Leonard Cohen: „Jestem Polakiem”. Powstaje film o jego legendarnych koncertach w PRL-u
23 września 2025
tekst: Agnieszka Kowalska
Fragment filmu dokumentalnego „Leonard Cohen: Za żelazną kurtyną”
Leonard Cohen: „Jestem Polakiem”. Powstaje film o jego legendarnych koncertach w PRL-u
23 września 2025
tekst: Agnieszka Kowalska
Leonard Cohen: „Jestem Polakiem”. Powstaje film o jego legendarnych koncertach w PRL-u

Posłuchaj

Leonard Cohen w naszym kraju od zawsze był ikoną. W czasach komunizmu był nawet popularniejszy w Polsce niż w rodzinnej Kanadzie. Jego songi znano na pamięć i interpretowano po swojemu, z mocno politycznym kontekstem. Nic dziwnego, że to, co wyśpiewywał swoim monotonnym, głębokim głosem, stało się nieoficjalnym hymnem podziemnej Solidarności. Nawet jego przyjazd do Poznania, Wrocławia, Zabrza i Warszawy w 1985 roku to nie były tylko koncerty, to była wielka rzecz. Reżyser Eric Bednarski odkrył ten nieznany wątek z życia legendarnego barda i postanowił o nim opowiedzieć w filmie. Zanim „Leonard Cohen: Za żelazną kurtyną” wejdzie do kin, u nas możecie poznać tę historię.

Wiadomość o jego przyjeździe zelektryzowała wszystkich. „Nawet ci, którzy nie przepadali za jego muzyką, drżeli z podniecenia” – pisały polskie media 40 lat temu.

W marcu 1985 roku po raz pierwszy do Polski przyjechał legendarny kanadyjski pieśniarz i poeta, Leonard Cohen. Cieszył się w PRL-u zasłużoną, długoletnią sławą. Jego popularność sięgała albumu „Songs of Leonard Cohen” z 1967 roku, którą Maciej Zembaty i Maciej Karpiński, nieocenieni tłumacze tego „światowej sławy trubadura”, stopniowo przybliżali polskiej publiczności. Cohen wyśpiewywał na nim monotonnym, głębokim głosem słowa przepełnione biblijnymi odnośnikami i kulturowymi aluzjami przy akompaniamencie gitary i niewielkiego zespołu, w takich przebojach, jak „Suzanne”, „So Long, Marianne” czy „Sisters of Mercy”.

Piotr Bratkowski: „Muzyka Cohena trafiała w ogólny, melancholijny nastrój, jaki panował wówczas w komunistycznej Polsce”
Piotr Bratkowski: „Muzyka Cohena trafiała w ogólny, melancholijny nastrój, jaki panował wówczas w komunistycznej Polsce”
Piotr Bratkowski: „Muzyka Cohena trafiała w ogólny, melancholijny nastrój, jaki panował wówczas w komunistycznej Polsce”
Piotr Bratkowski: „Muzyka Cohena trafiała w ogólny, melancholijny nastrój, jaki panował wówczas w komunistycznej Polsce”

– Muzyka Cohena trafiała w ogólny, melancholijny nastrój, jaki panował wówczas w komunistycznej Polsce. Podobno był u nas bardziej popularny niż w rodzimej Kanadzie – powiedział przed laty w rozmowie z PAP nieżyjący już dziennikarz Piotr Bratkowski, mając na myśli to, że „depresyjny” Cohen współgrał z siermiężną szarzyzną peerelowskiej rzeczywistości.

Sam artysta zdawał sobie sprawę, że jego muzyka jest przygnębiająca. – Mawiano, że moje płyty powinny być sprzedawane z żyletkami, bo to dobra muzyka do podcinania sobie żył – żartował w wywiadzie w 1997 roku.

Reżyser Eric Bednarski i Andrzej Marzec podczas kręcenia „Leonard Cohen: Za żelazną kurtyną”
Zdjęcie: Jan Prosiński

Ale dekadę wcześniej, w latach 80. XX wieku, dla Polaków był to atut. Nie bez znaczenia był fakt, że polskie tłumaczenie jego utworu „Partyzant” stało się nieoficjalnym hymnem podziemnej Solidarności w czasach, gdy Cohen plasował się w czołówce najpopularniejszych artystów zagranicznych w naszym kraju, zaraz po heavymetalowej Metallice. Świetnie wpasował się w klimat, w jakim żyła młoda polska inteligencja. Znano jego teksty na pamięć, słuchano go w radiu, a niektórzy artyści śpiewali jego utwory. Początkowo znany tylko wtajemniczonym, wkrótce stał się własnością bardzo publiczną.

