Artysta malarz, Karol Śliwka, z domu Śliwka, vel Śliwka, wchodzi na drabinie… Jest. I maluje” – tak zaczyna się film dokumentalny „Znaki Pana Śliwki”. Zabawną sceną, w której jeden z najwybitniejszych polskich grafików, który zaprojektował ponad 400 znaków, milimetr do milimetra, centymetr do centymetra pokrywa farbą ścianę swojego domku na działce. Jedynie w krótkich spodenkach.
– Jak nie zakochać się w bohaterze, który oprócz talentu ma taki niezwykły dystans do siebie? – mówią LIBERTYN.eu reżyserzy filmu, Urszula Morga i Bartosz Mikołajczyk. Oni się zakochali. Ba, wpadli jak Śliwka w kompot. I poświęcili na dokument o nim… siedem lat życia. Śliwka niemal z nimi zamieszkał, bo film powstawał w ich mieszkaniu. – Żyję tym projektem. Do tego stopnia, że Karol Śliwka znajduje się na moim telefonie komórkowym od 7 lat, a nie mój mąż i moje dziecko – śmieje się reżyserka, pokazując smartfon.
Ta historia przeplatała się z ich życiem, a nawet je zmieniła. – Dzięki Śliwce poszedłem na studia i pracę magisterską na grafice napisałem o Śliwce. We wszystkich materiałach, które przeglądaliśmy do filmu, mocno podkreślał, że wykształcenie graficzne, plastyczne jest bardzo ważne. I strasznie ubolewał nad tym, że z powodu komputerów teraz każdy może być grafikiem. A to nie jest to samo, bo jednak piekarz nie może zrobić dobrego znaku swojej piekarni… No i finał jest taki, że od października pracuję na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. To ciekawe zamknięcie całej historii – mówi Mikołajczyk.
Przez cały ten czas, przypatrując się życiu swojego bohatera i decyzjom, które podejmował, zadawali sobie wiele pytań. Przede wszystkim, co jest w życiu ważne. I ostatecznie uznali, że najbardziej zależy im, by pokazać człowieka, który ma w sobie wielką prawdę. – Ten film jest tuż obok kogoś wybitnego, ale jednocześnie niezwykle nam wszystkim bliskiego. Żyjemy w świecie, w którym wszystko jest sztuczne, wymyślone i na pokaz, w którym jesteśmy bardzo zagubieni, bo świat nam stawia wyzwania, jacy mamy być, tymczasem nasz bohater jest prawdziwy. Pokazuje, że możemy być sobą, po prostu. I to wystarczy – oboje są zgodni.
BLOK
I świetnie im się to udało. Dowód? Film miał premierę na Warszawskim Festiwalu Filmowym, który zakończył się 20 października, i tak zachwycił widzów, że wybrali go najlepszym dokumentem w plebiscycie publiczności. „Świetny film! Dowcipny, mądry, bardzo interesujący. Zarazem intymny portret genialnego grafika” – ocenił jeden z nich. „Jestem zaczarowany, zupełnie zaczarowany… Ten film to skarb narodu. Za dzieciaka zbierałem opakowania po czekoladach i etykiety, a na projekcji tego filmu zdałem sobie sprawę, ile mi pan Śliwka dał w życiu” – dorzucił kolejny.
Bo Karola Śliwki możecie nie znać, ale zaprojektowane przez niego znaki graficzne (nie znosił słowa logo) – na pewno. Niektóre rozpoznacie od razu, a inne czasem mijacie nie zauważając. Niektóre w prawie niezmienionej formie funkcjonują do dzisiaj. Dla banku PKO zaprojektował słynną skarbonkę, dla Wedla – opakowania czekolad i Delicji szampańskich, dla Polleny-Urody – opakowania najpopularniejszych męskich kosmetyków PRL-u Wars czy proszku do prania Bis, dla Poznańskiej Wytwórni Papierosów – pudełko Giewontów. Przez dekady kształtował polską przestrzeń wizualną, tworząc także znaki dla Instytutu Matki i Dziecka, Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, Biblioteki Narodowej, i wielu innych, a do tego plakaty, okładki książek, znaczki pocztowe, herby miast, broszury informacyjne. Cała masa projektów. Wszystkie łączy prostota, funkcjonalność i ponadczasowy styl.
