Posłuchaj
Duży pokój wypełniony regałami z książkami, stołami, przedmiotami i papierami to pracownia Ferdinanda Scianny w zabytkowej kamienicy w starej części Mediolanu, której okno wychodzi na dziedziniec. Kiedyś zajmował się tu fotografią, dziś pisaniem, ponieważ od niemal 10 lat nie trzyma już aparatu w rękach.
– Przestałem, bo nie mogłem już chodzić z powodu reumatycznego zapalenia stawów… Bycie fotoreporterem to też sport; robi się zdjęcia podczas chodzenia. A ja przeszedłem w życiu wiele kilometrów… – mówił dwa lata temu włoskiemu dziennikowi „Corriere della Sera”, siedząc z fajką w dłoni i wybuchając śmiechem od czasu do czasu.
Ma 82 lata i zasłużenie cieszy się pozycją ikony światowej fotografii. Jest pierwszym Włochem, który od 1982 roku jest częścią kultowej agencji Magnum, dzięki wsparciu wybitnego Henriego Cartier-Bressona. Fotografia była dla niego obsesją, która trwała 60 lat. – I to się skończyło – nie kryjąc smutku na wspomnienie swoich najbardziej znanych prac: serii zdjęć Romów z końca lat 90., portretów pisarzy – Leonarda Sciascii, Jorge Luisa Borgesa, Manuela Vázqueza Montalbána, kampanii dla domu mody Dolce & Gabbana, a także jednego z jego najsłynniejszych zdjęć: chłopca biegnącego przez Capizzi, małą sycylijską wioskę, z cieniami odbijającymi się na ścianie za nim.
Chociaż już nie fotografuje, wciąż jest w fotografii całkowicie zanurzony. – Pisanie, kiedy moje ciało zaczęło mnie opuszczać, uratowało mi życie. Zacząłem tworzyć książki, w których teksty nie były podpisami do zdjęć, a fotografie ilustracjami do tekstów. Ale pozostaję fotografem, który pisze – zapewnia w rozmowie z „L’Espresso”. Opublikował prawie 100 fotoksiążek. Jak sam twierdzi, więcej, niż rozsądek by mu podpowiadał.
Pierwsza ukazała się w 1965 roku i opowiada o rytuałach religijnych na Sycylii („Feste Religiose in Sicilia”). – Byłem zaledwie 21-letnim sycylijskim dzieciakiem, a ta publikacja zbudowała moją karierę. Dziś, kiedy kartkuję jej strony, patrzę na swoje zdjęcia i zadaję sobie pytanie: „kto je zrobił?”. Byłem za młody i za mało świadomy. Wiecie, nauczyłem się robić zdjęcia przez lata pracy – w zasadzie po prostu je robiąc – wyjaśnia „Guardianowi”.
PRAWIE ŚMIERĆ
Dziś jego codzienność to „walka z wciąż nowymi impotencjami, które niesie ze sobą starość”. – I nie chodzi tylko o chorobę… bo nawet jeśli nie jesteś chory, nie możesz chodzić, seks nie istnieje od niepamiętnych czasów… Czas mija, starość… Jest strach i lęk o siebie, a potem jest „krwawa łaźnia”… Przez ostatnie siedem, osiem lat wokół mnie utworzyła się pustynia. Prawie nikt nie żyje – mówi z zadumą.
Dlatego on robi wszystko, by zachować witalność, będąc zajętym „burzą mózgów na temat potencjalnych projektów”, kolejnej książki, wystawy, a ostatnio filmu dokumentalnego o sobie.
Trzy lata temu „odbył próbę generalną przed odejściem”, jak sam to nazywa. – Niektórzy mówią, że miałem szczęście, ale czasami myślę, że miałem pecha, bo w tamtym momencie… (śmiech). Martwi mnie to, czy nadal będę wieść godne życie i nie poniosę zbyt dużej ceny, cierpiąc za dużo – wspomina moment, gdy z powodu choroby omal nie umarł. Ten pęd do bycia wciąż aktywnym to nawet nie strach przed śmiercią, raczej pewnego rodzaju pilna potrzeba, by „nie zatracić siebie, by nadal komunikować się ze sobą samym”. – Kiedyś bardzo interesowałem się światem, społeczeństwem, myślałem nawet, że swoimi zdjęciami pomagam zmieniać świat, ale zamiast tego świat prawdopodobnie zmienił moje zdjęcia, a na pewno zmienił mnie – deklaruje.
