Posłuchaj
Met Gala w Nowym Jorku jest oczywiście wydarzeniem samym w sobie. To uroczysta kolacja charytatywna poprzedzająca wernisaż wystawy, która liczbą głośnych nazwisk i najpiękniejszych kreacji przebija nawet czerwony dywan Oscarów. Zdobycie jednego z 400 biletów jest prawie niemożliwe, bo nie można kupić w kasie, jedynie być do tego zaproszonym. Generalnie to wielkie domy mody kupują miejsce przy stołach, by gościć pożądane gwiazdy. W przeszłości bilety kosztowały 50 tys. dolarów za osobę i 300 tys. dolarów lub więcej za stolik. Nic dziwnego, że gala uważana jest za najbardziej pożądane i najbardziej prestiżowe wydarzenie w branży modowej.
Ale tak naprawdę powodem jej organizacji jest zebranie funduszy na coroczne wystawy mody w Metropolitan Museum of Art’s Costume Institute. Medialny szum wokół gali z hordą wystrojonych celebrytów bardzo w tym pomaga. W zeszłym roku zbiórka przyniosła prawie 22 miliony dolarów w jedną noc. Goście jedzą, piją i plotkują, a potem oglądają zgromadzone w The Met kreacje, którym co roku towarzyszy inny motyw przewodni.
W tym roku to „Sleeping Beauties: Reawakening Fashion” (przeczytajcie nasz artykuł). Nazwa nawiązuje do „śpiących królewien” z nowojorskiej kolekcji placówki: ubrań tak delikatnych, że nie da się ich już udrapować na manekinach lub pokazywać w pionie. Inspiracją była suknia balowa Charlesa Fredericka Wortha z około 1877 roku. – Cierpi na to, co nazywamy wrodzoną wadą, gdy ubranie dosłownie ulega samozniszczeniu. Nic nie możemy na to poradzić. Żadne szycie ani klejenie nie przywróci go do życia – wyjaśnia Andrew Bolton, kurator dorocznych wystaw. Zostanie więc pokazana na płasko. Jak kilka innych będzie leżeć w szklanej trumnie – tak, jak sama Śpiąca Królewna. Zostanie również przywrócona do życia dzięki technologii CGI – jako hologram, w pełni ucieleśniona wersja sukni unosząca się nad rzeczywistym ubraniem niczym dusza.
Wsród ponad 250 ubrań i akcesoriów, które kurator wybrał z archiwum muzeum obejmującego 33 tys. modowych eksponatów, znajdą się najsłynniejsze nazwiska z czterech stuleci, jak m.in. Cristóbal Balenciaga, Hubert de Givenchy, Christian Dior, Elsa Schiaparelli, Chanel, Madame Grès, Vionnet, Dries Van Noten, Rick Owens, Iris Van Herpen, Maison Margiela, Alexander McQueen, Issey Miyake, Paul Poiret, Yves Saint Laurent, Philip Treacy, Loewe i Louis Vuitton. A obok nich jedyna i pierwsza w historii wystaw The Met Polka – Bea Szenfeld.
Kreację pochodzącej z Kalisza 52-letniej projektantki na „Sleeping Beauties” wybrała sama Anna Wintour, a ona najpierw ją… wyrzuciła.
Papier to jej specjalność. To z niego tworzy swoje pomysłowe kreacje, w których występują gwiazdy, takie jak Björk czy Lady Gaga. Nosi je następczyni szwedzkiego tronu, księżniczka Wiktoria czy minister kultury Szwecji. Jej gigantyczne papierowe sukienki można zobaczyć podczas ceremonii wręczenia Nagrody Nobla czy na koncertach Eurowizji, w teledyskach sławnych piosenkarek, a także w magazynach o modzie i w muzeach.
