

Zgodziła się odpowiedzieć na każde zadane pytanie. I rozpoczęła 17 miesięcy szczerych wywiadów przeprowadzanych przez jej przyjaciółkę, pochodzącą z Białorusi krytyczkę i pisarkę, Katyę Tylevich. A potem udzieliła jej pełnego dostępu do swoich archiwów, prywatnych zdjęć i pamiętników. Co więcej, pozwoliła jej wybrać dokładnie takie zdjęcia, jakich pragnęła – bez swojego udziału.
– To bardzo osobista książka, ponieważ jest wierna mojemu życiu, a w niej są obrazy, których nigdy wcześniej nie widziałam lub o których zapomniałam – ocenia Marina Abramović, ikona sztuki performens, jedna z najbardziej rozpoznawalnych i wpływowych artystek na świecie, która nie ukrywa, że z nostalgią wraca myślami do biednych początków, kiedy mieszkała w furgonetce z Ulayem, niemieckim artystą i jej ówczesnym współpracownikiem i kochankiem, oraz ich psem pasterskim, a także miesięcy spędzonych w australijskim buszu z rdzennymi mieszkańcami („najszczęśliwszych w moim życiu” – mówi).
„Marina Abramović: A Visual Biography” wykracza poza konwencjonalne pisanie biografii. To połączenie słów i obrazów, gdzie znajdziemy 700 zdjęć i pamiątek, opowieść o życiu osobistym i artystycznym, a obok elementów wizualnych znajdują się szczere, zabawne, a czasami rozdzierające serce rozmowy między Mariną a Katyą. Dzięki czemu możemy zagłębić się w świat serbskiej performerki, która przeniosła swoje medium z niszy do głównego nurtu. Przez całą karierę stawiała czoła publiczności i rzucała jej wyzwania, przykładając sobie załadowany pistolet do głowy, przystawiając strzałę do serca, siedząc w milczeniu przez 700 godzin, a nawet inscenizując własny pogrzeb. Jej praca jest nienamacalna, nie ma ceny, zamiast tego jest ulotna, efemeryczna i rozwija się w czasie rzeczywistym.
Jej praca i jej życie są nierozłączne. Czego dowodem jest wizualna uczta i celebracja życia i pracy artystki w postaci tej wizualnej, wysmakowanej biografii.
O Z B I E R A C T W I E…
To coś wyjątkowego: mieć tak dobrze udokumentowane życie. – Cóż, taki jest komunizm (w którym żyła do 30. roku życia w byłej Jugosławii – red.). Dokumentowaliśmy wszystko, ponieważ później można tego użyć jako dowodu. Więc zbieraliśmy, zbieraliśmy… – 78-letnia artystka tłumaczy w wywiadzie dla magazynu „Port” skąd tak obszerne archiwum, które mieści się w dwóch hangarach lotniczych.
To tysiąc metrów kwadratowych powierzchni magazynowej, która jest pełna różnorakich materiałów, w tym albumów z setkami tysięcy zdjęć, starych prac, pamiątek, dokumentów, ale i błahych drobiazgów. – Przechowuję wszystko. Mój dom jest w większości pusty, ale magazyn jest pełny – śmieje się artystka, która dziś mieszka w wiejskim domu w północnej części stanu Nowy Jork w USA wraz ze swoim partnerem Toddem Eckertem, młodszym od niej o 21 lat producentem filmowym. Są razem od siedmiu lat. – Poznaliśmy się po naprawdę złym rozwodzie z moim włoskim mężem, kiedy prawie umarłam z miłości. Uratowała mnie praca. Ale tak, naprawdę, naprawdę potrzebuję miłości. Lubię po prostu czytać razem gazetę, pić herbatę. Todd każdego wieczoru czyta mi, ale nigdy nie udaje mu się przeczytać więcej niż trzy strony, bo zasypiam – uśmiecha się.