Napisał wtedy do reżysera i swojego przyjaciela, Roberto Andò, żeby się zobaczyli. „Musisz się ze mną jak najszybciej spotkać, ponieważ wkrótce umrę” – wysłał wiadomość.
I tak zaczął snuć przed kamerami opowieść o swoim życiu i karierze. – To pożeracz życia, gawędziarz i mistrz fotografii, ale też artysta, który mnie ukształtował. Dziś jest mężczyzną po osiemdziesiątce, o niezwykle bystrym umyśle, pełnym niesamowitych historii – ocenia reżyser, który utkał z nich 86-minutowy film „Ferdinando Scianna. Il fotografo dell’ombra” („Ferdinando Scianna. Fotograf cienia”). Tytuł jest hołdem dla jego niepowtarzalnego stylu, zabawy światłem, a przede wszystkim cieniem. – Wejście w jego świat oznacza powrót do życia bogatego w spotkania z gigantami kultury XX wieku, splecionego przyjaźnią i nieustannym kwestionowaniem sensu fotografii oraz znaczenia, jakie wciąż może mieć tworzenie obrazów – dodaje Andò.
OPUŚCIĆ SYCYLIĘ
Urodził się w Bagherii, wiosce niedaleko Palermo, w chłopskiej rodzinie, w której domu były dwie książki: „Żywot świętej Rity” i streszczenie „Biblii”, z której czytał – jak dowcipkuje dzisiaj – tylko „Pieśń nad pieśniami” jako… pornografię.
Jego pierwszy aparat fotograficzny był prezentem od ojca, gdy miał 16 lat. – Chciał, żebym został lekarzem albo inżynierem. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym kiedykolwiek miał powołanie fotografa, po prostu chciałem opuścić Sycylię, a w tamtych czasach uważałem, że fotografia to paszport – rozmyśla, zapalając fajkę.
Zaczął fotografować w latach 60., studiując literaturę, filozofię i historię sztuki na uniwersytecie w Palermo. Ma szczęście, jak twierdzi, że należał do pokolenia, które miało zapał do zmieniania świata, od ruchu wyzwolenia kobiet po zamieszki studenckie w 1968 roku, a on mógł to wszystko uwiecznić. – W moim pokoleniu istniało niepohamowane pragnienie naprawy świata – wyjaśnia.
Nawet, gdy przeniósł się do Mediolanu i zaczął pracować dla tygodnika „L’Europeo” (najpierw jako fotoreporter, ale i dziennikarz), a potem do Paryża, w głębi duszy pozostał Sycylijczykiem. – Nawet jeśli opuściłem Sycylię, fotografowałem ją, gdziekolwiek się udałem. Kilka lat temu napisałem książkę o wiosce górniczej w Andach i ktoś powiedział, że to moja najbardziej sycylijska książka – śmieje się z tego, że zawsze robi te same zdjęcia. – Nie wiem, czy to styl, czy po prostu powtarzalność. Cóż, może to po prostu nuda.
Niespodziewanie zdobył międzynarodową sławę w połowie lat 80., kiedy nieznani wówczas włoscy projektanci mody Dolce & Gabbana wybrali go do zdjęć do swoich katalogów. Nawiązywał w nich do tematów, które zawsze fotografował: tradycji społecznych swojego regionu, symboliki religijnej, matriarchatu, w którym głową rodziny jest kobieta. – Co za nieoczekiwana przygoda – wspomina. – Nie wyrzekam się jej, oczywiście, że nie. Dało mi to wolność ekonomiczną i pozwoliło mi fotografować inne tematy tylko dla siebie.