Za popularnością i sukcesami kryje się ciężka i czasochłonna praca. Wszystko jest tworzone ręcznie, a wykonanie pojedynczego egzemplarza może zająć miesiące, czasem lata, bo poza czysto fizyczną pracą w atelier, oczywiście potrzeba czasu, aby pomysły nabrały kształtu. – Papier to niezwykle delikatny materiał. I tak pięknie odbija światło. Jest również łatwo dostępny. Mogę pracować praktycznie w dowolnym miejscu na świecie, bo papier jest wszędzie. Poza tym bardzo łatwo się z nim pracuje. Jedyne, czego potrzebujesz, to nożyczki i trochę taśmy lub kleju – Bea, a właściwie Beata Szenfeld, opowiadała kilka lat temu w wywiadzie dla szwedzkiej gazety „Dagens Arbete”.
Ale miłość do papieru wzięła się też ze wspomnień z Polski lat 70. i 80. To tam – za Żelazną Kurtyną, w starym mieszkaniu w Kaliszu – dorastała Beata. Pamięta stan wyjątkowy, kartki żywnościowe, puste półki sklepowe. Jedzenie, papier toaletowy – tak samo trudne do zdobycia. Wyżywienie we własnym zakresie i handel barterowy, tak wyglądała codzienność w PRL-u.
Ale przede wszystkim pamięta babcię Barbarę. Przedsiębiorczą kobietę o zwinnych palcach i błyszczących paznokciach, z którą spędzała dużo czasu. Także w pracy. Babcia pracowała jako główna krawcowa w fabryce tekstylnej w mieście i nierzadko wnuczka jej towarzyszyła. Musiała tam siedzieć na stołku lub na odwróconym koszu na śmieci razem ze szwaczkami i sortować rolki nici, a babcia chodziła po fabryce i sprawdzała, czy szwy są dobrze uszyte. – Babcia nauczyła mnie, że ubrania to inwestycja, a nie coś, co można po prostu wyrzucić. Nie, ubrania są ponownie szyte, reperowane lub farbowane – wspominała w szwedzim portalu Hemtrevligt.
Z pomocą babci i innych krewnych wcześnie nauczyła się też samodzielnie gotować, malować, robić na drutach i szyć na maszynie. Mieszkali wszyscy razem: ona, mama, babcia, połowa rodziny. W tamtych czasach Polacy tak żyli. W starych mieszkaniach, które ze sobą dzielili. – I wszystko, co mieliśmy, było mniej więcej tym, co odziedziczyliśmy. Jedliśmy srebrnymi sztućcami na starej porcelanie. Nie dlatego, że było fantazyjnie, ale dlatego, że po prostu nie było nic innego – wyznała.
Tym większy przeżyła szok kulturowy, gdy w 1983 roku zaraz po stanie wojennym jako 11-latka wyemigrowała z matką do Szwecji. Zamieszkały w Göteborgu, gdzie matka znalazła nową miłość. – To było jak lądowanie w zupełnie innym świecie. Tak, jakby zderzyły się dwa okresy: Polska lat 80. była bardzo podobna do Szwecji lat 40. XX wieku. Było fajnie, ale burzliwie i trochę strasznie – wspominała. – Przeżyłam też swego rodzaju szok modowy. W Polsce babcia szyła mi wszystkie ubrania i uważano mnie za bardzo dobrze ubraną. Ale potem przyjechałam do Göteborga, gdzie produkowano ubrania na skalę przemysłową, a ubrania szyte i szydełkowane w domu uchodziły za brzydkie.
Wciąż ma w Kaliszu rodzinę i czasami ją odwiedza: – Ale teraz to już zupełnie inny kraj, a ja mówię językiem jedenastolatki z Polski lat 80. i na dodatek używam starych wyrażeń, z lat 40., których nauczyła mnie babcia. Ludzie śmieją się ze mnie, kiedy tam jestem: „Jesteś jak ze starego filmu” – mawiają.
Lata mijały, komunizm padł, nadeszły lata 90. Beata ukończyła szkołę ceramiczną w Tidaholm i jako świeżo upieczona garncarka została przyjęta na prestiżowy wydział mody w Beckmans School of Design w Sztokholmie. Ale to, że zostanie artystą, nie było dla niej oczywiste, raczej chodziło o to, że chce się sprawdzić, i zobaczyć, co pragnie robić w przyszłości.
