Nausznica projektu Lyndy Benglis dla marki Loewe
Brokat, lateks i podwójne wibratory: prowokatorka sztuki dostała nagrodę za biżuterię
08 stycznia 2024
tekst: Agnieszka Kowalska

Posłuchaj

Prace Lyndy Benglis to współczesna debata na temat płci i seksualności, ale o ponadczasowym charakterze. Świadomie tandetne, organiczne i abstrakcyjne. Najsłynniejsze są zgniecione aluminiowe rzeźby w kolorze złota, które przywodzą na myśl ogony syreny albo wyrzucone opakowania po słodyczach. Zakochał się w nich projektant marki Loewe i w ub.r. zamówił u autorki inspirowaną nimi kolekcję biżuterii, która okazała się wielkim sukcesem. Teraz zdobyła nagrodę Wallpaper Design Awards 2024.

Pokazy Loewe są jednymi z najbardziej oczekiwanych podczas Paryskiego Tygodnia Mody – odkąd 10 lat temu Jonathan Anderson przejął w marce stanowisko głównego projektanta, pomógł zapoczątkować nową erę wiralowych momentów z wybiegów. Jesienią ub.r. w białym namiocie zbudowanym w Château de Vincennes udało mu się to ponownie, gdy pokazywał kolekcję dla kobiet na lato 2024.

Tym, co wyróżniało się w skromnym wnętrzu tymczasowego namiotu, było kilka błyszczących złotych rzeźb autorstwa artystki Lyndy Benglis. Ich dziwaczne kształty stanowiły kontrast do stonowanych strojów – pomimo ich monumentalności, kute, postrzępione sylwetki wykonywały dramatyczne gesty w przestrzeni. Wprawne oko gości mogło zauważyć coś jeszcze: że tę rzeźbiarską scenografię nosiły także modelki, ale odtworzoną w miniaturze jako pierścionki, bransoletki i kolczyki, które uzupełniały stylizacje na wybiegu.

To była zapowiedź większej całości…

Rzeźby Lyndy Benglis na pokazie kolekcji Loewe lato 2024
Zdjęcie: Loewe
Modelki szły po wybiegu obok rzeźb artystki
Zdjęcie: Loewe

Chociaż połączenia sztuki i mody są obecnie powszechne, wybór twórczości Benglis jest odważny i odzwierciedla wyrafinowany gust Andersona. Legendarna amerykańska artystka, wciąż pracująca w swoim studiu w Sante Fe, zyskała sławę w latach 60. XX wieku dzięki rzucającym wyzwanie konstrukcjom postminimalistycznym, które wypaczały nasze rozumienie rzeźby i w sposób kreatywny wykorzystywały pojawiające się nowe materiały. Ale chyba najbardziej znana jest z satyry na „klub chłopców” ze świata sztuki, gdy pozowała nago, siedząc okrakiem na ogromnym fallusie. W świecie sztuki zdominowanym przez mężczyzn zrobiła olśniewającą karierę, organizując 15 wystaw indywidualnych w ciągu pięciu lat. W 1971 roku magazyn „Life” przyznał jej tytuł „następczyni Jacksona Pollocka”.

Dla Andersona dorobek 82-letniej artystki w zwięzły sposób odzwierciedla ducha Loewe. – Jest coś w eksperymentach Lyndy Benglis z lat 70. – wyzwolenie, napięcie i gwałtowność – co mnie przyciąga. Zapragnąłem, by w kolekcji biżuterii ujarzmiła część tej energii, dynamiki materiałów w ruchu, uchwyconej w momentach i fragmentach z jej pracowni – powiedział po pokazie.

Rzeźbiarka, która uchodzi za ikonę feminizmu, chętnie przyjęła propozycję sprowadzenia swoich rzeźb do miniaturowej wersji. – Pomysł na rzeźbę ciała zawsze mnie interesował – wyjaśnia w filmie promocyjnym jej projekty dla Loewe. – Właściwie biżuteria to pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę, gdy byłam dzieckiem, i to skłoniło mnie do tworzenia sztuki. Kiedy już jako artystka zajęłam się rzeźbą, był to poniekąd sposób na wykonywanie dużej biżuterii. Powstawały ozdoby i jednocześnie coś, co kpiło z ozdób. Chciałam tylko, żeby się toczyły, kołysały, poruszały, wykonywały jakiś gest.

Do stworzenia kieszonkowych form rzeźbiarskich użyła form wykonanych ze zwykłych, nowoczesnych materiałów, które od dawna wykorzystywała do wyrobu swoich dzieł sztuki, takich jak pianka poliuretanowa, folia aluminiowa, papier czerpany i wyrzucone skrawki drutu. Zostały one odlane z anodyzowanego aluminium i pozłacanego srebra, a w niektórych przypadkach pokryte drobnymi kryształkami.