Zdjęcie: Marina Abramović Institute
Już jako dziecko miała dziwne przeczucie, że wszystko może być historyczne lub stać się ważne. A jej mama, nawet jeśli malutka Marina narysowała jakiś rysunek na serwetce, zachowywała go na pamiątkę. Więc ona też zaczęła wszystko zatrzymywać. Z pozoru nieistotne drobiazgi, wycinki z gazet, a nawet artykuły papiernicze z każdego hotelu, w którym kiedykolwiek była.
– Mam też taką szaloną rzecz z listami, które otrzymuję od różnych ludzi. Nigdy ich tak naprawdę nie otworzyłam i czuję się winna. Wiem, że jeśli je otworzę, będzie za późno na odpowiedź i czuję się jeszcze bardziej winna. Ale je kolekcjonuję – wyznaje.
Używając tylko pierwszego zdania, które ktoś do niej napisał w tych listach, stworzyła album. Wybrała początki 100 listów, zaczynając od notatek z instrukcjami swojej mamy, które jej zostawiła – „Marino, na stole jest rogalik, a w lodówce jajka”, „Droga Marino, słyszałem, że malujesz tego i tamtego”, co oznaczało, że maluje w tym czasie, „Droga Marino, dziś jest środa”. – Odkryłam, że mogę prześledzić swoje życie tylko poprzez te pierwsze zdania. Pod koniec 1975 roku, kiedy w końcu opuściłam ojczyznę, w jednym liście napisano: „Marino, przyjechaliśmy do ciebie, ale już cię nie ma”.
O Z A U F A N I U…
Katya przejrzała przepastne papierowe archiwa Mariny, a także cyfrowe. Blisko współpracowała też z kierowniczką biura artystki, Cathy. Przeszukała co najmniej 23 tys. zdjęć. Mogła zrobić, co chciała. – Nie oglądałam materiałów, które Katya dostawała z moich archiwów. Nie było żadnej cenzury. Ta książka i to, co się w niej znajduje, jest odbiciem jej wyborów – deklaruje Marina. – Są w niej zdjęcia, których nigdy bym nie wybrała w całym swoim życiu, nigdy, aby mnie reprezentowały. Przejrzałabym je i powiedziała, co to, do cholery, jest?
Cel był jasny: chciała zobaczyć swoje życie i twórczość oczami innej osoby. Ten warunek opiera się na zaufaniu. – Nie sądzę, żebym w tej pracy zaufała Amerykance. Musi to być ktoś ze słowiańskim pochodzeniem. Katya i ja mamy tak wiele wspólnego, ponieważ mamy bardzo podobne dzieciństwo. Bardzo podobne ograniczenia w życiu. Bardzo podobne poczucie humoru. Pomogło też to, że kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy wiele lat temu, przypomniała mi Marinę Cwietajewą, moją ulubioną rosyjską poetkę – opowiada.
Abramović oddała jej kontrolę. – Nie wiem skąd wzięła osiemdziesiąt procent zdjęć z tej książki. Na niektórych wyglądam naprawdę brzydko i nigdy nie wybrałabym brzydkiego zdjęcia. Czasami znajdowała takie, które były dla mnie interesujące – zapewnia. O istnieniu jednego z nich nawet nie wiedziała: to zdjęcie babci, gdy wychodzi z kuchni z talerzami pełnymi jedzenia. – Na jego widok rozpłakałam się, bo znam ten zapach. Ona była jedyną osobą, która naprawdę miała dla mnie czas, kiedy byłam mała, bo moi rodzice robili karierę polityczną. Moja matka nigdy mnie nie pocałowała, to była bardzo chłodna relacja. Ale moja babcia… Nigdy wcześniej nie widziałam tego kadru. Katya go znalazła – mówi wzruszona.
O P R Y W A T N O Ś C I…
Książki o artystach zazwyczaj dotyczą tylko pracy, a bardzo mało jest zdjęć z ich prywatnego życia. Chyba tylko Picasso był wyjątkiem, który pozwalał się fotografować w domu, na plaży, z dziećmi, żonami, psami… Marina też chciała, aby jej książka była celebracją prywatności. Rozdziały – układane chronologicznie i tematycznie – odpowiadają różnym okresom lub rozdziałom jej życia: od skromnych początków nieśmiałego dziecka siedzącego z tyłu klasy, do nieustraszonej pionierki w sztuce.