Wybór padł ostatecznie na modę. W Beckmans nauczyła się pracować z najróżniejszymi materiałami, miała np. okres z roletami. Tworzyła m.in. z makaronu i plastiku. Tam też testowała papier, który właściwie od razu ją zainteresował. Udowodniła, że ma talent i otrzymała stypendium H&M Design Lab. Założyła także dom mody pod własnym nazwiskiem, a rok później, w 2003, zgłosiła się do reality show „Fashion House”, dużego konkursu, w którym znani szwedzcy kreatorzy zasiadali w jury. Dwudziestu początkujących projektantów z czterech różnych krajów rywalizowało ze sobą przez dwa miesiące, a nagrodą był trzymiesięczny staż w domu mody Stelli McCartney w Londynie.
Beata konkurs wygrała, a córce Beatlesa tak się spodobała, że dodatkowo przedłużyła jej staż do ośmiu miesięcy: – To był ciekawy czas. Paul McCartney wpadał codziennie ze śniadaniem dla nas wszystkich, a koleżanki Stelli, Gwyneth Paltrow i Kate Moss, często bywały w pracowni.
Pamięta Stellę jako bardzo sympatyczną i skromną w relacjach z pracownikami oraz ciężką pracę: – Tworzyliśmy wspaniały design. Cały ośmioosobowy zespół pomagał realizować pomysły Stelli. Uczyłam się pracować nad wielkimi kolekcjami i kontrolować, by wszystko było zgrane: bielizna, kostiumy, torebki, buty, okulary, także zachowania wobec kupców.
Jednak ten prestiżowy staż nie otworzył przed nią jakichkolwiek drzwi w branży mody. Twierdzi, że była zbyt młoda i zbyt niedoświadczona. Wróciła do Sztokholmu. Organizowała pokazy mody swojej marki podczas tamtejszego Tygodnia Mody. Jej ówczesne kolekcje to haute couture z tego, co znalazła na pchlich targach i w butikach z używaną odzieżą. Za pomocą przeróbek, farbowań i aplikacji potrafiła ze starych materiałów i ciuchów wyczarować niepowtarzalne kreacje. Wiele rzeczy kupowała w second handach i szyła je od nowa, np. obszerna spódnica mogła stać się koszulą. Projektowała T-shirty dla TopShopu, współpracowała z marką Motorola, Tommym Hilfigerem, Ikea, pracowała nad kolekcją dla Hello Kitty. Zaprojektowała np. kostium kąpielowy z wyglądających jak blaszki kolorowych kółeczek. Inny frywolny wariant, sukienka koktajlowa, powstał z koronkowych serwetek do tortów. Stoi teraz jako eksponat w Nordyckim Muzeum.
W 2007 roku otrzymała stypendium Rady Artystów za kolekcję z papieru, którą wystawiała w galerii sztuki Liljevalch. Od tamtej pory papier stał się jej ulubionym materiałem, z którego do dziś stworzyła wiele zapadających w pamięć kreacji. Jedną z nich Szenfeld skomponowała z białych papierowych torebek, inną z serpentyn, posłużyła się również kartonem o metalicznej powierzchni. Ciuchy z papieru nie są może praktyczne, ale budzą zainteresowanie. – Nie robię kreacji z papieru w celach komercyjnych. Nie chodzi mi o to, by wyeksponować materiał czy markę, tylko design i kreatywność – przekonuje.
Gdy odnosiła pierwsze sukcesy jako projektantka we własnej marce, po pewnym czasie zauważyła, że za bardzo oddaliła się od tego, co naprawdę kocha. Większość czasu spędzała na zajmowaniu się marketingiem i handlem – a nie to było jej mocną stroną. – Kocham design i kocham ludzkie ciało. Zaczęłam więc robić kilka małych projektów na boku, gdzie miałam bardziej artystyczne podejście do formy i sylwetki. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam robić ubrania czegoś innego niż tkanina. Zauważyłam, że kiedy robiłam sukienkę z sałaty lub makaronu, uwaga skupiała się na pytaniu: „Czy mogę to dostać w innym rozmiarze?”. A ludzie z zachwytem komentowali: „Och, to jest design – nowy sposób ubierania ciała i modelowania sylwetki!” – wspomina jak rzuciła tradycyjną modę. I zapewnia, że nie planuje wracać do własnej, komercyjnej marki odzieżowej: – Mam dość.
