tylko kolaż zdjęć z prawdziwego świata, tworzony przez społeczność ze wszystkich kontynentów, pokazujący miejsca, które wyglądają, jakby można je było znaleźć w charakterystycznych filmowych światach Andersona, ale także przewodniki turystyczne, pocztówki, ciekawostki, newsletter i wiele więcej. Kovalowie pod auspicjami Accidentally Wes Anderson wydali również w ostatnich latach puzzle, książkę z pocztówkami, a także zorganizowali dużą wystawę prac na całym świecie, w tym w Los Angeles, Londynie i Szanghaju. Właśnie otwarto kolejną w Melbourne, a następnym przystankiem wystawy będzie Seul, stolica Korei Południowej.
Bestsellerem był także album „Accidentally Wes Anderson” z 2020 roku. Spośród wszystkich nadesłanych 15 tys. prac Wally i Amanda wybrali do druku 200: z nieskazitelnym kadrowaniem, symetrią i koordynacją kolorów. To m.in. latarnie morskie, teatry, hotele z tortami weselnymi, efektowne baseny, znaki drogowe, pociągi retro, japońskie kolejki górskie i, co najbardziej przewidywalne, dużo koloru różowego. Wszystkie zdjęcia zrobione przez 182 fotografów (głównie amatorów) z 60 krajów na każdym kontynencie. „Cała społeczność zasłużyła na połączenie tych prac w drukowaną kolekcję, która uosabia to, czym się stała” – napisał we wstępie Koval.
To były sceny z prawdziwego świata – m.in. z Islandii, Jukonu, Nowego Jorku, Indii, Antarktydy, Nowej Zelandii, a także Polski – które odzwierciedlają fantazyjne, wysoce stylizowane uniwersa filmowe stworzone przez Andersona, niczym alternatywne plany zdjęciowe. Fotoksiążkę kupiło ponad 500 tys. osób i wydano ją w ośmiu językach. Nie przeszkodził nawet lockdown spowodowany pandemią koronawirusa, a może wręcz pomógł. „Accidentally Wes Anderson” ze zdjęciami pogrupowanymi geograficznie jeszcze mocniej wyglądała jak lista życzeń. Ludzie nie mogli podróżować, ale mogli odkrywać piękne miejsca z andersonowską estetyką, by mieć inspirację dla swoich popandemicznych podróży.
Książka pokazała również, że nie musisz mieszkać w dużym lub znanym mieście, aby znaleźć interesujące miejsca w swojej okolicy. – Jeśli pójdziesz swoją lokalną główną ulicą, jest tam urząd pocztowy, biblioteka, budynek sądu, interesująca architektura. Są tam historie, które należy odkryć. Moje ulubione komentarze pozostawione przez społeczność to takie, jak ta od kogoś, kto zobaczył zdjęcie w książce i powiedział: „Przejeżdżałem tamtędy tyle razy, ale teraz odkryłem je zupełnie na nowo. Nigdy się tego nie spodziewałem”. To odnajdywanie piękna w potencjalnie przyziemnym miejscu – Koval uzasadnił tak duży sukces swojej pierwszej publikacji.
Cztery lata po jej wydaniu, na rynek trafia kontynuacja – „Accidentally Wes Anderson: Adventures” ukaże się 22 października. Nowa, 368-stronicowa książka zabiera czytelnika w podróż, przedstawiając 200 nowych miejsc z estetyką Andersona z całego świata, tym razem opowiadając bardziej szczegółowe historie stojące za nimi.
Niektóre wpisy pochodzą od samych Kovalów, ale większość – tak jak poprzednio – pochodzi od współpracowników z całego świata. Wes Anderson napisał przedmowę, a aktor Jeff Goldblum (znany z „Jurassic Park”, „Muchy” oraz czterech filmów Andersona) jest narratorem audiobooka. „Czy te miejsca naprawdę istnieją? Niektóre z nich wyglądają na wyimaginowane, a niektóre najwyraźniej wyglądają, jakbym ja je stworzył. Ale tak nie było” – reżyser pisze we wstępie. „Przesyłam najlepsze życzenia Wally’emu i Amandzie oraz ich społeczności fotografów-poszukiwaczy przygód”.
