Alex Wolff jako Leonard Cohen i Thea Sofie Loch Næss jako Marianne Ihlen w „So Long, Marianne”. Zdjęcie: Nikos Nikolopoulos
„Poświęciłem miłość na ołtarzu sławy”. Serial o wielkim uczuciu Leonarda Cohena
25 marca 2024
tekst: Agnieszka Kowalska

Posłuchaj

„Poświęciłem miłość na ołtarzu sławy” – powiedział kiedyś Leonard Cohen. Dla twórcy nowego serialu „So Long, Marianne” to był punkt wyjścia dla opowiedzenia historii pięknej i smutnej miłości legendarnego muzyka do Marianne Ilhen. Ten związek z czasów młodości ukształtował go na całe życie.

Już w ciągu pierwszych kilku minut pierwszej rozmowy castingowej online z aktorem Alexem Wolffem reżyser wiedział, że znalazł swojego Leonarda Cohena. – Powiedział: „Przepraszam, mam takiego kaca. Wiem, że nie dostanę tej roli. Czuję się okropnie”. A ja pomyślałem: „To Leonard!” – Øystein Karlsen opowiada magazynowi „Hollywood Reporter” o poszukiwaniach odtwórcy legendarnego piosenkarza, autora tekstów i poety z Kanady.

Norweski reżyser miał na oku 26-letniego Wolffa dużo wcześniej. Potrzebował profesjonalnego muzyka i piosenkarza, bo chciał, żeby jego bohater naprawdę śpiewał, naprawdę grał muzykę Cohena i nie musiał tego udawać. – Znałem Alexa z jego muzyki (jako część rodzeństwa popowego duetu Nat & Alex Wolff – przyp. red.). Jego matka jest aktorką i pisarką. Jego ojciec jest pianistą. Zatem pochodzi z tego samego środowiska artystycznego, które przypomina Cohena. I pomimo, że od kanadyjskiego barda dzieliło go kilka pokoleń, doskonale znał jego twórczość – mówi nie bez podziwu.

COHEN RATUJE ŻYCIE

Dlatego tak szybko podjął decyzję, że młody Amerykanin zagra w jego nowym miniserialu telewizyjnym „So Long, Marianne”, którego tytuł został zaczerpnięty z piosenki Cohena napisanej w 1967 roku dla Marianne Ihlen, jego wielkiej miłości i muzy, i która trafiła na jego pierwszą płytę „Songs of Leonard Cohen”. Piosenka nie została pierwotnie napisana na pożegnanie: jej pierwszy tytuł brzmiał „Come On, Marianne” – co może wyjaśniać, dlaczego refren jest zaproszeniem do spotkania i „śmiania się i znowu płakania”. Ale ostatecznie Ihlen i Cohen rozstali się.

– On chciał podróżować po świecie i zostać gwiazdą, co powiedział nam Adam Cohen, jego syn – Karlsen opowiada „Variety”. – Serial to historia o tym, co w życiu ważne. Na długo przed tym, jak Leonard stał się kimś w rodzaju starszego męża stanu, odniósł sukces i dostał wszystko, na co liczył. Ale prawdopodobnie był nieszczęśliwy. Nigdy nie przestał kochać Ihlen. „Zawsze cię kochałem. Wiesz o tym” – napisał do niej w 2016 roku – dodaje reżyser.

Alex Wolff jako Leonard Cohen w serialu „So Long, Marianne”
Zdjęcie: Nikos Nikolopoulos

Aktor, którego wybrał do roli melancholijnego barda, nie znał historii miłosnej, ale znał muzykę. – Cohen jest integralną częścią muzyki w ogóle, więc „Suzanne”, „Hallelujah” i „Bird on a Wire” były mi znane, podobnie jak Bob Dylan – wyjaśnia Wolff, który już jako 4-latek wystąpił w muzycznym serialu komediowym „The Naked Brothers Band”. – Jego poezję poznałem, gdy miałem może 12, 13 lat, kiedy brat dał mi „Dzieła wybrane”. To niesamowita książka, począwszy od „Let Us Compare Mythologies” (opublikowana, gdy Cohen miał zaledwie 22 lata – przyp. red.), a skończywszy na publikacjach znacznie późniejszych. Gdy dostałem propozycję roli byłem więc fanem, ale to, przez co wtedy przechodziłem… cóż, myślę, że zarówno Øystein, jak i ja potrzebowaliśmy Leonarda w tym momencie naszego życia.