Sam jednak żył w cieniu swoich prac. Przez cały czas zastanawiając się, czy jest rzemieślnikiem, czy artystą. Znał swoją wartość, ale jednocześnie myślał, że to, co robi, nie zasługuje na muzea. To pękniecie dało Mordze i Mikołajczykowi pewność, że nie chcą robić o Karolu Śliwce laurki, w której ktoś będzie o nim opowiadał: jaki był fajny, zdolny, utalentowany. – Pomysł był taki, żeby widz spotkał Karola i zrozumiał, w jaki sposób patrzył na świat, skąd w tym człowieku wzięło się tak wybitne myślenie znakiem i symbolem? Jak to się w ogóle zadziało? – tłumaczą w rozmowie z LIBERTYN.eu.
Sobie też chcieli odpowiedzieć na to pytanie, odkąd w 2018 roku odwiedzili wystawę Karola Śliwki w Gdyni. Okazało się, że znali znaki jego autorstwa, wychowywali się z nimi, ale nie wiedzieli, kto je zaprojektował. Zaczęli czytać o ich autorze więcej i więcej. Film narodził się z tej ciekawości.
Odkryli, że to nie był typowy artysta, taki należący do bohemy i prowadzący hulaszczy tryb życia, ale… z małego mieszkania w bloku. – Poczuliśmy, że chcemy opowiedzieć, że w blokach w Polsce kryją się ludzie, którzy tworzą niezwykłe rzeczy, opowiadają niezwykłe historie, a nawet, tak jak Śliwka, są w stanie zaprojektować kraj i odcisnąć tak wielkie piętno, a wielu nie wie, kim oni są. I to było dla nas fascynujące – twierdzą.
Śliwka zresztą sam z dumą powtarzał: „Moje prace nie wiszą w galeriach. One są na ulicy, w mieszkaniach, w biurach, w urzędach”. Doceniał jak daleko zaszedł, bo zaczynał we wsi Harbutowice na Śląsku. Jego rodzice byli rolnikami i dla niego, najstarszego spośród trójki rodzeństwa, zaplanowali prowadzenie gospodarstwa.
GŁÓD
Zwłaszcza ojciec nie popierał jego zamiłowania do sztuki. Mały Karol czytał więc książki, jakie znalazł w koszu („Leonarda, Michała Anioła i wielu innych wspaniałych artystów poznałem wyłącznie dzięki książkom znajdowanym na śmietniku!”– wyznał kiedyś) i ćwiczył rysowanie na wszystkim, na czym tylko dało się rysować (pierwsze linoryty tworzył drutem od parasola). Malował wapnem po stodole, bo farby czy kredki były marzeniem. Miał też zeszyt, w którym jako chłopiec wyklejał wycinki z gazet, etykiety, papierki od cukierków, jakieś opakowania. Dostęp do tego rodzaju materiałów w czasach okupacji był utrudniony, dlatego niektóre z nich znajdował na ulicy czy gdzieś w rowie. Nie pomagał mu także los – jako 13-latek, uległ poważnemu wypadkowi.
Miłość do sztuki i malarstwa była jednak silniejsza. Upór i determinacja zaprowadziły go do szkoły artystycznej, do której ze swojej wsi dojeżdżał codziennie na gapę, bo nie miał pieniędzy. Chował się w tak zwanym „byczoku”, czyli towarowym wagonie dla zwierząt, modląc się, żeby nie znalazł go tam żaden kolejarz.
A później dostał się na wymarzoną warszawską ASP, gdzie studiował malarstwo. Na studia także dotarł nie bez problemów – wyjechał wbrew woli ojca, mając przy sobie jedynie kilka złotych, które mama dała mu na bułkę, ale to nie starczyło ani na jedzenie, ani na pociąg, więc jechał na fałszywym bilecie. Na miejscu jadł w tanim barze, gdzie za śniadanie, obiad i kolację musiał mu wystarczyć jeden posiłek. I choć zdał najważniejsze egzaminy, poszedł do dziekanatu, by skreślili go z listy kandydatów. „Jestem tak głodny, że nie mogę nawet na panią dobrze patrzeć” – powiedział zdziwionej sekretarce.