Dzięki „Accidentally Wes Anderson: Adventures” wyruszysz na Antarktydę przez zdradliwą Cieśninę Drake’a, zatrzymasz się w mniej znanym Jincumbilly w Australii (gdzie dziobaki są liczniejsze niż ludzie), odkryjesz most w Wisconsin, który prowadził donikąd i wpadniesz do najbardziej osobliwego sklepu z parasolami w Londynie. Ale – jak zapewnia autor – „przygoda nic nie znaczy, jeśli nie ma kogoś, kto opowie historię”. Poznasz więc ojca amerykańskiego skoku spadochronowego, który stworzył oficjalnie sankcjonowane centrum Ziemi, czyli kalifornijskie miasto z populacją dwóch osób. Odwiedzisz „pocztę na końcu świata” i spotkasz jej wąsatego listonosza, który w wolnym czasie prowadzi anarchistyczne państwo wyspiarskie. I udasz się do miasta na kole podbiegunowym, gdzie koty są zakazane, ludzi nie wolno pochować, a krypty zagłady przechowują wszystko, czego potrzebujemy, aby przetrwać apokalipsę, w tym tajny przepis na ciasteczko Oreo.
Ta nowa wizualna odyseja została wydana także w wersji deluxe – w limitowanym nakładzie jest zaledwie 1000 egzemplarzy, książka ma barwione krawędzie, oprawiona jest w wegańską skórę i wkładana do etui, zawiera ekskluzywne nowe wydruki, w tym dwie pocztówki oraz podpisany certyfikat autentyczności.
– Można przewracać kartki i oglądać ładne obrazki, a może to być po prostu coś fajnego do leżenia na stoliku – mówi „Delaware News Journal” Wally Koval, który w zeszłym roku wrócił z żoną z Nowego Jorku do rodzinnego Wilmington. – A jeśli naprawdę chcesz się w to zagłębić, znajdziesz interesujące ciekawostki o miejscach, o których słyszałeś, lub o takich, o których istnieniu nie miałeś pojęcia.
Przez te lata Wally Koval nie stracił fascynacji filmami Andersona, udało mu się także być na kilku uroczystych premierach jego filmów z całą obsadą, a także poznać jego samego. Czy ma ulubiony obraz reżysera? – Zawsze, gdy mnie o to pytają, półżartem odpowiadam: „To coś w rodzaju pierwszej trójki, bez żadnej kolejności”. To jak playlista, która zmienia się wraz z porami roku. Ale „Rushmore” zawsze jest na szczycie. „Podwodne życie ze Stevem Zissou” zazwyczaj też jest na czele. I szczerze mówiąc, „Asteroid City” obejrzałem dwa razy i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć go po raz trzeci. To szalone – śmieje się.
Patrząc wstecz na ostatnie siedem lat, czy jest zaskoczony swoim sukcesem? Bo to dość dziwaczny pomysł dla wąskiej grupy odbiorców. Wyznaje, że nigdy się tego nie spodziewał: – Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że będę to robił także teraz, powiedziałbym, że jest wariatem. Amanda i ja cały czas żartujemy, że nie jesteśmy fotografami, pisarzami, architektami, historykami, ani nawet kinomaniakami. Nie jesteśmy niczym, co ucieleśnia to, co z tego powstało. Jesteśmy parą mało prawdopodobnych do bycia na liście bestsellerów „New York Timesa” postaci, które po prostu poszły za swoim instynktem. W pewnym sensie wiemy, co lubimy i myślę, że inni ludzie też to lubią.
Wcześniej Wally pracował dla firmy eventowej i marketingowej. A teraz utrzymuje się z przeglądania od 2000 do 3500 zdjęć miesięcznie, które otrzymuje i wybierania ich do publikacji. Praca marzeń?
Odpowiada szybko: – Ostatnio oprawiłem i powiesiłem coś nad biurkiem. I teraz się uśmiecham, czytając to stare powiedzenie: „Rób to, co kochasz, a nigdy nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu”. Ale fragment z „nigdy nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu” jest przekreślony i zamiast tego jest napisane: „Będziesz pracować super-kurwa-ciężko cały czas, bez żadnego podziału ani granic, a także będziesz brać wszystko bardzo osobiście” (śmiech). *