Karlsen właśnie nakręcił w swojej ojczyźnie trzy sezony serialu „Exit”, który opowiada o „kapitalizmie na sterydach”. To mroczny dramat oparty na prawdziwych historiach czterech, odnoszących sukcesy 30-kilkuletnich inwestorów z Oslo z ekskluzywnego świata finansów, którzy próbują uciec od codziennej presji i obowiązków przy pomocy narkotyków, prostytutek i nocnego życia. – To naprawdę, naprawdę cyniczne. Zaproponowano mi zrobienie czwartego sezonu, ale powiedziałem, że po prostu nie mogę. Ponieważ stajesz się tym, co robisz, i czułem, że opowiedzenie historii o miłości uratuje mi życie. Nawet, jeśli „So long, Marianne” nie jest idealną historią miłosną – tłumaczy.

Wszystko zaczęło się około siedem lat temu, kiedy rodzina Marianne Ihlen, która jest bardzo znana w Norwegii i całej Skandynawii, skontaktowała się z reżyserem, by rozważył pomysł stworzenia serialu o „pięknie i złożoności” jej relacji z Cohenem.

„CAŁUJĘ, LEONARD”

Poznali się w 1960 roku. On był samotnym poetą i muzykiem z Kanady, mieszkał na greckiej wyspie Hydra, wówczas ulubionym miejscu artystów i bohemy. Ona zaś była piękną blondynką z Norwegii i żoną pisarza, Axela Jensena, z którym tu przyjechała na wakacje, gdy była w ciąży. Zobaczył ich spacerujących na rynku i zachwycił się urodą kobiety. Potem przez przypadek wpadł na nią w drzwiach lokalnej tawerny. „Nie miałem pojęcia, że ​​chciałbym spędzić kolejną dekadę z żoną tego człowieka” – skomentował potem.

Nie od razu stają się kochankami. „Choć kochałam go od chwili, gdy go poznałam, to był piękny, powolny film” – wspominała później. – Pierwszy raz zobaczyłam Leonarda, gdy stałam w kolejce z koszykiem. Stanął w drzwiach, podświetlony słońcem, więc widziałam tylko jego sylwetkę. Powiedział: „Może do nas dołączysz? Siedzimy na zewnątrz”. Gdy nasze oczy się spotkały, poczułam to całym ciałem. Naprawdę niesłychane doznanie – tak zapamiętała pierwsze spotkanie.

Wraz z mężem wróciła do Norwegii. Urodziła syna i z niemowlakiem znów przyjechali na Hydrę. Ale Jensen był agresywny i zdarzało mu się wpadać w taki gniew, że wyrzucał meble przez okno. Leonard bacznie obserwował rozpad ich związku, a następnie wyciągnął do Marianne pomocną dłoń i pomagał z synkiem, dla którego w pewnym sensie stał się ojcem. Towarzyszył jej i jej synowi na plaży, czytał swoją poezję i podziwiał jej urodę. Opisywał jako „doskonałą” i „najpiękniejszą kobietę, jakiej nigdy wcześniej nie widział”.

Marianne Ihlen i Leonard Cohen na Hydrze, 1963
Zdjęcie: ECW Press
Marianne Ihlen na Hydrze, 1962
Zdjęcie: ECW Press

– Nie radziłam sobie z życiem. Także Leonard pod wieloma względami poszukiwał czegoś innego. Byliśmy jak dwójka uchodźców, uciekających przed tym, czemu w końcu musiałam stawić czoła – wspominała po latach początki ich związku.

Miłość przetrwała nawet mieszkanie w małym domu bez elektryczności i z toaletą na dworze, brak pieniędzy i jego śpiewanie w tawernach w nocy, gdy w dzień tworzył. Leonard bez przerwy pisał, a Marianne robiła zakupy i przynosiła jedzenie. – To były bardzo dobre lata. Siadywaliśmy, leżeliśmy i spacerowaliśmy w promieniach słońca. Słuchaliśmy muzyki, kąpaliśmy się nago. Graliśmy, piliśmy i dyskutowaliśmy. Było naprawdę fantastycznie – mówiła Ihlen, która stała się największą muzą Cohena, zainspirowała powstanie kilku piosenek, jak „So Long, Marianne”, „Bird on the Wire” czy „Hey, That’s No Way to Say Goodbye”.