Przeprowadziła wiele testów z różnymi materiałami, ale dość szybko odkryła prostotę papieru i jest mu wierna do dziś: – Kiedy już nauczysz się papieru, jest to naprawdę satysfakcjonujące!
Pomimo lekkiego materiału, dzieła Szenfeld są zaskakująco ciężkie, a czasem trudne w transporcie. Pakowanie 30-kilogramowej sukienki składającej się z tysięcy złożonych kawałków papieru wymaga ogromnych przygotowań. – Ubrania, które wykonuję, często psują się w transporcie, a większość z nich waży ponad 20 kg – wyjaśnia. Znalazła więc sposób na przechowywanie i transport tych kreacji w małych kawałkach. Buduje je jak rzeźby i składa jedna po drugiej, a potem wysyła w rozłożonych częściach i ponownie składa na modelce. Ostatnio zrobiła papierowy płaszcz, który waży 40 kilogramów i do jego założenia potrzeba było trzech osób. – Papier może wytrzymać sporo, ale nie za dużo. Dlatego trzeba trochę oszukać oko, a także papier. Jeśli wytnę trochę kartonu i trochę bibuły, mogę oszukać oko, by pomyślało: „to wydaje się delikatne”, ale nadal jest to podpora w postaci litej tektury. Kiedy miałam pokaz mody w 2015 roku ludzie śmiali się, kiedy wychodziły moje modelki. Bo pojawiała się dziewczyna, która wyglądała jakby niosła na sobie 200-kilogramowego goryla. Tak, humor w modzie jest bardzo ważny! – śmieje się.
Mimo, że jej projekty wymagają dużej ilości surowca, użyty papier jest przyjazny dla środowiska i zdecydowanie ma charakter zamknięty: pochodzi z recyklingu i poddawany jest upcyklingowi. Bea pracuje na zwykłym papierze prosto z papierni, bez żadnych specjalnych obróbek. Wszystkie nadwyżki i odpady przeznacza na makulaturę. Ponieważ żadne materiały nie są mieszane, wszystko można rozebrać i poddać recyklingowi lub ponownie wykorzystać. Kiedy żywotność odzieży dobiegnie końca, nici są usuwane, a szklane lub plastikowe koraliki wykorzystywane ponownie. Papier po prostu wrzuca się do kosza na śmieci. To naprawdę sztuka cyrkularna. A w przypadku odzieży, która nadal żyje, w zależności od sposobu przechowywania i obróbki, może być naprawdę trwała. – Moje papierowe rzeźby można przechowywać tak długo, jak chcesz, wszystko zależy od tego, jak się z nimi obchodzisz – wyjaśnia Szenfeld. Nie można ich wystawiać w pełnym słońcu ani w wilgotnym pomieszczeniu, ale jeśli ktoś będzie się z nimi obchodził jak pracownicy muzeum, przetrwają dziesięciolecia.
W prywatnym życiu też bardzo dba o ekologię. Nigdy nie kupuje nowych ubrań, tylko vintage. Jak zdradza, ma kilka ulubionych rzeczy, które nosi „prawie cały czas” – to stary płaszcz do jazdy konnej z XIX wieku i kilka kimon retro, które kocha ponad wszystko. W jej sztokholmskim mieszkaniu nie tylko ubrania muszą mieć historię, aby zadowolić właścicielkę. Porcelana i sztućce również powinny być stare, podobnie jak szklanki, które najlepiej, gdyby były ręcznie dmuchane i wykonane z kryształu.