Maciej Zembaty, który nagrał ponad 40 songów Cohena, ustanawiając w tej dziedzinie światowy rekord, mówił kiedyś, że piosenki barda funkcjonowały w komunistycznej Polsce jako „nieformalny hymn opozycji, śpiewany w więzieniach i obozach internowania”. On śpiewał o wolności, a my o niej marzyliśmy.

1.

A przecież nie był artystą otwarcie politycznym. – Pociągała nas raczej poetycka aura, jaką wokół siebie roztaczał. Mówił inne rzeczy, niż pozostali śpiewacy. Cohen był starszy; inaczej mówił więc o miłości, związkach międzyludzkich, czy zdradzie – oceniał Bratkowski.

Kiedy więc – pod koniec zimy 1985 roku – w mediach pojawiła się wiadomość o rychłym przyjeździe montrealskiego muzyka do Polski, fanów Cohena ogarnęło niezwykłe podniecenie, jakiego nie czuli od dawna. Chodziło też trochę o to, że gdy znany zachodni artysta zza żelaznej kurtyny przybywał do kraju komunistycznego, przyjazd był wielkim wydarzeniem, ale jego znaczenie wykraczało daleko poza kwestie ściśle muzyczne. Wystarczy wspomnieć legendarny koncert Rolling Stonesów w warszawskiej Sali Kongresowej w kwietniu 1967 roku czy występ Depeche Mode na Torwarze w lipcu 1985 roku.

Gdy gruchnęła wieść o Cohenie, ludzie zaczęli szaleńczo walczyć o bilety na choćby jeden z czterech koncertów, które miały się odbyć w ramach trasy koncertowej „Various Positions”, promującej nowy album artysty o tym samym tytule, siódmy w jego karierze. Pierwszym miastem miał być Poznań – wszystkie 4 tys. biletów wyprzedało się natychmiast. Reszta fanów mogła jedynie kupić bilet od spekulantów (tzw. koników), ryzykując, że sprzedadzą im podróbkę lub zażądają nawet kilkanaście razy więcej niż oficjalna cena.

Wieczorem 19 marca 1985 roku hala Areny pękała w szwach, gdy artysta rozpoczął słynnym „Bird on the Wire”. Potem nastąpiły ponad trzy godziny muzyki i owacje na stojąco. Koncert przedłużył się o godzinę z powodu licznych bisów i aplauzu. „Głos Wielkopolski” napisał następnego dnia: „Śpiewane przez niego utwory, znane doskonale większości słuchaczy, tworzyły spójną historię opowiadaną przez człowieka, który w naszym zwariowanym świecie potrafi skupić uwagę publiczności na jednym geście, kobiecej twarzy czy słowie”.

Leonard Cohen ze swoim zespołem podczas koncertu w Warszawie, 1985
Zdjęcie: Daniel Wyszogrodzki

Co znamienne, po raz pierwszy Cohen uświadomił sobie skalę swojej popularności w Polsce, do której przyjechał pierwszy raz. Stanął twarzą w twarz z publicznością, która doskonale znała teksty wszystkich jego piosenek i nie krył zdumienia na widok całej sali wypełnionej fanami śpiewającymi jego słynne „Hallelujah”, „Dance Me To The End Of Love”, „Chelsea Hotel” dedykowany Janis Joplin, z którą był związany, „Famous Blue Raincoat”, „Suzanne” i „So Long, Marianne”.

Był pod takim wrażeniem tego fenomenu, że nie słuchał nawet swojego menedżera, który nalegał na natychmiastowy powrót do hotelu – wolał zaraz po koncercie pojechać do poznańskiego studia Polskiego Radia, gdzie krótko przed północą wziął udział w półtoragodzinnym programie na żywo „Muzyka nocą”. I choć opuścił stację dopiero około 1 w nocy, rano wyruszył do Wrocławia, gdzie wieczorem 20 marca stanął na scenie w Hali Stulecia. – Wiem, kto przede mną się tu pojawił, ale… jest różnica między mną a Hitlerem. Hitler nie umiał śpiewać – tak odniósł się do nazistowskiego dziedzictwa tego miejsca, w którym przed II wojną światową organizowane były wiece z udziałem przywódców NSDAP, w tym führera.

Leonard Cohen: „Pochodzę z kraju, w którym nie panują takie napięcia, jak w Polsce. Szanuję waszą walkę”
Leonard Cohen: „Pochodzę z kraju, w którym nie panują takie napięcia, jak w Polsce. Szanuję waszą walkę”
Leonard Cohen: „Pochodzę z kraju, w którym nie panują takie napięcia, jak w Polsce. Szanuję waszą walkę”
Leonard Cohen: „Pochodzę z kraju, w którym nie panują takie napięcia, jak w Polsce. Szanuję waszą walkę”

Ostatnie dwa koncerty trasy po Polsce odbyły się w Zabrzu i Warszawie. Wszędzie występował przy pełnych salach. – Pochodzę z kraju, w którym nie panują takie napięcia, jak w Polsce. Szanuję waszą walkę. Może to was zaskoczy, ale szanuję obie strony tego konfliktu – mówił podczas koncertu w warszawskiej Sali Kongresowej. – By iść naprzód, Europa potrzebuje i prawej, i lewej nogi (…) Chciałbym powiedzieć liderom lewicy i prawicy: ja śpiewam dla wszystkich. Moja pieśń nie ma partii ani flagi – podkreślał.