Cohen miał wówczas niewiele pieniędzy i zajmował się głównie pisaniem powieści i piosenek, aż w końcu wpadł na pomysł, aby część roku spędzać w Montrealu, gdzie próbował zarabiać, a ukochaną zostawiał na Hydrze. „Dużą część życia spędziłem uciekając. Choćby nawet sytuacja wyglądała dobrze, ja i tak musiałem uciec, bo mnie nie wydawała się dobra. To było samolubne, ale wtedy takie mi się nie wydawało. Myślałem, że tylko tak przetrwam. Bliscy cierpieli, bo bez przerwy odchodziłem. Zawsze próbowałem uciec” – wyznawał na starość.

Gdy zaśpiewał „Suzanne”, a piosenka stała się wielkim hitem, wysłał do Marianne telegram: „Mam dom. Potrzebuję już tylko mojej kobiety i jej syna. Całuję, Leonard”. Kolejne lata nie były łatwe, miłość z greckiej wyspy nie wyglądała tak samo w Kanadzie. Jak ujęła to Marianne: „Każdy chciał kawałek mojego mężczyzny”. Nie byli szczęśliwi. Bywał w głębokiej depresji, nie był w stanie tworzyć. Gdy zaszła w ciążę, wiedziała, że Leonard nie chce mieć dzieci i zdecydowała się na aborcję. – Postąpiłam tak, jak podpowiadała mi intuicja – przyznała po latach.

„JESTEŚ ZA BARDZO W MOIM SERCU…”

Ich drogi powoli się rozchodziły. W tamtym czasie Marianne mieszkała osobno z synem, ale wciąż była muzą Cohena, a nawet dostawała od niego telegramy adresowane na nazwisko Marianne Cohen, zupełnie jakby byli małżeństwem. – Chciałam go wsadzić do klatki, zamknąć drzwi i połknąć klucz – tłumaczyła, jak bardzo była zazdrosna, ale nie mogła nic zrobić, bo ukochany nie potrafił zrezygnować z innych kobiet.

Artysta wpadł w ramiona m.in. Joni Mitchell i Janis Joplin. Żył w mroku, czasami znikał, nie wiedziała gdzie jest. Wciąż się jednak kochali i nie potrafili rozstać. W latach 70. Marianne nadal towarzyszyła Leonardowi w trasach. Pomieszkiwali też razem na Hydrze. – Próbowaliśmy walczyć o nasz związek wiele razy. Żadne z nas nie chciało nigdy dać za wygraną – wyznała, choć od początku czuła, że ustatkowanie się, założenie domu i rodziny to nie jest cel jej wybranka.

Leonard Cohen i Marianne Ihlen na Hydrze, lata 60. Zdjęcia: Axel Jensen Junior, Kari Hesthamar, Aviva Layton, ECW Press

Nawet wtedy, gdy związał się z młodszą o 14 lat malarką i fotografką, Suzanne Eldrod, która w 1972 roku urodziła mu syna. Przez pewien czas utrzymywał obie rodziny: Marianne i Axela, oraz Suzanne i Adama, jednak Suzanne chciała go mieć tylko dla siebie. I bezlitośnie o to walczyła. Gdy w końcu Marianne i Leonard ostatecznie się rozstali, on wciąż przysyłał jej pieniądze, pytał co u Axela i przysyłał drobne wyznania miłosne.

Podczas jednego z koncertów, gdy zagrał „So Long, Marianne”, powiedział publiczności: „Ta piosenka opowiada o dziewczynie, z którą kiedyś byłem. Spędziliśmy razem około 8 lat. Miała na imię Marianne. Żyłem z nią 6 miesięcy w roku, a na drugie 6 jechałem gdzieś indziej. Potem zacząłem z nią spędzać 4 miesiące w roku, następnie 2… W ósmym roku związku spędziłem z nią zaledwie parę tygodni i pomyślałem, że czas napisać dla niej tę piosenkę”.

Ihlen wróciła do Norwegii, wyszła po raz drugi za mąż, ale przez lata pozostawała w kontakcie z Cohenen. Nadal pisał do niej listy miłosne. Są stemplowane z Montrealu, Londynu, Nowego Jorku, Hawany i Tel Awiwu i trwają do końca lat 70. Wiele lat po rozstaniu, podkreślał w nich „wieczną miłość” i pisał „Jesteś za bardzo w moim sercu…”. Pięć lat temu ponad 50 tych listów trafiło na aukcję Christie’s w Nowym Jorku, sprzedano je za 876 tys. dolarów. Wiele z nich za ponad pięciokrotnie większą kwotę niż szacowano przed aukcją, która była przedsmakiem większego zainteresowania piękną i smutną miłością Norweżki i Kanadyjczyka. Szał wybuchł wraz z dokumentem „Marianne & Leonard: Words of Love” (zobaczcie zwiastun).