Szenfeld swoją ideę mody zrównoważonej i recyklingu regularnie promuje w jednym z najchętniej oglądanych magazynów telewizyjnych szwedzkiej telewizji, „Go’kväll” („Dobry wieczór”). – Mam około 7 minut, aby pokazać rękodzieło typu „zrób to sam”, które można wykonać samodzielnie w mieszkaniu – opowiada. – Można robić proste rzeczy i zawsze jest to potrzebne w domu. A zwłaszcza teraz, dzięki oświetleniu LED, gdy źródło światła nie nagrzewa się, możliwości są o wiele większe! To naprawdę umożliwia pracę z większą liczbą materiałów pochodzących z recyklingu niż dotychczas.
To właśnie jej suknia z papieru zachwyciła samą Annę Wintour z amerykańskiego „Vogue’a” i organizatorkę Met Gali. Chodzi o „Ammonite” z kolekcji „Haute Papier” z 2014 roku, której nazwa pochodzi od wymarłej kałamarnicy, która żyła na Ziemi 400 milionów lat temu. W grudniu ubiegłego roku projektantka otrzymała z Nowego Jorku wiadomość, że Wintour chce, by kreacja trafiła na najnowszą wystawę w Metropolitan Museum of Art’s Costume Institute. Niestety, wyrzuciła ją. Była mocno znoszona m.in. przez Lady Gagę podczas kręcenia teledysku, potem była także prezentowana podczas Eurowizji i na kilku wystawach – ostatecznie po prostu nie dało się jej naprawić.
Beata „uszyła” całość od nowa. – Tworzenie tej kreacji zajmuje bardzo dużo czasu, więc musiałam zacząć od razu, gdy w zeszłym roku pojawiło się pytanie – zdradza szwedzkiemu magazynowi mody „Damernas Värld”.
Strój wykonany z białego papieru starannie pociętego na koła o różnych rozmiarach w kawałkach poleciał do Nowego Jorku, a jego autorka dojechała tam osobno. Dla niej to spełnienie wielkiego marzenia, bo od lat pragnęła tylko dwóch rzeczy: wystawy w MoMa w Nowym Jorku lub w Victoria & Albert Museum w Londynie. Prawie się udało: bo nie jest to MoMa, ale Met, no i wystawa nie dotyczy całej kolekcji, ale jednego projektu. – I tak to takie nierealne. Zawsze marzyłam o byciu częścią międzynarodowej kolekcji lub możliwości wystawiania w wielkim muzeum. A teraz to się stało! – nie kryje radości.
Niestety, nie idzie na dzisiejszą galę. Musiała wrócić do domu i do pracy, ponieważ szykuje dwie wystawy w Szwecji oraz tworzy nowy papierowy projekt na wystawę w Szwedzkim Narodowym Muzeum Nauki i Techniki (wykonanie jednej odzieży zajmuje 4-7 miesięcy). A więc zamiast czerwonego dywanu w Nowym Jorku będzie atelier, ona i jej asystentki. Z białym papierem, nożyczkami, taśmą, ołówkami i pistoletem do klejenia. Przez lata opracowała wiele różnych zawodowych trików i rytuałów. Na przykład nożyczki muszą być metalowe, taśma matowa i niezbyt gruba, bo rezultat powinien wyglądać, jakby był prawie zespawany, a ona sama ubrana całkowicie na czarno. Wszyscy w pracowni zawsze używają też kubków do kawy z pokrywkami, często myją ręce i żadnego lakieru do paznokci. Bo papier jest delikatny, a biały papier wymaga jeszcze szczególniejszej ostrożności.
Nigdy nie denerwuje się, że praca nad każdym projektem trwa tak długo: – Nigdy, kiedy siedzę i kroję. Wycinanie i składanie kawałków jest dla mnie jak terapia. Czasami ludzie mówią: „Ale Bea, możesz to zlecić fabryce papieru”. Nie. Bo wtedy rozsypie się cała idea firmy – że wszystko robimy ręcznie.﹡
_____
Wystawę „Sleeping Beauties: Reawakening Fashion” można oglądać w Metropolitan Museum of Art przy 1000 5th Ave w Nowym Jorku od 10 maja do 2 września.