Pierwsze opowiadają o jej nietypowym dzieciństwie. Urodziła się w byłej Jugosławii, wychowywał ją ojciec żołnierz i matka historyczka sztuki. Totalitarny system rządów Tito, w którym dorastała, narzucał ograniczenia na indywidualne działania, tłumił wolność słowa, kontrolował. Oboje jej rodzice byli dobrymi komunistami i osiągnęli stanowiska w powojennym rządzie kraju. Ona swoich rodziców przerażała, leżąc jako młoda artystka w płonącej komunistycznej gwieździe, tnąc gwiazdę na swoich brzuchu…

Zdjęcia: Marina Abramović Institute
Sztuka była dla niej sposobem na ucieczkę. Kiedy w 1975 roku przyjechała do Amsterdamu i dostała paszport, dzięki któremu mogła swobodnie podróżować, poczuła się wolna. – Nie chodzi tylko o komunizm. Problemem był tak naprawdę mój problem z rodziną – brak miłości i to, że dla nich nigdy nie byłam wystarczająco dobra. Ale to tam nauczyłam się żelaznej dyscypliny; dlatego zawsze jestem na czas. Siła woli i wytrwałość to też zasługa tamtego wychowania. Jeśli mam coś do zrobienia, zrobię wszystko, co trzeba. Ponieważ, cała idea komunizmu polegała na tym, że trzeba dać społeczności jak najwięcej i że to jest bardzo ważne – tłumaczy „Guardianowi”.
Wolność przyniosła chaos. Uznała więc, że konieczne jest nałożenie większych ograniczeń na swoją pracę. „Mój największy problem […] polegał na tym, że nie miałam już żadnych ograniczeń. Nie wiedziałam, jak być wolną. […] Potrzebowałam ograniczeń. Stałam się ograniczeniem” – czytamy na 134 stronie „Marina Abramović: A Visual Biography”.
Zastanawiała się nad tym, jaką kontrolę może mieć nad swoim ciałem i siłą wewnętrznego świata w opozycji do otaczającej ją publiczności. To wszystko doprowadziło ją do eksperymentów w sztuce performensu: przekraczała swoje granice, eksplorując siłę i wrażliwość ciała, poprzez okaleczanie, dźganie nożem, czesanie włosów do krwi, wbieganie z impetem w betonowy słup, leżenie na blokach lodu. Z Ulayem wykonywali czołowe zderzenia, wpadając na siebie nago raz po raz i wiążąc się włosami, strzelali do siebie z łuku. A podczas „The Artist Is Present” („Artystka obecna”), przełomowej wystawy z 2010 roku (podczas której przez trzy miesiące codziennie siedziała na krześle w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, gdy tysiące ludzi ustawiały się w kolejce, aby usiąść naprzeciwko niej) spotkali się po ponad 20 latach ponownie. Chociaż dawno się rozstali, a potem kłócili zaciekle o wspólne archiwum, w MoMA Ulay usiadł po drugiej stronie stołu, ona otworzyła oczy, uśmiechnęła się, zapłakała, wyciągnęła dłoń, trzymali się za ręce, on wyszedł.
Kiedy Ulay zmarł w 2020 roku, był już, jak mówi, między nimi pokój: – Nasza relacja była wielką historią miłosną. Było trudno, było piekło; kiedy było dobrze, było dobrze, kiedy było źle, było źle. Pozwał mnie, wygrał… Nienawidziłam go. Potem spotkaliśmy się ponownie. Wybaczyłam mu.
Klipy z „The Artist Is Present” obejrzano wiele milionów razy, a Abramović to wydarzenie katapultowało do statusu matki chrzestnej sztuki performatywnej i znalazło zupełnie nową publiczność nie tylko dla niej, ale i dla performensu. I pomyśleć – jak zdradza w swojej wizualnej biografii – na początku jej i Ulaya performensy miały pięć, może dziesięć osób na widowni – trzydzieści to było dużo. „Wow, co my zrobimy?” – zastanawiali się wtedy.