Wrócił 400 kilometrów do Harbutowic, znów na gapę, głodny. Uznał, że ma już po studiach i zaczął pracować jako mechanik. Po kilkudziesięciu dniach otrzymał zawiadomienie z akademii, że został warunkowo przyjęty, choć nie ukończył wszystkich egzaminów. Otrzymał też stypendium socjalne i akademik. I choć studiował malarstwo, miłość do projektowania i designu z dzieciństwa – choć prawdopodobnie w ogóle sobie jeszcze nie uświadamiał, że to jest projektowanie użytkowe – zwyciężyła.
Ponieważ stypendium nie wystarczało na życie, spróbował swoich sił w konkursie na znaki graficzne. Nie miał zielonego pojęcia o tej dziedzinie projektowania, chodził więc do biblioteki i podglądał, jak te znaki wyglądają, co to w ogóle jest.
Zaczęło się od wygranej ogólnopolskiego konkursu na opakowanie papierosów w 1957 roku, gdy był na trzecim roku studiów. Po kilku spektakularnych zwycięstwach (w jednym z konkursów jego prace zajęły wszystkie trzy miejsca na podium i wyróżnienie), zaczął jeszcze bardziej interesować się tą dziedziną. Koledzy nie chcieli brać udziału w tych samych konkursach, co on, bo zgarniał wszystkie laury. Po pewnym czasie, jak wyznał po latach, zrezygnował z konkursów, bo było mu wstyd, że zabiera nagrody kolegom.
Wtedy też na dobre wstawił do kąta sztalugi i zajął się na co dzień grafiką, która go coraz bardziej interesowała. Uczył się głównie z zagranicznych książek, niemieckich i amerykańskich publikacji, w których podpatrywał i próbował kopiować projekty innych twórców. Dużą rolę w jego rozwoju odegrały także spotkania z ówczesnymi mistrzami projektowania graficznego, którzy chętnie pomagali młodszym kolegom po fachu.
DYRDYMAŁY
– To nie jest tak, że on projektował rzeczy wielkie, wyjątkowe i wybitne. Nie zależało mu, żeby robić coś dla opery i teatru, kochał projektowanie w takim najprostszym znaczeniu. To był facet od tak zwanych szewców, krawców, od butów, od podeszew… Znak widział we wszystkim. I nawet dla zwykłych ludzi, dla robotników, małych zakładów pracy projektował z takim samym zaangażowaniem i miłością, jak dla dużych. Wszystkich traktował z jednakowym szacunkiem – opowiadają autorzy „Znaków Pana Śliwki”.
Choć czasem grafikę użytkową określał jako sztukę dla społeczeństwa, bardzo długo wzbraniał się przed tym, żeby siebie nazywać artystą. Podkreślał, że jest rzemieślnikiem.
– Wydaje nam się, że to wynika z jego wychowania w ogromnym etosie pracy. Pochodził z rodziny protestanckiej, żył z poczuciem, że musi dużo pracować i że ta ciężka praca jest najwyższą wartością – oceniają. – A ponieważ nie podjął się pracy na roli, czego oczekiwała od niego rodzina, przez całe życie udowadniał sobie, że projektowanie graficzne jest ciężką pracą. Wyszedł z domu z przekonaniem, że twórczość artysty to jakieś tam dyrdymały, jakieś tam bazgroły, że to nie jest poważne. Zatem w kontrze do tego uznał design za coś lepszego, rzemiosło, ciężką pracę, a nie sztukę dla sztuki.
Może dlatego właśnie był pracoholikiem? Być może też tak łapczywie przyjmował zlecenia, bo spłacał w ten sposób dług swojemu ojcu, któremu kiedyś się sprzeciwił? W swoich najbardziej płodnych czasach potrafił zaprojektować nawet 20 prac w miesiącu!