Powstała kolekcja składająca się z siedmiu projektów: m.in. wysadzanej klejnotami nausznicy „Glitter Fragment”, pierścionków i broszek „Knotted”, które są zwiniętymi długimi rurkami, srebrnej bransoletki „Pleated Fan” czy naszyjnika „Elephant” inspirowanego oponami traktorów rozrzuconymi na poboczach amerykańskich autostrad. Jest też bransoletka „Wow” nawiązująca do papierowych rzeźb, na które projektant Loewe natknął się w pracowni Benglis, a która powstała z kurczliwego, mokrego papieru sprasowanego na drucie lub bambusie, tworząc szorstkie szkielety. Po wyschnięciu kręte sylwetki przypominają wijące się żywe formy wokół nadgarstków.

Całość odzwierciedla wiele twórczych innowacji Benglis na przestrzeni dziesięcioleci. – Zawsze interesuje ją eksperymentowanie, sprawdzanie jak jeden materiał przekłada się na inny i obserwowanie, co działa w nowy sposób – kurator Andrew Bonacina, który od kilku lat jest konsultantem artystycznym Loewe, powiedział za kulisami paryskiego pokazu tej luksusowej marki.

Przez cały czas współpracy artystka miała wolność twórczą. W efekcie jej fascynacja materiałami – wylewanym woskiem, lateksem zbierającym się w falujące kałuże, ściśniętymi metalami, bulgoczącą pianką – przeobraziła się w biżuterię, która sprawia wrażenie zamrożonej w czasie. Wrażenie ruchu i zawiłe formy są w niej tak samo, jak i w dziełach sztuki Benglis, ale tutaj rola ciała nabiera większego znaczenia, stając się zmysłową odskocznią dla metali szlachetnych (zobacz wideo).

Kolekcja nie przypomina żadnej innej w świecie mody. Nic dziwnego. Artystka od początku kariery zdecydowanie szła własną drogą. Podczas gdy w Nowym Jorku lat 60. XX wieku królował minimalizm, jej rzeźby spływały po podłodze, błyszcząc lub świecąc w ciemności. – Celowo wykorzystywałam różne pomysły i materiały, z których nikt wcześniej nie tworzył. I wniosłam trochę kobiecego humoru. To było potrzebne – mówiła rzeczowo „Guardianowi” w 2017 roku.

Biorąc pod uwagę, że jej prace wydają się odrzucać jakikolwiek ustalony styl, nie jest zaskakujące, że ma ambiwalentny stosunek do etykiet. – Zawsze myślę o tym, czy popchnąć to, czy pociągnąć tamto. Sztuka jest dla mnie prawdziwą zabawą – deklaruje. Jest również odpowiedzialna za jeden z najtrwalszych obrazów sztuki feministycznej: zdjęcie towarzyszące artykułowi o jej twórczości w magazynie „Artforum” w 1974 roku, na którym pozuje nago z opaloną, naoliwioną skórą i androgyniczną fryzurą, a oczy ma ukryte pod okularami słonecznymi. Pomiędzy udami trzyma… ogromny, dwustronny wibrator.

Dziś to ikoniczne zdjęcie można kupować na t-shirtach, ale wtedy wywołało skandal. Dla niej to była nie tylko riposta wobec kultury macho, ale także część cyklu reklam, które miały portretować dzikie i niegrzeczne osobowości artystów. W 1967 roku Ed Ruscha sfotografował się w łóżku z dwiema kobietami, następnie Judy Chicago pozowała w narożniku ringu w rękawicach bokserskich, gotowa do walki z „chłopcami”. Benglis od jakiegoś czasu podnosiła stawkę w coraz bardziej sugestywnym przedstawianiu siebie, prezentując serię zaproszeń na swoje wystawy, wśród których znalazło się m.in. zdjęcie Annie Leibovitz, na którym widać ją nagą od tyłu, ze spuszczonymi do kostek spodniami. W tym samym „Artforum” jej dawny współpracownik w nowej wówczas dziedzinie wideo, artysta i pisarz Robert Morris, pojawił się nago w łańcuchach z nadgarstkami przykutymi do kolczastego kołnierza. Ale to wibratory, które kupiła w sex shopie, doprowadziły do kontrowersji – w proteście odeszło pięciu redaktorów magazynu, powołując się na „skrajną wulgarność” reklamy i nazywając ją „marną kpiną z idei wyzwolenia kobiet”.

– Moja mama ostrzegała mnie wtedy: „Lynda, nigdy ci tego nie zapomną”. Wiedziałam, że będzie to wyzwanie dla mnie i mojej pracy. Kiedy pokazałam zdjęcie ojcu, po prostu wyszedł. Nigdy więcej o tym nie wspomniałam. Koniec opowieści – artystka nie jest zbyt chętna do rozmowy na temat reklamy: w końcu to tylko jedna chwila, nawet jeśli rzuciła cień na niezwykle zróżnicowaną karierę. Miała jednak rację: zdjęcie było dla niej punktem zwrotnym, kulminacją pierwszych dziesięciu lat pracy jako artystki i kładło podwaliny pod wszystko, co miało nadejść. Z dnia na dzień zmieniło ją także w bohaterkę feminizmu drugiej fali, ale ten ruch jej nie obchodził – opisała go jako „wściekły i pełen nienawiści”. Wibrator przez pewien czas wieszała nad prysznicem na swoim poddaszu jako trofeum.