Do MoMA na „The Artist Is Present”, gdzie gwiazdy przyszły, aby usiąść z Abramović (m.in. Lou Reed, Björk, Patti Smith, Alan Rickman, James Franco, Michael Stipe) przygotowywała się długo i skrupulatnie. Zmieniła nawet cały swój metabolizm, „jak astronauci”, żeby móc siedzieć tam cały dzień bez jedzenia, picia i chodzenia do toalety. – To było ogromne zobowiązanie – podsumowała. – Potrzebujesz dyscypliny, jeśli chcesz robić to, co ja robię. Bez dyscypliny nigdy nie stworzysz dzieła sztuki, które doprowadzi kogoś do płaczu. Teraz inscenizuję rzeczy, których najbardziej się wstydzę, i mogę to robić bez zażenowania. Wstyd jest najtrudniejszym uczuciem, ale jest też uniwersalny. Dlatego myślę, że każdy może przenieść moją biografię na swoją własną.
O Ś L U B I E…
Zawsze powtarzała i robi to też w „Marina Abramović: A Visual Biography” (która śledzi jej dokonania od wczesnych obrazów, które malowała w swojej pracowni w ojczyźnie po projekt operowy „7 Deaths of Maria Callas” z 2020, a także jej podróże, szkolenia i warsztaty, które prowadziła przez prawie 50 lat), że nigdy nie lubiła pracować w studiu. Chciała, żeby jej pomysły i projekty pochodziły z życia. Już pierwszy performens przed publicznością w Belgradzie, w którym użyła swojego ciała, wytyczył jej drogę.
– Byłam wtedy bardzo, bardzo nieśmiała, ale odkryłam, że posiadam energię, o której istnieniu nie wiedziałam. Moja nieśmiałość zniknęła natychmiast, ponieważ przestało mnie to obchodzić. Byłam naga, byłam gruba, byłam stara, byłam młoda, byłam kimkolwiek. Po tym nie mogłam już nigdy wrócić do studia. I wiedziałam, że występ jest moim medium. To był wielki przełom dla mnie jako artysty – wspomina.


Zdjęcia: Marco Anelli
A przełom w karierze przyniósł epicki performens z Ulayem w 1988 roku, gdy wyruszyli z przeciwnych końców Wielkiego Muru Chińskiego. Po trzech miesiącach spotkali się w połowie, przytulili się, a potem nie byli już razem, choć według planu na końcu spaceru mieli wziąć ślub. W zamian, dzięki „The Lovers” zaoferowali światu – ich zdaniem – najlepsze rozstanie wszech czasów.
Kiedy wymyślili „The Lovers”, Europejczycy nie mogli tak po prostu odwiedzać Chin. Tam wszyscy jeździli na rowerach, bo nie było nawet samochodów. Ani hoteli. To był komunizm w jego najczystszym znaczeniu. Osiem lat zajęło Marinie i Ulayowi zdobycie od władz Chin pozwoleń na przeprowadzenie akcji, a po wszystkich negocjacjach i tak musieli przełożyć ją na kolejny rok. – Minęło tyle czasu, że nasza relacja się pogorszyła, więc zamiast wyruszyć w podróż razem, pojechaliśmy osobno, co okazało się bardzo emocjonalnym, ale i bardzo trudnym przeżyciem. Ta podróż była okropna, ale w końcu się spotkaliśmy, pożegnaliśmy i nie rozmawialiśmy więcej, dopóki nie pogodziliśmy się cztery lata temu, na krótko przed jego śmiercią, i ponownie się zaprzyjaźniliśmy – Marina opowiada hiszpańskiej edycji „Vanity Fair”.
Po latach znajomy zapytał ją, dlaczego nie mogli zerwać przez telefon, jak wszyscy inni: – Gdybym to zrobiła, nie doszłoby do rozstania, które stało się tak kultowe. To był najlepszy sposób na zerwanie. Czy nie jest dużo lepsze?