„Znaki Pana Śliwki” – zwiastun filmu dokumentalnego
To portret człowieka, epoki i zmieniającej się Polski
Znak graficzny był potrzebnym elementem dla każdego przedsiębiorstwa w czasach komuny, zleceń było więc dużo. Wszystko było centralnie planowane, nie istniała konkurencja, a więc znak mógł być bardziej wyrafinowany, artystyczny. To, co cechowało jego projekty, to utworzenie zwartego i komunikatywnego symbolu, na który składały się dwa inne. Były lapidarną, malarską opowieścią na zadany temat. Wiele w nich treści, ale minimum formy. Oparte są na najprostszych figurach geometrycznych, łatwych do zapamiętania. Ta inteligentna symbolika i fakt, że projektował dla dużych instytucji, które były widoczne, sprawiały, że prace Śliwki przetrwały do dziś i są rozpoznawalne przez miliony Polaków.
– Odbieram go jako osobę skromną i pełną pokory, ale wydaje mi się też, że czuł ważność swojej roli, wiedział, że jest prekursorem designu w Polsce. Miał ogromną ilość zleceń i dużą swobodę działania. Współczesne czasy są dosyć brutalne i nie wiem, czy byłby w stanie tak rozpychać się łokciami w branży, a w PRL-u był pionierem i mógł brać wszystko, co chciał. Miał ogromną pasję, był pracoholikiem i tamte czasy to mu umożliwiały – opowiada Mikołajczyk.
KAMERA
Mimo tego niebywałego skupienia na pracy, znajdował czas na ważne hobby – filmowanie. Wyjmował kamerę, by filmować siebie, swoje życie, swoją rodzinę. Co twórcy dokumentu odkryli, prowadząc śledztwo na jego temat. Z samym bohaterem nie udało im się spotkać (zmarł na samym początku pracy nad filmem), ale do jego świata wpuściła ich Małgorzata, jego córka.
Podarowała im też 150 kaset VHS z domowymi nagraniami ojca. I choć Morga i Mikołajczyk mieli dostęp zarówno do jego rodzinnych fotografii, rysunków, do jego dysku z całą masą materiałów, to dopiero te kasety całkowicie przeformatowały ich myślenie o filmie. Zaskoczył ich swoją zwyczajnością, normalnością, prostotą swojego życia.
Żył z żoną (Aliną Walczak, śpiewaczką operową) i córką w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Słodowcu, gdzie również pracował. Wszystko robił ręcznie. Swoje znaki od zawsze kreślił na papierze – za pomocą ołówków, cyrkli, linijek, ekierek, tuszy, grafionu i akwarel. Z pietyzmem dbał o narzędzia pracy, które również sam przerabiał na swoje potrzeby i które służyły mu przez długie lata. W tym o prawdziwy skarb – kanałek, czyli pędzelek do kaligrafii, którego włosie pochodzi z futerka kałanka, drapieżnika podobnego do norki; dostał go od kolegi studiującego w Chinach i używał od lat 50. XX wieku praktycznie do końca kariery.
– Z pomocą komputera młodzi potrafią dziś zaprojektować logo w ciągu godziny, ale ja jestem przeciwny takim praktykom. Aby stworzyć znak, najpierw trzeba umieć rysować i to rysować dobrze – podkreślał na początku lat 2000. I dodawał, że zanim sam stworzył jeden znak, za każdym razem wykonywał dziesiątki szkiców. – Kiedyś zapytałem na przykład, co to takiego kałanek i nikt ze studentów nie wiedział. Okazuje się więc, że nie czytają fachowej literatury i nie interesują się historią projektowania. W efekcie mamy potem wielkich artystów, którzy potrafią jedynie obsługiwać komputer – ubolewał.
On bez dostępu do współczesnych, cyfrowych narzędzi, był w stanie stworzyć naprawdę misterne, zazwyczaj geometryczne kształty. A potem przechowywał wszystko w teczkach, w szufladach, kopertach w domu, a to, co się nie zmieściło trafiało w pudłach do piwnicy. I choć wiele projektów zaginęło, część rozdał różnym instytucjom, to ilość tego, co zaprojektował, jest oszałamiająca. Bo projektował przez prawie 60 lat bez przerwy.