Dziś te czarno-białe zdjęcia w stylu neorealizmu z modelką Marpessą Hennink wśród prawdziwych mieszkańców jego rodzinnej Bagherii, zbierają tysiące polubień w social mediach i większość z nich staje się viralem, jak to, gdy Marpessa pozuje małemu chłopcu, który może symbolizować alter ego Scianny. Więcej w nich prawdziwego życia włoskiej prowincji niż wielkiej mody. Zresztą, budżet nie był duży, a modelka sama zrobiła sobie makijaż i fryzurę. – Zacząłem zdjęcia mody, jak zawsze, napędzany ciekawością. Bo uważam, że główną cechą fotoreportera powinna być ciekawość. Ciekawość sama w sobie jest formą przygody: przede wszystkim przygodą umysłu, a w przypadku pewnego rodzaju fotografii, czasami również przygodą fizyczną. Mam jednak na myśli ciekawość życzliwą, współczującą, taką, jaką przejawia człowiek zainteresowany życiem innych ludzi – mówił dekadę temu „Times of Sicily”.
Pracując z Marpessą nagle odkrył w sobie teatralną żyłkę, zmysł inscenizacji, ale wyłonił się on z rzeczywistości, z ulicy. – Jak wszystkie moje zdjęcia, których zawsze szukałem w chaosie. Postrzegałem modę jako dziewczynę ubraną w określony sposób, żyjącą w świecie, a nie w studiu ze sztucznym światłem – wspomina.
Od tego momentu zaczęła się jego nowa przygoda: z katalogami dla Yohji Yamamoto i Isseya Miyake oraz sesjami dla „Vogue France”, „Marie Claire España” i „Harper’s Bazaar”. Wszystkie modowe zdjęcia łączy jedno: to migawki zrobione ot tak, jakby napotkane niemal przypadkiem – idea decydującej chwili, którą rozpropagował jego mistrz, Henri Cartier-Bresson. – Jestem reporterem. Moim podstawowym odniesieniem jest mój przybrany ojciec, Cartier-Bresson, dla którego fotograf musi dążyć do bycia niewidzialnym świadkiem, który nigdy nie interweniuje, aby zmienić świat i chwile, który jedynie czyta i interpretuje rzeczywistość – mówi. – Zawsze wyraźnie rozróżniałem znalezione kadry od tych zbudowanych. Zawsze czułem przynależność do fotografów, którzy odnajdują zdjęcia i mówią odbitym obrazem, jak w lustrze – dodaje.
PIÓRO ŚWIATŁA
W swojej długiej karierze robił zdjęcia na całym świecie, ale w przeciwieństwie do wielu fotografów swojego pokolenia, nigdy w strefach wojennych. Opowiadał nie tylko o sycylijskich tradycjach i kulturze, ale mówił o ważnych światowych wydarzeniach, podróżach, mistrzach świata sztuki, kultury, a nawet mody. W jego dorobku są reportaże, krajobrazy, jego obsesje tematyczne, takie jak lustra, zwierzęta i dzieci.
– Zrobiłem około 1,2 miliona zdjęć, ale ile z nich jest dobrych? Cartier-Bresson powiedział, że ma pięćdziesiąt, i ja też mówię pięćdziesiąt, ale on przesadzał, niedoceniając, a ja przeceniając. Większość z nich jest do bani, bo wydawało mi się, że to odpowiedni moment, ale zamiast tego brakowało synchronizacji czasowej, psychologicznej i kulturowej między wydarzeniem a decyzją o uchwyceniu chwili, więc efekt jest słaby – wyznaje „Corriere della Sera”.
Pytany, z jakiego powodu reagował na wydarzenie, sięgając po aparat, powtarza, że to zawsze pozostaje tajemnicą: – Są rzeczy, które widzisz, i inne, których nie widzisz, a które inni widzą, ponieważ ukształtowała cię w ten sposób twoja historia, twoje życie, twoja kultura… To właśnie definiuje fotografa: nie jest to kwestia tematu… Fotograf to ktoś, kto reaguje, nie robi zdjęć, nie jest rzemieślnikiem, jest czytelnikiem, bo to świat tworzy zdjęcia. I światło… Świat jest zapisany piórem światła.