O C I S Z Y…
Latem tego roku bosa i ubrana w suknię na kształt znaku pokoju Abramović przeprowadziła swoją największą akcję, w ramach której udało jej się uciszyć tłumy na festiwalu muzycznym Glastonbury w Wielkiej Brytanii. – W sumie było to 275 tysięcy osób, a później miałam ponad milion wyświetleń w Internecie. W sumie widziało to ponad miliard ludzi na świecie – wyszczególnia. – Jestem z tego bardzo dumna, to ogromne osiągnięcie.
Rozłożyła ręce i poprosiła publiczność, aby położyła dłonie na sąsiadach. I powiedziała do tłumu: – Świat jest w naprawdę gównianym miejscu. Są wojny, głód, protesty, zabijanie, przemoc. Ale co się stanie, jeśli spojrzymy na całość? Przemoc powoduje więcej przemocy, zabijanie powoduje więcej zabijania, złość powoduje więcej gniewu, demonstracja powoduje więcej demonstracji. Tutaj staramy się zrobić coś innego: jak być w teraźniejszości, tu i teraz i jak naprawdę wszyscy razem możemy dawać sobie nawzajem bezwarunkową miłość. To jedyny sposób na zmianę świata.
„Odkładając na siedem minut hedonizm festiwalowego życia, tysiące ludzi zatrzymało się, by zastanowić się nad swoim miejscem w świecie” – podsumowała stacja BBC. O wydarzeniu pisano i mówiono na całym świecie. Bo to, co robi Abramović, już dawno przestało być tylko pożywką dla poważnego świata sztuki. Ona świadomie z tego korzysta, bo zależy jej na dotarciu do jak najszerszego grona odbiorców. A dzięki nieoczywistym przyjaźniom – m.in. z projektantem mody Riccardo Tiscim, piosenkarkami Patti Smith i Björk czy aktorami Tildą Swinton, Seanem Pennem i Willemem Dafoe – artystce jest coraz bliżej do mainstreamu. Sława zaś stała się miłym bonusem.
O P R Ó Ż N O Ś C I…
Czy to dziwne, że sława i pozycja przydarzyły się jej później niż innym artystom? – Gdy w wieku 25 lat z dnia na dzień stajesz się znanym i opisywanym przez wszystkie gazety, naprawdę może to uderzyć do głowy i skończyć się skrajnym narcyzmem. Było wielu artystów, którzy wznosili się i upadali w ten sposób, ale dla mnie sława to nigdy nie był cel. Więc odniesienie sukcesu w wieku 65 lat niczego nie zmienia w moim życiu, ale bardzo mnie bawi, że stało się tak późno. Znalezienie się w magazynie mody, gdy masz 20 lat, jest w porządku, ale gdy masz 65 lat, jest o wiele fajniejsze! – zapewnia w rozmowie z „The Talks”.

Sławna jest na całym świecie: – W niektórych krajach nie mogę chodzić bez ochroniarza. We Włoszech kobiety wybiegają na ulicę i dają mi swoje dziecko, żebym je po prostu potrzymała. Większa od papieża, być może? Szczerze mówiąc, jestem kochana, to prawda, to naprawdę wspaniałe uczucie.
Wygląda na to, że popularność i obecność w mediach podobają się jej: rozkładówki i okładki magazynów mody, pierwsze rzędy na pokazach w Mediolanie czy Paryżu, sesje mody, szalone kreacje Alexandra McQueena i Comme des Garçons… – Bardzo to lubię. Bo gdy przychodzę do hotelu, ktoś dba o moje ubrania, noszę tylko bagaż podręczny, bo z resztą walizek ktoś mi pomaga, ludzie o mnie myślą – wszystkie te małe dodatkowe bonusy. Naprawdę cieszę się każdą minutą. Ale to tylko próżność – kokietuje.