CEGŁA
W wolnych chwilach jeździł na swoją działkę, gdzie, poza pracownią, miał swój drugi świat. I tam często wyjmował kamerę. – W tych nagraniach nie mówi tylko do swojej rodziny, często zwraca się „drodzy państwo”, albo „ci, którzy to oglądacie”. To nie tylko była dla nas zgoda na to, żeby te materiały ujrzały światło dzienne, ale też zrodziło pomysł, by uczynić z niego jedynego narratora naszego dokumentu – tłumaczy Morga.
W filmie powstaje iluzja jednego wywiadu, ale oś narracyjna jest zbudowana z różnych opowieści, które pochodzą z materiałów pozyskanych przez duet filmowców od kilku osób, w tym znanego grafika Patryka Hardzieja. Są tam nagrania z telefonu, dyktafonu, a także materiały wykorzystane przed laty do pracy magisterskiej. – Ja miałem 25 lat, on 80, gdy co jakiś czas starałem się go odwiedzić w Skoczowie, gdzie się wyprowadził po śmierci żony. Zawsze czekał na mnie ze śliwkami w czekoladzie. Kiedyś, gdy jedliśmy te śliwki i rozmawialiśmy o designie, narodził się pomysł, żeby to nagrać. Bo on wspaniale opowiadał. Był bardzo, bardzo dowcipny. I też potrafił śmiać się z siebie i z innych, ale w bardzo życzliwy sposób – opowiada Hardziej, który jest współzałożycielem Fundacji Karola Śliwki.
Zdjęcia: Muzeum Plakatu w Wilanowie
Pewnie dlatego ten filmowy „wywiad rzeka” trwający ponad godzinę – i uzupełniony zabawnymi kadrami – ani przez chwilę nie nudzi. Śliwka jawi się w dokumencie jako człowiek czarujący, pełen poczucia humoru i dystansu do siebie.
Ale jednocześnie świadomy wartości tego, co tworzy, pragnący nadać tej pracy znaczenie, chcący zostawić ślad po sobie dla potomności. Stąd silna potrzeba podpisywania swoich projektów. Autorzy „Znaków Pana Śliwki” próbowali dowiedzieć się dlaczego. – Pewnego dnia odkryliśmy, że w jego domu znajdowała się cegła, z cegielni, w której pracował ojciec Karola. Też miała odciśnięty podpis – opowiadają LIBERTYN.eu.
To była domena rzemieślników. Na zasadzie: ja się podpisuję, zostawiam po sobie znak, żeby każdy mógł rozpoznać na wypadek, gdyby coś nie działało. Można przyjść do mnie, zapukać i powiedzieć, że ta cegła się skruszyła. – Karol Śliwka miał takie samo podejście do swoich znaków. A jednocześnie w ten sposób chciał, by go zapamiętano. Z tego powodu też pod koniec życia zaczął skanować i katalogować swoje prace – tłumaczą.
GRANICE
Reżyserzy podkreślają jednak, że ich dokument to nie jest tylko opowieść o Śliwce, o jego sposobie widzenia świata. To także film o ówczesnej Polsce. Zależało im bowiem, by nadać tej historii uniwersalność. – Nie próbujemy za wszelką cenę opowiedzieć historii jego życia od A do Z. Nie ma chronologii, to nie jest biografia. Raczej za pomocą znaków, które stworzył, rozkodowujemy pewne symbole czasów, w jakich żył i pracował. Tło historyczne, absurdy komunizmu pokazujemy zestawiając materiały archiwalne z wielu źródeł, ale unikamy ideologii. Bo Śliwka nie był ani rewolucjonistą, ani jakimś konfidentem. Choć polityka miała wpływ na jego twórczość i życie, nie bratał się z komuną. Znał granice, których przekroczyć nie może i nie chce – zapewniają.
Zafascynowała ich rozpiętość jego życia – od lat 30., kiedy się urodził, czasu wojny, gdy dorastał, po lata 60., 70. i 80., przemianę ustrojową i śmierć w 2018 roku. Wkładał w swój znak całe serce, ale z drugiej strony na ten znak wpływały czynniki zewnętrzne, czyli to jak wyglądała Polska, to jak wyglądała edukacja, przemysł, handel. Cała historia naszego kraju miała wpływ na to, w jaki sposób on myślał o swojej pracy, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy. Historia Polski odbijała się też w jego życiu.
