„Io” Jerzego Skolimowskiego – poruszająca historia tułaczki osiołka – zaskoczył wszystkich. Film zaliczył cały korowód wyróżnień i pochwał na świecie. Zdobył 16 nagród (w tym na festiwalu w Cannes) i 24 nominacji na różnorakich festiwalach i w konkursach, łącznie z nominacją do Oscara. Okazało się, że ta skromna, mała i awangardowa produkcja z Polski, w której pada niewiele słów, zachwyca.
Obraz ma w sobie coś bajkowego, biblijnego, jest niczym przypowieść. Ale na jego sukces wpłynęła nie tylko historia uciekającego z cyrku osiołka Io, przechodzącego z rąk do rąk, doświadczającego okrucieństwa i tracącego wiarę w ludzkość. Wielkie znaczenie miały zdjęcia, które umiejscowiły „Io” pomiędzy filmem drogi, poematem wizualnym i bajką o zwierzętach. Ich autorem jest 34-letni Michał Dymek, który ma na koncie takie filmy, jak m.in. „Sweat”, „Supernova”, „Słodki koniec dnia” z Krystyną Jandą oraz nagrodzony niedawno na festiwalu Sundance „A Real Pain” Jessego Eisenberga.
Z Jerzym Skolimowskim współpracował po raz pierwszy i gdy dostał od niego propozycję, w pierwszej chwili był zdziwiony. – Do projektu dołączyłem trochę przez przypadek. Pierwotnie to nie ja miałem kręcić „Io”, tylko mój starszy kolega, Michał Englert. Z powodu pandemii i różnych przeszkód musiał porzucić film i przedstawił mnie reżyserowi. Miałem niezwykłe szczęście, że zdobyłem jego zaufanie i mogłem pracować nad tym filmem. Efektem końcowym jest naprawdę synergia pomiędzy niezwykle doświadczonym filmowcem i znacznie mniej doświadczonym młodym operatorem – mówi w rozmowie z LIBERTYN.eu absolwent łódzkiej Filmówki.
Trochę czasu minęło, zanim zbliżyli się do siebie na tyle, że mogli swobodnie współpracować na etapie przedprodukcyjnym. Ze spotkania na spotkanie okazywało się, że ich rozmowy na temat wizualności filmu pokrywały się.
– Praca okazała się świetnym porozumieniem, także z Ewą Piaskowską (współscenarzystka), Mieczysławem Koncewiczem (scenograf) i Agnieszką Glińską (montaż). W pięć osób tworzyliśmy najbliższe grono, gdzie wykluwały się wszystkie pomysły. Jerzy dał mi duże pole wolności twórczej. Fascynujące w tym projekcie jest to, że praca na planie czasami odbiegała od scenariusza podsycona twórczym szałem całej ekipy i przefiltrowana przez wrażliwość reżysera – tłumaczy.
Już połknięcie scenariusza było dla niego prawdziwą przyjemnością. Oprócz historii, która od razu go poruszyła, opisy i sposób prowadzenia podróży osła mówiły same za siebie. Wszystko było bardzo precyzyjnie opisane. Do tego dochodził swoisty wzór dla „Io” – dramat „Na los szczęścia, Baltazarze” Roberta Bressona z lat 60. Skolimowski chciał złożyć mu hołd po 55 latach, bo – jak niejednokrotnie przyznawał – francuski obraz był jedynym filmem, który go wzruszył.
Ale i reżyser, i operator robili wszystko, żeby uciec od francuskiego dzieła. Akcja filmu z 1966 roku rozgrywa się w jednym miejscu, podczas gdy „Io” ma strukturę filmu drogi. Film Bressona był ćwiczeniem intelektualnym, lekcją moralności; u nich chodzi o uczucia. Przede wszystkim jednak Francuz prowadzi swoją narrację z perspektywy człowieka: jego film opowiada o osiołku, a postać dziewczyny Marii jest u niego równorzędna z losami Baltazara. Intencją Polaków było opowiedzenie historii z punktu widzenia zwierzęcia. Poczuć świat jego sercem, popatrzeć na ludzi i rzeczywistość jego oczyma (zobacz zwiastun).