Tak naprawdę nie chodzi tylko próżność, dla niej moda ma coś wspólnego ze sztuką. Jako dowód pokazuje zdjęcie, które zrobiła z Tiscim dla magazynu „Visionaire”. Riccardo, wówczas projektant domu mody Givenchy, był gościnnym redaktorem i poprosił ją o współpracę artystyczną. Powiedziała mu: „Okej, czy przyznajesz, że moda popularyzuje sztukę i że zawsze czerpie ze sztuki?”. Gdy powiedział, że tak, zgodziła się: „Okej, to ja jestem sztuką, ty jesteś modą. Ssij mojego cycka”. I tak właśnie zrobili. – Nazywam więc to dzieło „Kontraktem” i dokładnie tym ono jest: kontraktem między modą a sztuką. Kiedy więc wchodzę w modę, robię to naprawdę świadomie. W każdym razie, Riccardo był bardzo zdenerwowany, robiąc to dzieło – śmieje się.
Dziś czarno-biały portret Mariny z Tiscim trzymającym w ustach sutek jej nagiej piersi jest kultowy.
O M O D Z I E…
Abramović nie ma nic przeciwko komercjalizacji sztuki i nie uważa, że sztuka powinna być ponad modową branżą. – To wszystko to samo. Damien Hirst i Jeff Koons i wszyscy ci goście stali się towarem. Ale ja nigdy nie robiłam ustępstw w kwestii mojej sztuki. Nigdy nie robiłam niczego tylko po to, żeby to sprzedać, więc moje sumienie jest czyste. Jestem kobietą i uwielbiam nosić ubrania, więc co w tym złego, że występuję w sesjach dla magazynów mody! – irytuje się.
Wciąż jednak uważa, że ”dziwne jest to, że jest na okładce modowego magazynu”: – Kiedy byłam młoda, byłam taka brzydka, miałam duży nos, zabawne włosy i mnóstwo pryszczy. Byłam niesamowicie nieśmiała. Ale teraz nie mam tych obaw.
Pierwszy kontakt z modą był dopiero, gdy skończyła spacerować po Wielkim Murze Chińskim. Nie miała ani grosza i nosiła tylko ubrania z drugiej ręki. – Gdy po raz pierwszy sprzedałam swoje dzieło Centrum Pompidou, poszłam do sklepu Isseya Miyake i kupiłam kostium z białą bluzką… Wyszłam i powiedziałam do siebie: „Wow, czuję się tak dobrze”. To był naprawdę początek mojej przygody z luksusową modą – wspomina w rozmowie z „Jing Daily”. – Przed wywiadami w Paryżu było całe to ubieranie, makijaż, przygotowania, to było takie interesujące. Potem pojechałam do Berlina Wschodniego na otwarcie wystawy i ubrałam się tak samo, jak w Paryżu… Wszyscy myśleli, że ta bogata suka próbuje im sprzedać dzieło sztuki, bo nikt nie mógł uwierzyć, że byłam artystką. Oczekiwali kogoś, kto będzie mieć brudną kurtkę, podarte dżinsy i znoszone buty.
Dla niej ubrania są po to, aby wyrazić osobowość. Zawsze interesował ją Steve Jobs i to, że miał tysiąc identycznych golfów Isseya Miyake, że stworzył wizerunek siebie w modzie, który był uniformem. Ale ona sama jest bardziej zainteresowana noszeniem rzeczy wizjonerskich, stworzonych przez projektantów specjalnie dla niej. – Noszę ubrania, a nie ubrania noszą mnie – precyzuje.

Zdjęcie: Marina Abramović Institute
Przez ostatnie 10 lat nie kupiła ani jednego ciucha – po prostu je dostaje od projektantów: – Mam naprawdę dużo szczęścia. Moje pokolenie tak mnie krytykowało, ponieważ widzą to zupełnie inaczej: postrzegają modę jako wroga. Jakbym sprzedawała siebie, nosząc czerwoną szminkę i te ubrania. Mam za sobą 55 lat kariery i uważam, że moja praca jest w porządku. Naprawdę mam ten luksus, że nie mogę się wstydzić, że kocham modę.
Czy są jakieś marki, które kocha lub nie lubi? – Nie, kocham tylko ludzi. Tych, którzy są naprawdę oryginalni: Comme des Garcons, Galliano, Margiela, oczywiście, Riccardo Tisci. Nazywam ich oryginałami – wszystkich, którzy tworzą jakiś nowy język. A ci, których nie lubię? Nie powiem, bo to tworzy złą energię, ale to długa lista! – śmieje się.