Podczas pobytu w Polsce poparł też Lecha Wałęsę oraz wygłosił szereg prosolidarnościowych oświadczeń. W wyniku tego jego piosenki zniknęły z radia na wiele miesięcy.

Ponownie odwiedził Polskę dopiero w nowym tysiącleciu. W 2016 roku zmarł we śnie w swoim domu w Los Angeles, w wieku 82 lat.

Leonard Cohen, Montreal, 1973
Zdjęcie: Sam Tata / Stephen Bulger Gallery
Cohen w Warszawie, 1985
Zdjęcie: Daniel Wyszogrodzki

2.

Gdy sławny montrealczyk po raz pierwszy bawił w Polsce, Eric Bednarski był 9-latkiem mieszkającym w kanadyjskim mieście Halifax. Jego ojciec w latach 60. w czasie „zimnej wojny” uciekł z Polski do Kanady. – Moi rodzice mieli płyty winylowe Cohena i często je puszczali. Więc pamiętam, jak z nim dorastałem. Kocham jego piosenki, ale też widziałem go na koncercie w Kanadzie. Choć wielkim fanem jednak nigdy nie byłem – Bednarski mówi w rozmowie z LIBERTYN.eu.

Mimo to, gdy w 2010 roku przeniósł się na stałe do Warszawy („Jestem pół-Polakiem, który dorastając w Kanadzie, niewiele wiedział o kraju ojca, ale w latach 90. zacząłem tu przyjeżdżać i Polska mnie zafascynowała”), pojechał na koncert Cohena do Łodzi. – Wtedy ze zdziwieniem zobaczyłem, jak bardzo był tu popularny. Już miał swoje lata, jego głos był inny, ale wciąż śpiewał świetnie – wspomina.

Nigdy jednak nie przypuszczał, że ponad dekadę później będzie kręcił film o artyście. A wszystko przez… Kanadyjczyka z Warszawy. – Chciałbym powiedzieć, że to mój pomysł, ale niestety jest inaczej. To pomysł Christophera Siemieńskiego, mojego przyjaciela z Montrealu. Opowiadał mi o tym mało znanym epizodzie z życia Cohena i od razu poczułem, że to jest to! Jest tu wątek polski i kanadyjski, wielki artysta o sławie międzynarodowej, a jednak z nieznanym, choć bardzo ciekawym, wątkiem… Tropienie idola trochę jak w „Sugar Manie” – uśmiecha się reżyser i dodaje, że dziś Chris jest współscenarzystą dokumentu.

Zafascynowany tematem Bednarski zamienił się trochę w detektywa i krok po kroku zaczął odkrywać tropy tej historii. Jak choćby nagrania amerykańskiej telewizji, która filmowała wówczas pobyt barda w Polsce, a także wywiad z nim, ale nigdy materiału nie wyemitowała. – Po prostu przez te wszystkie lata zakurzone taśmy leżały w archiwum stacji. Gdy je znalazłem i zobaczyłem, jak Cohen mówi o Polsce i to jeszcze w kontekście politycznym, wiedziałem, że trafiłem na skarb! – wspomina.

Nie bez przyczyny nazwał swój film „Leonard Cohen: Za żelazną kurtyną”. Bo choć sama muzyka Cohena jest ważna, to jednak tamte czasy są bardzo cennym tłem dla historii. – Była komuna, dwa lata po stanie wojennym. Nie chodzi więc tylko o to, że Cohen był w trasie po Europie i fajnie, że zagrał w Polsce. To była wielka rzecz. Kontekst polityczny jest ogromny. Bo śpiewając np. piosenkę „Partyzant” dał Polakom nadzieję, że warto walczyć o wolność; tutaj jego piosenki interpretowano inaczej. Były też rodzajem ucieczki od ponurej, peerelowskiej codzienności – ocenia. Dla reżysera ten aspekt jest również istotny w odniesieniu do widzów spoza naszego kraju: – Polacy znają swoją historię. Ale przeciętny Anglik, Australijczyk, czy Kanadyjczyk nic nie wie o realiach komunizmu, dlatego ten kontekst w filmie jest bardzo ważny.

3.