Twierdzi, że nie wie, co oznacza styl w fotografii. Ale wierzy w talent. – Mówimy, że Caravaggio jest lepszy od swoich poprzedników i następców, ponieważ dostrzegamy w jego dziełach transformację w relacji między wyobraźnią a techniką, która angażuje rękę, czyli pracę rzemieślniczą. Co robi fotograf? Jeden naciska przycisk, on działa, ale nic się nie dzieje, zaś drugi naciska przycisk i otwiera się okno w czasoprzestrzeni, w którym odbija się świat, światło… I jeśli wszystko pójdzie dobrze, kadr wykreowany jego talentem może również odpowiadać wrażliwości innych – deklaruje.
Pytany, czy kiedykolwiek bał się robić zdjęcia, zastanawia się przez chwilę. – To tak jak z psami. Jeśli się boisz, ludzie to czują i stają się bardziej agresywni; jeśli rozumieją, że patrzysz na nich jak na ludzi, to nic im nie jest. Ale nie, nigdy nie bałem się robić zdjęć. Bardziej bałem się stracić dziewczyny – żartuje.
OKROPNY OJCIEC, ZŁY MĄŻ
Jego biurko w pracowni jest pełne powieści, esejów, książek i kolekcji fajek. Na ścianie wiszą zdjęcia Martina Scorsese, które zrobił dla „Vogue Paris”. Postanowił sfotografować reżysera trzymającego w dłoniach portret swojej matki z dzieciństwa. Więcej w ten sposób opowiedział o czasie, niż o jego filmowej karierze.
Zdjęcie: Fandango
– Fotografia była szaloną technologiczną próbą udzielenia odpowiedzi na błaganie Fausta: „Stój, czasie!”. Ale czasu nie da się zatrzymać, nawet jeśli fotografia twierdziła i twierdzi, że to robi, przynajmniej na chwilę. To nieprawda. Fotografie niczego nie zatrzymują – wyjawia. Jego zdaniem, nie tylko czas się zmienia, ale i same zdjęcia. – Kiedy ktoś powiedział mi: „Nie wyszedłem dobrze na tym zdjęciu”, odpowiedziałem: „Nie podoba ci się? Włóż je do szuflady, wyjmij za dziesięć lat, a zobaczysz, o ile się poprawiło” (śmiech). I rzeczywiście się poprawiło. Jedyne, co nazywamy życiem, to teraźniejszość, a fotografia jest jej metaforą.
Całe życie chodził tylko po to, żeby robić zdjęcia. Wszystko poza pracą uważał za „stracony” czas. – Byłem jak te małe pieski, które podczas spaceru zostawiają kupy na ulicach – ironizuje. – Myślę, że żyłem dobrze… Ale byłem okropnym ojcem i okropnym mężem, bo nigdy mnie nie było, zawsze tu i tam. Moje codzienne życie wtedy było… codzienne życie kogoś, kto zawsze kochał życie, przyjaciół, dobre jedzenie, podróże, powrót na Sycylię… Wszystko to podtrzymywała ta rzecz, którą wciąż pamiętam: witalność.
KAWIOR KONTRA MAKARON
Pogardza tempem zmian napędzanym przez social media. – W sieci wszystko konsumuje się szybko. Kultura natomiast to powolność. Stworzyłem swoją teorię; to teoria trzech risotto. Jeśli ktoś nigdy w życiu nie jadł risotto – a jeśli nigdy nie był na Sycylii, to z pewnością nigdy nie jadł dobrego – za pierwszym razem może jedynie stwierdzić, czy mu smakowało, czy nie. Za drugim razem może jednak argumentować, że było lepsze lub gorsze od pierwszego. Dopiero od trzeciego razu może mieć własną teorię risotto i, jeśli zechce, udzielać rad, jak je przyrządzić. Kultura to dla mnie wiedza i możliwość wyboru – mówi.
Uważa, że fotografia popadła w nieodwracalny kryzys kilkadziesiąt lat temu, kiedy przestaliśmy tworzyć rodzinne albumy. – Dziś wszyscy robimy zdjęcia telefonami. Nawet selfie to nie autoportret, ale rodzaj neurozy na punkcie chwili, która musi natychmiast zastąpić inną i tak dalej. W niecierpliwym pragnieniu indywidualizacji i bycia w centrum uwagi, tożsamość, paradoksalnie, gubi się w wielości, ponieważ rezygnujemy z własnej prywatności. Wszyscy wiemy, co się dzieje, gdy coś traci tożsamość. Umiera – ocenia.