Brytyjski reżyser Nick Broomfield, który ma na koncie m.in. „Whitney: Can I Be Me” czy „Kurt & Courtney”, poznał parę w 1968 roku jako 20-latek. Marianne przedstawiła mu muzykę Leonarda, a także zachęciła dziś cenionego reżysera, do nakręcenia swojego pierwszego filmu. Miała na niego ogromny wpływ. Broomfield tym dokumentem składa obojgu hołd. – To historia miłosna, która trwa do końca życia. Po drodze dowiadujemy się o tragedii, która spotkała tych, którzy nie mogli przetrwać piękna Hydry, wzlotów i upadków kariery Leonarda oraz inspirującej mocy, którą posiadała Marianne – opowiadał podczas premiery w 2019 roku autor, który sięgnął po zdjęcia z czasów, gdy oboje mieszkali na wyspie wśród artystów, pisarzy i muzyków, a także do archiwalnych nagrań artysty. Cohen czyta też fragment listu, który napisał do Ihlen tuż przed jej śmiercią latem 2016 roku.

Gdy umierająca, chora na białaczkę Marianne wylądowała w szpitalu w Oslo, poprosiła bliskiego przyjaciela, aby ten zawiadomił Leonarda. Niecałe dwie godziny później przyszła wiadomość o następującej treści: „Najdroższa Marianne, przyszedł czas, kiedy jesteśmy bardzo starzy i nasze ciała się rozpadają i myślę, że bardzo niedługo do ciebie dołączę. Wiedz, że jestem tuż za tobą, dość blisko, by wziąć cię za rękę. Nigdy nie zapomniałem twojej miłości, piękna i mądrości, ale przecież o tym wiesz. Nic więcej nie muszę mówić. Ale teraz chcę ci tylko życzyć bardzo dobrej podróży. Żegnaj przyjaciółko. Miłość jest wieczna. Do zobaczenia gdzieś na końcu tej drogi – twój Leonard”.

Zmarł niewiele ponad trzy miesiące później w wieku 82 lat. Również na białaczkę.

Thea Sofie Loch Næss jako Marianne w „So Long, Marianne”
Zdjęcie: Nikos Nikolopoulos

MÓWIŁ O SAMOTNOŚCI I SAMOBÓJSTWIE

„Zawsze cię kochałem. Wiesz o tym” – napisał do niej w 2016 roku, co stało się początkową sceną serialu „So long, Marianne”, który jest koprodukcją kanadyjsko-grecko-norweską, i zadebiutował kilka dni temu na festiwalu telewizyjnym Séries Mania we francuskim Lille (daty premiery w telewizji nie podano).

Serial ma imponującą listę gwiazd, w tym Petera Stormare’a („Fargo”) w roli kanadyjskiego poety i mentora Cohena, Irvinga Laytona. Jest też aktorka z „The Last of Us” Anna Torv jako Charmian Clift, uznana australijska pisarka, która założyła na Hydrze społeczność artystów z zagranicy; oraz znany z „The Crown” Ben Lloyd-Hughes w roli Alana Ginsberga, jednego z wielu pisarzy, którzy przyłączyli się do tej artystycznej społeczności ze względu na seks, narkotyki i inspirację. Jednak sercem „So Long, Marianne” są Cohen i Ihlen (gra ją norweska aktorka Thea Sofie Loch Næss, znana z „Upadku królestwa”). Poznajemy ich, gdy ona jest w toksycznym małżeństwie (męża gra Jonas Strand Gravli, znany z serialu „Ragnarok”) i rozpoczyna romans z młodym kanadyjskim poetą, który przybył na Hydrę pod wpływem kaprysu.

– Cohen rzucił uniwersytet i uciekł do Londynu, ponieważ nie mógł znieść pracy w fabryce wuja w Montrealu – mówi Karlsen, który wyreżyserował osiem odcinków wraz z Kanadyjką Bronwen Hughes („Zadzwoń do Saula”). – Ale w Londynie było fatalnie, padało przez sześć miesięcy z rzędu. Pewnego dnia wchodzi do banku i w okienku stoi naprawdę opalony, naprawdę szczęśliwy, uśmiechnięty facet. Pyta go: „Jak możesz być taki szczęśliwy w deszczowym Londynie?”. Ten mówi mu: „Właśnie wróciłem z Grecji, z Hydry”. Cohen wyjął więc z konta wszystkie pieniądze i zarezerwował bilet w jedną stronę. Tam poznał Marianne. To u jej boku z borykającego się z problemami poety stał się supergwiazdą.