Jego „śledztwo” zaprowadziło go też do dwóch muzyków, którzy koncertowali z Kanadyjczykiem w ramach Various Positions Tour, w tym w polskich miastach. John Crowder grał na basie, Mitch Watkins na gitarze. – Byli w szoku, jak wylądowali w Polsce. Po Sztokholmie, Paryżu, Kopenhadze, Londynie nagle znaleźli się w PRL-u. Pusto w sklepach, wszędzie kolejki, szaro, brudno, ciemno, biednie. I trochę się nawet bali. Mówili: „Leonard, co ty robisz?”. Nie czuli się bezpiecznie, bo cały czas byli pod kontrolą ówczesnych władz, np. w hotelu Victoria w Warszawie, gdzie się zatrzymali, w ich pokojach były ukryte kamery i podsłuchy 24 godziny na dobę – relacjonuje filmowiec.

Leonard Cohen w Polsce, 1985
Zdjęcie: Andrzej Kiełbowicz

Ale jednocześnie – jak zapewnia – obaj uznali pobyt w Polsce w marcu 1985 jako najciekawsze momenty z całej trasy koncertowej. Sam Cohen też był pod wrażeniem. Widział nawet tłumy pod warszawską Salą Kongresową, których nie chciano wpuścić do środka, bo mieli… podróbki. Okazało się, że biletów było dwa razy więcej niż miejsc – „produkowali” je nawet na ASP, nie dla pieniędzy, tylko po to, by jak najwięcej fanów mogło ten koncert zobaczyć. Artysta był mocno zdziwiony, bo nigdzie wcześniej się z czymś takim nie spotkał.

– Działo się! Pokażemy w filmie te przepychanki, bo przez to, że nie chciano ich wpuścić do środka, koncert był przez kilka godzin opóźniony. Mamy też inne ciekawostki, jak np. znani ludzie na widowni: Bronisław Gieremek, Jacek Kuroń, czy zespół 2 plus 1. Do tego współczesne rozmowy m.in. z tłumaczem tekstów piosenek Cohena, Maciejem Karpińskim, promotorem koncertów Andrzejem Marcem i dziennikarzem muzycznym Romanem Rogowieckim, który był osobistym tłumaczem gwiazdy podczas całego pobytu w Polsce… Będzie dużo anegdot i ciekawostek, ale teraz ich zdradzić nie mogę – zaznacza reżyser.

Eric Bednarski: „Czuję ten film. Myślę o tym filmie. Marzę o nim… Tak wiele odkryłem, niczym Sherlock Holmes, i teraz mam obowiązek tę nieznaną historię przekazać dalej”
Eric Bednarski: „Czuję ten film. Myślę o tym filmie. Marzę o nim… Tak wiele odkryłem, niczym Sherlock Holmes, i teraz mam obowiązek tę nieznaną historię przekazać dalej”
Eric Bednarski: „Czuję ten film. Myślę o tym filmie. Marzę o nim… Tak wiele odkryłem, niczym Sherlock Holmes, i teraz mam obowiązek tę nieznaną historię przekazać dalej”
Eric Bednarski: „Czuję ten film. Myślę o tym filmie. Marzę o nim… Tak wiele odkryłem, niczym Sherlock Holmes, i teraz mam obowiązek tę nieznaną historię przekazać dalej”

Jedną rzecz odkrywa już teraz dla LIBERTYN.eu – korzenie muzyka, które są polsko-litewsko-żydowskie. – To bardzo ciekawy wątek dokumentu, bo Leonard w jakimś sensie wrócił do domu. Oczywiście urodził się w Kanadzie, dorastał w Montrealu, ale jego pradziadek wyjechał z Polski. Nawet znalazłem spis ludności, w którym pradziadek podał, że kraj, w którym się urodził to Polska, narodowość polska, wyznanie żydowskie. Na nagraniu amerykańskiej telewizji Leonard Cohen w wywiadzie mówi nawet: „Jestem Polakiem” – opowiada Bednarski. – Ale oczywiście to skomplikowane: granice kiedyś przebiegały inaczej i dla jednych jest Litwinem, dla innych Rosjaninem, a jeszcze dla kolejnych Polakiem. Ale na pewno można powiedzieć, że miał korzenie w tej części świata – podkreśla.

Bednarski swoje śledztwo prowadzi od sześciu lat. To dużo czasu. Jest mocno zaangażowany, bo to ważny dla niego film, choć ma już na koncie kilka nagrodzonych dokumentów. – Czuję ten film. Myślę o tym filmie. Marzę o nim… Tak wiele odkryłem, niczym Sherlock Holmes, i teraz mam obowiązek tę nieznaną historię przekazać dalej – wylicza.

„Leonard Cohen: Za żelazną kurtyną” ma być gotów na początku 2027 roku. Będzie pokazywany na całym świecie. ﹡

Mitch Watkins
Zdjęcie: Eric Bednarski
John Crowder
Zdjęcie: Eric Bednarski
Fragment dokumentu „Leonard Cohen: Za żelazną kurtyną”

Kopiowanie treści jest zabronione