Dymek oczywiście znał film z 1966 roku. – Przed kręceniem „Io” nawet go sobie odświeżyłem – opowiada. – Co więcej, w jakimś stopniu osła, Skolimowskiego, Bressona i mnie połączył reżyser Carlos Reygadas, którego podziwiam. I który w swojej twórczości inspiruje się autorem „Na los szczęścia, Baltazarze” – dodaje. Meksykański reżyser, sławny dzięki „Japón” i „Bitwie w niebie”, to samouk. Skończył prawo, pracował jako dyplomata, nie uczył się w szkole filmowej. W swojej oryginalnej twórczości ignoruje podstawowe zasady scenopisarstwa, zatrudnia aktorów nieprofesjonalnych i improwizuje na każdym kroku, a jego ekipa składa się bardziej z entuzjastów niż specjalistów. Jego bohaterowie mówią niewiele, bo do publiczności mają przemawiać intensywne i przemyślane kadry. – Ktoś nas nawet ze sobą skontaktował. Widział gotowy film, ale już nigdy się do mnie nie odezwał. Może „Io” mu się nie podobał – Dymek się uśmiecha.
Od początku dbał o to, by jego zdjęcia były bardzo nowoczesne i odbiegające od czarno-białych „Na los szczęścia, Baltazarze”. Czasem życie samo podsuwało pomysły: z powodu obecności zwierząt (w „Io” gra nie jeden, ale sześć osłów płci obojga). Jedną z decyzji, którą nagle podjął na planie, była chęć bycia jak najbliżej Io. Efekt m jest m.in. scena z okiem osła, które powraca jako motyw przewodni w całym filmie. Jedną z najbardziej imponujących scen jest ta, w której osiołek po ucieczce z farmy przemierza nocą las. Dzięki użyciu odpowiednich lamp, połączeniu prawdziwego dymu w dolinie i celowników laserowych, takich jak te używane przez myśliwych, sekwencja została nakręcona w nocy. Efekt jest bardzo wzruszający, romantyczny, ma coś z kina fantasy.
Za to wszystko zdobył już kilka nagród, m.in. Orły („Najlepsze zdjęcia”), nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych oraz Stowarzyszenia Krytyków Filmowych z Los Angeles. Teraz walczył o AFC Awards, przyznawaną po raz pierwszy nagrodę Francuskiego Stowarzyszenia Operatorów Filmowych. W kategorii „Najlepsze zdjęcia do filmu fabularnego” za rywali miał bardzo cenionych artystów: Belga Yvesa Cape’a (film „Sundown”); Niemca Floriana Hoffmeistera, operatora „Tár” z Cate Blanchett (za co był nominowany do Oscara w 2023 roku); Joe Saade’a z Libanu (film „Joyland”) oraz Holendra Franka van den Eedena, odpowiadającego za zdjęcia do „Blisko”.
Czy Dymek liczył na wygraną? – Nie, w ogóle nie czekam na nagrodę. Bo laury nie podążają za naszymi marzeniami, są raczej jak loteria. Jestem pragmatykiem. Wiem, jak to wygląda w świecie filmu. Nie zawsze wystarcza sam poziom obrazu, czasem zachwycają nie te, które są najlepsze. Dla mnie już sama nominacja jest wyróżnieniem, po ciężkiej wspólnej pracy, którą wykonaliśmy z resztą zespołu – zapewniał w rozmowie z nami przed środową ceremonią w Paryżu.
AFC Awards 2024 wygrał autor zdjęć do „Sundown” w reżyserii Michela Franco (zobacz zwiastun), który był objawieniem ubiegłorocznego festiwalu w Wenecji. Obraz w zaskakujący sposób łączy thriller z love story, gwałtowne zwroty akcji i melancholię. Zdjęcia do opowieści o rozpadzie relacji podbijają realizm miejsca (Acapulco) i emocji głównego bohatera (gra go Tim Roth) zgodnie z metodą pracy Cape’a, który słynie ze stosowania realistycznego oświetlenia, co nazywa „realizmem wyrafinowanym”. – Staram się przekraczać rzeczywistość bez jej przekształcania – mawia operator. – Tworzenie pięknego obrazu zgodnie ze sztuką operatorską i próba kontroli wszystkiego na planie nie sprawia mi już przyjemności. Teraz bardziej pociąga mnie to, co przypadkowe i nieoczekiwane. W filmie, w którym wszystko sprowadza się tylko do techniki, nie ma miejsca na sztukę.﹡