To jedna z najbardziej urzekających historii miłosnych, ale choć rozgrywa się w latach 60. i 70. równie dobrze mogłaby być portretem współczesnych dwudziestolatków. – Tutaj chodzi tylko o ludzi, nie o konkretne pokolenie. Nie mają pieniędzy. Są na tej wyspie i próbują dowiedzieć się, kim są. Wszyscy także w dzisiejszych czasach, jak oni, cierpią i szukają rodziny, szukają seksu i narkotyków, szukają uznania, jakiegoś sensu. Myślę, że powodem, dla którego ludzie kochają Leonarda, jest to, że mówił o samotności. Mówił o samobójstwie. Mówił o mroczniejszych sprawach, o czymś, z czym każdy z nas ma do czynienia, z nadzieją. Że zawsze sobie z tym radził i że oni też zawsze sobie poradzą – tłumaczy Alex Wolff, który we wszystkich odcinkach śpiewa także melodie legendarnego poety.

ROZMIAR BUTÓW I GRUPA KRWI

Znany z „Oppenheimera” Wolff spędził półtora roku na „stawaniu się Leonardem”, pracując nad miękkim, powolnym głosem Cohena i jego kanadyjski akcentem, aż do najdrobniejszych szczegółów, takich jak styl jego gry na gitarze, a nawet rozmiar butów, które nosił. Zatrudnił też eksperta od pisma ręcznego, który nauczył go pisać jak Cohen. Starał się zanurzyć w jego rzeczywistości tak bardzo, jak tylko mógł.

Alex Wolff i Thea Sofie Loch Næss w „So Long, Marianne”
Zdjęcie: Nikos Nikolopoulos

– Kiedy zacząłem rozmawiać z Øysteinem o grupie krwi Leonarda, zdałem sobie sprawę, że muszę naprawdę delikatnie wyhamować… – śmieje się w rozmowie z „Variety”. – Dowiedzieć się wszystkiego, co tylko mogłem o Leonardzie, to przynajmniej to, co mogłem zrobić. Bo już czułem, że odtworzenie kogoś, kto był oryginałem, wizytówką naszych czasów, jest zadaniem niemożliwym. Więc przynajmniej zorientowanie się, jaki rozmiar butów miał na niego wpływ, przeczytanie Federico Garcíi Lorci i tak dalej, to przynajmniej to, co mogłem zrobić.

Ponieważ Karlsen otrzymał błogosławieństwo rodziny Cohenów na swój serial (konsultowano się z nimi na wszystkich etapach produkcji), „So Long, Marianne” wykorzystuje w serialu kilka piosenek muzyka. Dzięki temu serial naprawdę ożywa w momentach, gdy Wolff śpiewa przed kamerą jako Cohen. – Nie jestem wykształconym aktorem, naprawdę nie wiem, co robię, więc musiałem… cóż, jak powiedział Leonard: „Jeśli nie staniesz się oceanem, będziesz codziennie cierpieć na chorobę morską”. Więc w końcu powiedziałem: pieprzyć to, dam z siebie wszystko – wspomina w „Hollywood Reporter”.

Producent z Montrealu Pablo Salzman, prezes C3 Media, które jest współproducentem serialu, uważa, że Wolff „urodził się, by zagrać tę rolę”. – Jest aktorem metodycznym, więc zmienił swój głos i sposób, w jaki się uśmiecha, i pozostał w roli Leonarda przez cztery miesiące bez przerwy. To przerażające, jak odegrał tę rolę – komplementuje go w rozmowie z kanadyjską stacją CBC.

Amerykanin nauczył się każdej piosenki montrealczyka. – Byłem jak szafa grająca. Mogli po prostu nacisnąć klawisz 3, a ja zagrałem „Bird on a Wire”, gdy wcisnęli 6, grałem „Tonight Will Be Fine”. Chciałem być dla nich taką szafą grającą, jakiej potrzebowali. Po prostu uważałem się za maszynę do gumy do żucia z piosenkami Leonarda – śmieje się w rozmowie z „Variety”.