Od lewej: Lynda Benglis w swojej pracowni w Nowym Jorku z pracą „Night Sherbert”, 1969 Zdjęcie: Norman Seeve. Lynda w jej obecnej pracowni w Nowym Meksyku, 2015. Zdjęcie: Paul O’Connor
Od lewej: Lynda Benglis – „Eat Meat”, 1969/1975; zdjęcie: Pace Gallery. Lynda Benglis – „Ksi”, 1984; zdjęcie: Douglas M. Parker Studio
Od lewej: Lynda Benglis – „Phantom”, 1971; zdjęcie: Henry Groskinsky. Lynda Benglis – „Hills and Clouds”, 2014; zdjęcie: Cheim & Read

Urodzona w 1941 roku w sennym miasteczku Lake Charles w Luizjanie, w rodzinie Greka i Amerykanki, sztukę odkryła w żeńskim college’u w Newcomb w Nowym Orleanie, gdzie skupiła się na ceramice i zdecydowała, że zostanie artystką. – Pamiętam łodzie na rzekach, hazard i striptizerki. Chodzenie do szkoły na Południu było o wiele przyjemniejsze niż gdziekolwiek indziej. Uczniowie wychodzili przez okna, używając prześcieradeł jako lin, a nas ostrzegano przed noszeniem lakierowanych butów, ponieważ mężczyźni mogliby zobaczyć to, co mamy pod mini spódniczkami – mówiła „Guardianowi”.

Gdy w 1964 roku przyjechała do Nowego Jorku, odkryła, że świat sztuki jest „bardzo otwarty na nowe pomysły. Było więcej artystów niż kiedykolwiek wcześniej i mnóstwo energii”. Zaprzyjaźniła się z kilkoma z nich i zaczęła eksperymentować. Jej własny przełom twórczy przyjął formę długich elementów ściennych w kształcie gigantycznych pilników do paznokci, przy użyciu kropli wosku pszczelego ułożonego w kolorowe warstwy. Następnie pojawiły się lateksowe obrazy, jak „Night Sherbet”, wykonywane z pianki poliuretanowej wylewanej na podłogę, a nie na płótno. Ich pomarańcze, żółcie, czerwienie i zielenie były zainspirowane „szokującymi kolorami”, które napotkała spacerując po Chinatown. Zdjęcie Benglis w czarnych dzwonach i niebieskim golfie, wylewającej 180 litrów jasnego lateksowego pigmentu na podłogę galerii, ukazało się w magazynie „Life” w 1970 roku. Porównała swoją pracę do plam ropy na bagnach w Luizjanie, „Life” porównał ją do Jacksona Pollocka. Zyskała sławę, zanim skończyła 30 lat.

Jej późniejsze brokatowe prace wydają się raczej zaprzeczeniem pojęcia dobrego smaku. „Hoofery”, nazwane na cześć stepowania, były wykonane z długich, cienkich szkieletów z drutu z miąższem tkaniny i błyszczącą powłoką. – Chodziło mi o świętowanie. Myślałam o kwiatach i wieńcach, które w niektórych porach roku można znaleźć nad drzwiami w Grecji – wyjaśniała.

Lata 90. to era rzeźb z wosku, lateksu, poliuretanu, gumy, które tworzyła na miejscu w galeriach, a potem także odlewanych z aluminium, wystających ze ścian niczym skrzydła. Cały czas była postacią polaryzującą ówczesny ruch kobiecy, tworzyła wideo i autoportrety, które jak zawsze wywoływały zamieszanie. I nigdy nie przestała: do dziś eksperymentuje ze szkłem, ceramiką, rzeźbami z papieru, ogromnymi fontannami z brązu i nie tylko. Mimo 80-tki pracuje do późna w swoim studiu, tworząc bardziej stosowne, ale nie mniej oryginalne rzeczy. Bo choć jej wizerunek jako sprośnej prowokatorki pozostawił niezatarty ślad w naszej kulturze, jasne jest, że zostawiła go za sobą dawno temu. – Kiedy pracuję jest to bardzo organiczne i intensywne. Nie myślę o czasie. Nie jestem nawet świadoma swojego ciała – ucina wątek wyglądu.

Regularnie ma nowe wystawy swoich rzeźb, ale na pierwsze strony gazet trafiła ponownie wraz z Loewe. Dwa lata temu Juergen Teller odwiedził ją w jej pracowni, by zrobić zdjęcia do kampanii reklamowej marki – była najstarszą modelką. A w tym roku stała się najstarszą laureatką konkursu Wallpaper Design Awards, w którym jury nagrodziło ją w kategorii „Best Wearable Art” za kolekcję poszerzającą to, co uważa się za biżuterię. ﹡

Lynda Benglis w kampanii Loewe pre fall 2022
Zdjęcie: Juergen Teller
Lynda Benglis w kampanii Loewe pre fall 2022
Zdjęcie: Juergen Teller

Kopiowanie treści jest zabronione