Wojciech Grzędziński wybiera: „To mała galeria zamknięta w ramie książki”
15 marca 2025
tekst: Wojciech Grzędziński
Wojciech Grzędziński jest jednym z najlepszych polskich fotoreporterów. Pracował podczas wojen w Libanie, Iraku, Afganistanie, Południowym Sudanie, Gruzji, a teraz w Ukrainie. Za swoje zdjęcia zdobył wiele nagród, w tym tę najważniejszą – World Press Photo, a w Polsce uznano go za Fotografa XX-lecia. „Dla mnie każda wojenna historia zaczyna się od człowieka. Szczególnie tego, który nie prosił się o wojnę” – mawia. Być może dlatego jego wybory wydawnicze, które go ukształtowały lub są inspiracją, to te i o wojnie, i o człowieku. Przeczytajcie o albumach fotograficznych, które wybrał specjalnie dla LIBERTYN.eu.

Album fotograficzny to mała galeria zamknięta w ramie książki. I fenomenalna możliwość podziwiana zdjęć moich mistrzów, czy fotografów, których po prostu cenię, w intymny sposób – w czasie i miejscu, gdy mogę się skupić, usiąść z książką i powoli ją sobie kartkować… To czas mojego małego święta.

Mogę ze zdjęciami poobcować, przeżyć je, poszukać niuansów, smaczków, czy jakichś technicznych szczegółów. W skupieniu zupełnie inaczej oglądam kadry, bo mam szansę wielokrotnie je przeżywać. Ale najważniejsze jest to, że patrzę na fotografie wydrukowane na papierze; na nośniku pierwotnie dedykowanym. I to jest zupełnie inny odbiór niż na laptopie, iPadzie, czy każdym innym elektronicznym sprzęcie. To jest absolutnie inna jakość odbioru i właśnie dlatego uwielbiam albumy.

To po trosze zasługa ludzi, którzy uczyli mnie fotografii – bardzo uczulali na to, żeby oglądać zdjęcia drukowane. Wybitny fotoreporter Jacek Marczewski powtarzał: „Oglądaj zdjęcia. Oglądaj, oglądaj, oglądaj” i mnie tym zaraził. A jak patrzę i mnie coś porwie, to chcę to mieć na własność. Mój zbiór albumów liczy dziesiątki pozycji, choć nigdy nie liczyłem. Zbieram je ponad 20 lat. Ale to nie jest zbyt duża kolekcja, bo jestem wybredny. Wychodzi bardzo dużo tytułów, ale więcej tych słabych i złych. Takich, które są zbiorem ładnych, szybkich obrazków, a materiał na album musi się rodzić długo. Wtedy ma wartość. I takich pozycji szukam.

Moje pierwsze oglądanie fotografii albumowej to oglądanie klasyków. Albumy zbiorcze Agencji Magnum, Brassaïa, czy Eliotta Erwitta, publikacje, które są podwalinami współczesnej fotografii dokumentalnej. Pierwszym wielce znaczącym tytułem, który kupiłem, był „Inferno” Jamesa Nachtweya. I do dzisiaj do niego wracam. Rzadko, bo rzadko, ale wracam. To prawie 500 stron czarno-białych zdjęć przedstawiających głód, wojnę i ludzkie cierpienie z m.in. Rumunii, Kosowa, Rwandy, Somalii, Bośni, Czeczenii i Sudanu. Bardzo klasyczny reportaż, do bólu klasyczny dokument wojenny, jednocześnie wybitny, mistrzowski. Kupiłem pierwsze wydanie około trzy lata po tym, jak „Inferno” pojawiło się na rynku. Teraz już jest nie do zdobycia. Osiąga absurdalnie wysokie kwoty na aukcjach.

Z czasem moje zakupy ewoluowały, wraz z moimi zainteresowaniami. Teraz bardziej patrzę na album jako na zamknięcie konkretnego projektu, etapu w życiu fotografa i bardziej jako głębszą, subiektywną wypowiedź autora, niż jako zbiór obrazków. Gdy zaciekawił mnie portret, zacząłem poszukiwać mistrzów portretu i wtedy znalazłem tytuły, które zrobiły na mnie wrażenie, jak „Star Trak” Antona Corbijna, czy „Portret 1989-2009” Stephana Vanfleterena i jego ostatni „Atelier”, który jest zupełnie inny. „Portret” jest zapisem dwudziestu lat jego pracy, to dzieło skończone, które w ogóle się nie starzeje – mogę je oglądać po raz, nie wiem, tysięczny i dalej widzę tam nowe rzeczy. To jest dla mnie fenomenalne właśnie w albumach, że za każdym razem, gdy do nich wracam, odkrywam kolejne warstwy…

Do zakupu fotoksiążki przekonuje mnie tylko jej zawartość: dobre zdjęcia. Bo są fotografowie, których cenię, ale na przykład nie kupię ich albumu. Poważam ich fotografię, ale nie zainwestuję tak dużych pieniędzy w album, bo wiem, że nie będę do niego wracał. A kolekcjonerstwo jako inwestycja mnie nie interesuje, choć pewnie źle robię. Dla mnie liczą się tylko emocje.