Chodzi też o to, że obecnie mamy zbyt wiele obrazów. – Jeśli jesz kawior codziennie, w końcu będziesz chciał makaronu i fasoli – śmieje się.
On, robiąc zdjęcia, zawsze inspirował się literaturą: Alberto Savinio i Federico De Roberto przeplatali się z Jorge Luisem Borgesem i Philipem Rothem. Miał też ogromne szczęście, że wśród jego przyjaciół znaleźli się pisarze pokroju Milana Kundery, Manuela Vázqueza Montalbána i Leonardo Sciascii. Dziś, co podkreśla, fotografia straciła głębię. Bo wielu jest takich, którzy nawet nie myślą o tym, po co naciskają migawkę. – Cartier-Bresson powiedział, że nie ma nic bardziej bezużytecznego niż piękne zdjęcie. Nigdy nie robiłem zdjęć dla samego ich robienia. Zawsze starałem się opowiadać historię ludzi – oznajmia.
Kiedyś był pewien, że może ulepszyć świat swoimi fotografiami. – Dziś jestem przekonany, że złe zdjęcia mogą go pogorszyć – to jego przytyk do tego, że w dobie smartfonów i Instagrama każdy zostaje fotografem.
OBOK JACOBSA I FAITHFULL
Scianna wraca do myśli, że fotografia to obsesja. – I uwierzcie mi, pewnego dnia obsesje się kończą. Kiedy będziecie mieć tyle lat, co ja, odkryjecie, że obsesja na punkcie seksu, na przykład, już nie istnieje – uśmiecha się, lekko kaszle i znowu pali. Potem naciska na brzuch, a jego twarz nagle kurczy się w grymasie bólu, który trwa kilka sekund. – Lekarze mówią, że mam jeszcze trochę czasu do życia. A dla mnie życie oznacza myślenie o nowych książkach, wystawach, pracę nad moim archiwum.
Skupia się na teraźniejszości. – Nigdy, w chwili, w której żyjesz, nie masz poczucia, że jesteś trochę mniej żywy niż wczoraj, trochę starszy niż wczoraj i trochę młodszy niż jutro, jeśli w ogóle jutro istnieje. Nie ma czasu, a zatem nie ma przyszłości. Myślimy, że go gonimy, ale on nas niszczy; czujemy jego istnienie, którego nie możemy ani odzyskać, ani w pełni zaplanować. W to wierzę jako fotograf i jako człowiek – filozofuje, przyznając, że film „Ferdinando Scianna. Il fotografo dell’ombra” to też element zachowania pamięci o swoim dorobku i o sobie. – Świat praktykuje zapomnienie. Przed nami żyły miliony ludzi, którzy mieli marzenia, którzy czegoś dokonali. Nic o nich nie wiemy – podsumowuje.
Dlatego jest dumny z tego, że w dokumencie autorstwa Andò opowiadają o nim wybitne postacie włoskiej kultury, m.in. reżyser Giuseppe Tornatore, laureat Oscara za „Cinema Paradiso”. Ich głosy składają się na złożony i fascynujący portret artysty, który wykorzystywał fotografię jako narzędzie do eksploracji duszy i czasu.
Podoba mu się też tytuł filmu: „Fotograf cienia”. – Jako fotograf zawsze zaczynałem od cienia. Słońce mnie interesowało, ponieważ rzuca cienie – mówi.
„Ferdinando Scianna. Il fotografo dell’ombra” zostanie pokazany na festiwalu filmowym w Wenecji 4 i 5 września, w sekcji „poza konkursem – non-fiction”, gdzie również trafił m.in. dokument Sofii Coppoli o Marcu Jacobsie „Marc by Sofia”, a także “Broken English” o Marianne Faithfull i „Ghost Elephants” Wernera Herzoga, który podąża za tajemniczym stadem słoni, które żyje w angolskiej dżungli. ﹡
Zdjęcie: Biennale Cinema