Zdjęcie: Grzegorz Pastuszak
– Wydawało nam się to bardzo ciekawe, jak toczą się losy kraju, a jak toczą się indywidualne losy kogoś, kto jest skromnym, z pozoru zwykłym człowiekiem, tak bardzo skoncentrowanym na swojej twórczości, tym bardziej, że nie działo się to równolegle – mówi Morga. – Załapał się nawet na obalenie komunizmu. W Polsce euforia, a dla niego to trudny czas, zaczyna się dziki kapitalizm, w którym klienci nie płacą, trzeba walczyć o rynek, szaleją plagiaty i samowola, on nie ma komputera itd. Musiał się w tym odnaleźć.
ŚLIWKI
Wielkim ciosem była dla niego także choroba żony. W „Znakach Pana Śliwki” artysta mówi wprost, że Alina świadomie wycofała się na drugi plan. Miała wielki talent i szansę na naprawdę wielką karierę śpiewaczki, ale to wiązało się z wyjazdami w świat; wybrała dom, by mąż mógł się skupić na swojej twórczości. Zrezygnowała z siebie, bo takie były czasy, ale też była dla Karola wielką inspiracją. – Wydaje mi się, że jest w tym pewna ironia, bo z jednej strony dała mu przestrzeń dla robienia tego, co kochał, ale gdzieś na końcu okazuje się, że kiedy jej zabrakło, to coś pękło, coś się skończyło. Bo to jednak jej obecność i to jak wypełniała ich dom miało ogromne znaczenie dla jego pracy – ocenia Morga.
Gdy jej zabrakło, oczywiście też projektował, ale po pewnej przerwie. Bardziej jednak zajął się spisywaniem swojego dorobku, katalogowaniem, porządkowaniem. Gdy tylko sprowadził się do Skoczowa w rodzinnych stronach, uczestniczył w życiu kulturalnym całej okolicy. Zjawiał się i na dożynkach, i na pogadankach. Doradzał, komentował, wspierał. Nigdy nie przyszedł bez śliwek w czekoladzie, bo jak można śliwek nie lubić, żartował. Ilekroć włożył koszulę bordową czy fioletową, to podkreślał, że dziś jest w kolorze śliwkowym. Charakterystycznym elementem jego ubioru był także beret. Gdy rozsyłał kartki świąteczne wykonane własnoręcznie, to zawsze był na nich beret lub śliwka, jego znaki rozpoznawcze.
– Na początku baliśmy się, że nasz film będzie musiał być taki wystudiowany, przeestetyzowany, designerski. Z czasem, poznając pana Karola, dzięki archiwom, odwiedzając jego dom, dotykając jego dokumentów, biurka, chodząc po jego pracowni, z ulgą zaczynaliśmy rozumieć, że to zupełnie inna historia – wspominają reżyserzy.
Nie chcieli zrobić filmu dla designerów, ale dla zwykłych ludzi. To film, który pokazuje historię człowieka, pasji, decyzji, determinacji, wyborów życiowych. To film, choć utkany ze skrawków, który pięknie wpuszcza widza do „śliwkowego świata”. – Ja się często zastanawiałam nad tym, czy on by nas lubił, czy chciałby, żebyśmy to my opowiadali jego historię, a nie ktoś inny, czy nie przekroczyliśmy granic… Gdy dowiedziałam się, że pierwszy pokaz filmu odbędzie się w kinie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, to się poryczałam. Strasznie mnie to wzruszyło, bo miałby poczucie wielkiej nobilitacji. Choć wiedział, że robi coś dobrego, to wielokrotnie szukał potwierdzenia, bardzo często nie dowierzał, że to jest wyjątkowe i niezwykłe – wyznaje Morga. – Gdyby to było możliwe, osobiście bym go zaprosiła na pokaz w muzeum, by zobaczyć na widowni… ﹡