JACENTY DĘDEK „PORTRET PROWINCJI”, 2020

To jest bardzo ważny album, bo jako jeden z niewielu opisuje współczesną Polskę z perspektywy małych i średnich miasteczek, na których tak naprawdę nasz kraj stoi. Ale nie pokazuje prowincji w sposób stygmatyzujący, sztampowy, stereotypowy. Widać, że autor lubi ludzi i lubi o nich opowiadać; że szuka miejsc, które są ciekawe architektonicznie i zaskakujące; a nade wszystko, że interesuje go wielopłaszczyznowa opowieść o ludziach żyjących w niewielkich miastach, miasteczkach, wsiach.

Jest w „Portrecie prowincji” mnóstwo smaczków, niuansów, które na co dzień są pomijane, a tutaj urastają do bohatera pierwszego planu. Dlatego ten album zaskakuje mnie za każdym razem, gdy go oglądam. Są w nim piękne portrety, ciekawe sytuacje, fajne miejsca, no i ogrom, ogrom pracy autora, który odwiedził 421 miejscowości we wszystkich województwach, co trwało ponad sześć i pół roku (między styczniem 2011 a połową 2017 roku). I choć powstaje mnóstwo publikacji o Polsce, to są one – mam wrażenie – wyrywkowe, a ten album zamknął znaczną część naszych czasów i przemian w kraju między okładkami. To ogromna wartość tej publikacji.

JAMES NACHTWEY „INFERNO”
, 1999

To najważniejszy album XX wieku, jeżeli chodzi o dokumentację tego, co człowiek robi drugiemu człowiekowi, do czego jest zdolny. Pomijając warstwę fotograficzną, która jest doskonała, „Inferno” nie traci na aktualności – wszystko idzie do przodu, technologia się zmienia, ale cierpienie jest dalej takie samo lub nawet większe, a świat dalej patrzy i nie próbuje temu zapobiec.

Mam wrażenie, że jesteśmy znieczuleni i nie chcemy się już angażować, dopóki gehenna nie dotyczy nas samych. Ten album jest bardziej o nas, ludziach, którzy do tego dopuszczamy, niż nawet o cierpieniu, które wyziera z każdego kadru.

STEPHAN VANFLETEREN  „PORTRET 1989-2009”, 2009

Najczęściej kupuję albumy fotografów, których twórczość już znam i chcę po prostu sobie z nią głębiej obcować. Ale raz zrobiłem wyjątek: ze Stephanem Vanfleterenem. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, byłem akurat w Niemczech i na straganie z książkami zobaczyłem jego „Portret 1989-2009”, przejrzałem trzy strony i z zachwytu pomyślałem: „Jezu, to jest niesamowite!”. I natychmiast kupiłem.

Gdybym dziś miał wybrać jeden album z mojej kolekcji, z którym bym się nigdy nie rozstał, to chyba byłby to ten. Ciągle do niego wracam, bo to najważniejszy dla mnie tytuł, jeżeli chodzi o sposób patrzenia na drugiego człowieka, patrzenia z niesłychaną wrażliwością i subtelnością. Autor pokazuje swoich bohaterów w bardzo intymny sposób, czasami prześmiewczy, złośliwy, zabawny, ale nigdy nie odbierający godności osobie portretowanej. W tych zdjęciach widać głębokie poczucie humoru autora i jednocześnie wielki szacunek dla fotografowanego. Fenomenalny album, fenomenalny zbiór portretu.

PAOLO PELLEGRIN „AS I WAS DYING”, 2008

To majstersztyk. Dla mnie jest trochę kontynuacją „Inferno”, choć inaczej sfotografowaną. Ale to wciąż fotografia reporterska z poruszającymi obrazami cierpienia ludzkiego na obszarach objętych konfliktami i wojną. Pellegrin bardzo intymnie opisuje wojnę, w sposób formalnie dużo bardziej odważny niż robi to Nachtwey. Uchwycił zarówno grozę, jak i rozpacz wojny, a jego zdjęcia ukazują bezsilność ofiar, widzących zniszczenie swoich domów i śmierć bliskich.

To potężne i niezapomniane obrazy dające wyraz niewyobrażalnemu cierpieniu tak wielu ludzi. Są tyleż samo głęboko prawdziwe i szczere, co bolesne w odbiorze.

JACOB SUE SOBOL „WITH AND WITHOUT YOU”
, 2016

Wszystkie moje wybory są intymnymi opowieściami o bohaterach, bądź o autorze. W albumie Sobola, w ogóle w jego twórczości, jest to chyba najbardziej widoczne. On fotografuje swoją partnerkę, przechodniów, dzieci znajomych, przytulające się nagie ciała, splamione krwią miesięczną nogi czy całującą się namiętnie parę stulatków. To jest prawdziwe życie, bez upiększeń, sięganie do najodleglejszych zakamarków prywatności. Dostrzega piękno tam, gdzie inni widzą brzydotę.