SŁAWA ZAMIAST MIŁOŚCI

Ale miał także wpływ na dialogi, których większość była improwizowana, a aktor czerpał z godzin wywiadów z Cohenem i „każdej linijki, którą napisał”, czy to w formie tekstu piosenki, wiersza, czy w jednej ze swoich powieści. – Czytając te słowa, zaczynają stawać się twoimi słowami i wydają się takie delikatne, tak precyzyjne i eleganckie. To przyjemne uczucie, dobrze smakuje ich wypowiadanie. Nigdy jednak nie chodziło o to, by powiedzieć coś w stylu Cohena, raczej po prostu wczuć się w to – mówi Wolff. – Pewnego razu, gdy poproszono Leonarda o opowiedzenie o swojej poezji, skwitował: „Równie dobrze możesz po prostu czytać instrukcje z puszki pasty do butów”. Chodzi o to, co robisz ze swoim głosem i ciałem. Trzeba po prostu coś poczuć i to wystarczy.

Anna Torv i Thea Sofie Loch Næss w „So Long, Marianne”
Zdjęcie: Nikos Nikolopoulos

Dialogi przypominają coś, co Cohen mógłby zaśpiewać, na przykład gdy podczas mocno zakrapianej kolacji zostaje zapytany, czy wierzy w Boga, odpowiada: „Diabeł jest po prostu Bogiem, kiedy jest pijany”. Grający go aktor pierwotnie powiedział: „Tak, to mój stary przyjaciel”, a Øystein to ulepszył. Wiele z cytatów powstawało w trakcie, bo aktor przygotowując się do roli czytał w kółko „Ulubioną grę” i „Pięknych przegranych” Cohena i znalazł też kilka wywiadów z CBC, w których opowiadając o sobie, uciekał się do żartów. – Nie chcieliśmy przedstawiać Leonarda Cohena jako arcykapłana, a jedynie jako błyskotliwą, młodą osobę z wadami – wyjaśnia Wolff.

Przyznaje, że było to dla niego ważne, bo jeden z najsłynniejszych piosenkarzy wszech czasów wywarł ogromny wpływ na niego już w latach nastoletnich, gdy starszy brat dał mu tomik poezji Cohena, co zainspirowało go do „zastanowienia się nad tekstami i muzykalnością”. – Wkład Cohena w moje życie był tak znaczący, że jakiekolwiek słowa nie oddadzą tego, co znaczył dla mojego życia zawodowego i dla mnie osobiście – aktor deklaruje w rozmowie z branżowym portalem Deadline. Podobne doświadczenia ma Karlsen, który dorastał jako wielki fan Leonarda i próbował pisać wiersze po przeczytaniu jego trzeciego zbioru wierszy „Kwiaty dla Hitlera”, który stworzył na Hydrze u boku Ihlen. – Napisanie scenariusza serialu o nim to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Ze względu na unikalne frazy i zwroty artysty – wyjawia. Jednak po „obejrzeniu każdego archiwalnego wywiadu, którego udzielił i przeczytaniu każdego cytatu” oraz rozmowie z synem Cohena, w końcu „uchwycił jego głos”.

Serial, którego budżet wynosi około 17 milionów euro, kręcono w Montrealu, Oslo, Atenach i na Hydrze. Według producenta ta część zdjęć była najtrudniejsza, ponieważ na wyspie obowiązuje przepis zabraniający korzystania z wszelkich pojazdów kołowych, w tym samochodów i rowerów. Musieli podróżować na osłach. Społeczność Hydry, która liczy mniej niż 2000 mieszkańców, odegrała kluczową rolę w tworzeniu autentycznej scenerii. Wielu z nich znało Cohena i Ihlen – a w tak małej społeczności każdy wiedział wszystko o sprawach innych. Niektórzy pojawiają się w serialu jako epizodyści. Zaś w Montrealu, gdzie Cohen dorastał, Karlsen spotkał się z jego sąsiadami z wczesnych lat życia – udzielali mu porad dotyczących głównego bohatera.

„So Long, Marianne” kończy się wydaniem przez muzyka dwóch pierwszych albumów, które przyniosły popularność „biegając po pieniądze i ciało”, jak to sam ujął, na nowojorskiej scenie piosenkarzy i autorów tekstów. To czas, gdy odnajduje sławę, której zawsze pragnął, ale traci miłość swojego życia.﹡

Alex Wolff w „So Long, Marianne”
Zdjęcie: Nikos Nikolopoulos

Kopiowanie treści jest zabronione