Odbiorcy mogą używać tych zdjęć jak luster, w których odbija się ich własne życie. Spoza ziarnistej, kontrastowej czarnobiałej odbitki przenika do nas intymność relacji jaką duński fotograf miał ze swoimi bohaterami przez ostatnie dwie dekady pracy. Wydał ten album na swoje 40. urodziny, jednocześnie podsumowując dorobek, po tym, jak ogłosił, że zarzuca fotografowanie na rzecz rybołówstwa.

RAFAŁ MILACH  „7 ROOMS”, 2011

152-stronicowa książka dzieli się na siedem rozdziałów, z których każdy przedstawia – poprzez dokumentalne fotografie i fragmenty wypowiedzi – jednego z bohaterów. Autor przez 6 lat dokumentował codzienne życie siedmiu chłopców w rosyjskich miastach: Moskwie, Jekaterynburgu i Krasnojarsku, którzy dorastali w czasach totalitaryzmu radzieckiego i w erze Putina. Materiały, które zebrał w latach 2004-2010, stworzyły zbiorowy portret młodego pokolenia Rosjan.

„7 Rooms” jest nie tylko świetna fotograficznie, ale i dziennikarsko. Ma skończoną formę, zamkniętą opowieść i dlatego jest kolejnym tytułem, do którego chętnie wracam.

MACIEJ NABRDALIK „HOMESICK”, 2016

Z innych polskich albumów, do których wracam i przeglądam co jakiś czas, jest opowieść o Czarnobylu Maćka Nabrdalika. Na miejsce katastrofy elektrowni jądrowej jeździł czternaście razy przez ponad 10 lat, ja też tam byłem, ale gdy zobaczyłem, jak Maciek fenomenalnie sfotografował miejsce i ludzi zmienionych w wyniku tragicznego w skutkach wybuchu, przestało mnie to ciekawić jako temat do realizowania swojego fotoreportażu. On pokazał Czarnobyl i Strefę Wykluczenia w sposób, który – przynajmniej dla mnie – zamyka temat. Nie ma potrzeby opowiadania o czymś, co zostało już tak dobrze pokazane.

To album, który jest nie tylko świetny fotograficznie, ale – tak jak wszystkie powyższe – jest zamknięciem wieloletniej tułaczki fotografa i mierzenia się z tematem. A na dodatek ma zupełnie inną formę prezentacji niż wszystkie fotoksiążki, które znam. Przypomina Moleskine zapinany na gumkę, tylko dużo grubszy. Otwiera się z dwóch stron i opowiada dwie historie, jakby dwie twarze tego samego tematu i tego samego problemu. Na poziomie designerskim i treściowym jest fenomenalny, bo forma współgra z pokazywaną historią. To jeden z majstersztyków albumowych.

KACPER KOWALSKI „ARCHÉ”, 2021

Przepiękne w tym albumie jest to, że obraz nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka; że pokazuje, jak nieoczywiste jest to, na co patrzymy. Ten brak jednoznaczności spojrzenia i niesłychana poetyckość kadrów mnie zachwyciły, podobnie jak dostrzeganie przez autora tego, co niedostrzegalne. Lotnicze rejestracje krajobrazów (w tym krajobrazy topniejącego lodu i meandrującej Wisły) są zredukowane do minimalnych, czarno-białych, graficznych form. I układają się tu w opowieść o poszukiwaniu sensu, ale też o związkach człowieka i natury.

Wspaniale wydany „Arché” to album o pięknie – Kacper po prostu przelał na strony tej publikacji swoją nieopisaną wrażliwość, co niezmiennie podziwiam.

RAGNAR AXELSSON „FACES OF THE NORTH”, 2005

Niespotykanie liryczna opowieść o północy. Przejmujące zdjęcia pełne surowości w formie podkreślają pierwotność klimatu i trud życia bohaterów. Realizowana przez ponad trzydzieści lat opowieść zabiera odbiorcę na Grenlandię, Wyspy Owcze i Islandię. Prowadzi nas w surowy świat mieszkańców, znany tylko z książek lub filmów dokumentalnych. Axelsson pokazuje esencjonalne życie w scenografii mrozu. Z intymnych zdjęć bije ciepło konfrontowane bielą trzaskającego mrozu. ﹡

 

_____

Wojciech Grzędziński – fotoreporter, urodzony w 1980 roku w Warszawie. Pracował podczas wojen w Libanie, Iraku, Afganistanie, Południowym Sudanie, Gruzji, a od lutego 2022 roku w Ukrainie (głównie dla „Washington Post”). Laureat World Press Photo. Trzy razy z rzędu zdobył nagrodę Zdjęcia Roku Grand Press Photo (2022, 2023, 2024). Kapitała konkursu uznała go też za Fotografa XX-lecia. W trakcie prezydentury Bronisława Komorowskiego był szefem fotografów Kancelarii Prezydenta RP.

Kopiowanie treści jest zabronione