O E G O…
Nie martwi się, że postrzeganie jej przez opinię publiczną jako postaci z popkultury może zmienić efekt jej sztuki: – Mówią: „Jak ona może nosić ubrania haute couture?”, a ja na to: „A dlaczego nie?”. Oczywiście, każda pozytywna rzecz niesie ze sobą coś negatywnego, jak yin i yang. Tego rodzaju konflikt pojawia się cały czas i zawsze musisz widzieć, jaki jest twój cel jako artysty. Jaki jest twój obowiązek, jaka jest twoja prawda.
Jej celem jest uczynienie sztuki performatywnej mainstreamową. Walczy o to od 40 lat. – Zawsze wierzyłam w moc sztuki performatywnej, ale tak wielu innych poddało się dawno temu. Ja się nigdy nie poddałam. Naprawdę długo czekałam. Ale cały mój cel w życiu polega na komunikowaniu tego, co robię. Postrzegam siebie jako współczesnego nomada i żołnierza jednocześnie. Bycie mainstreamowym mnie nie zmieni, ponieważ gdy mam coś do zrobienia, zadanie, to jestem żołnierzem. I zawsze byłam żołnierzem – deklaruje.
Także przez 12 lat współpracy z Ulayem, najdłuższej jaką miała kiedykolwiek, czy w trakcie krótkoterminowych kolaboracji z innymi artystami. Dziś woli pracować sama. Dlaczego? – Całkowite zaufanie jest bardzo ważne, gdy współpracuje się z kimś innym, nie ma już znaczenia, która część jest która, kto co daje – musi to być miks, a miks powinien być całkowicie wolny od ego. I to jest największy problem we współpracy z artystami, ponieważ ich ego jest jak Himalaje! Zawsze mówię młodym twórcom: „Ego jest przeszkodą. Jeśli myślisz, że jesteś ważniejszy niż twoja praca, to się mylisz. Musisz poświęcić się dla pracy i musisz też być dumnym z pracy. Praca jest ważna, nie ty” – opowiada.
Czy kiedykolwiek wątpiła, że jest artystką? – Często pytano mnie: „Skąd wiesz, że jesteś artystką? Co czyni cię artystką?”. Dla mnie to jak oddychanie. Nie zastanawiasz się, czy oddychasz, musisz oddychać. Więc jeśli budzisz się rano i musisz zrealizować pomysł, a jest kolejny pomysł i kolejny, może naprawdę jesteś artystką. To nie czyni cię wielkim artystą, czyni cię po prostu artystą. Zostanie wielkim artystą to ogromne przedsięwzięcie! Potrzebujesz więc instynktu, aby to zrobić – wyjawia.
O C H I N A C H…
Teraz przygotowuje się do kolejnego kamienia milowego w swojej karierze – pierwszej wystawy muzealnej w Chinach. „Transforming Energy” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MAM) w Szanghaju otwiera się dzisiaj, 10 października, i potrwa do 28 stycznia 2025 roku. Jest również największą wystawą artystki do tej pory, z 150 pracami, z których trzy czwarte będzie pokazywane po raz pierwszy. To także pierwszy raz, gdy zwiedzający – a nie sama Abramović – będą zajmować centralne miejsce, wchodząc w interakcję z rzeźbami wykonanymi z kryształów i minerałów, które mają przekazywać energię, co jest ukłonem w stronę eksploracji duchowości i fizyczności przez artystkę.

Zdjęcie: Marina Abramović Institute

Zdjęcie: Marina Abramović Institute
Marina wraca do Chin po 36 latach, od czasu „The Lovers”. Od tamtej pory chciała zrobić wystawę w tym kraju. – Przez 20 lat różne tamtejsze muzea prosiły mnie, żebym przyjechała. Wysyłałam propozycję, oni ją akceptowali, potem trafiała do rządu i za każdym razem rząd odmawiał, z powodu nagości lub czegoś innego. Tam jest tak wiele ograniczeń. W końcu chyba pomogło to, że moja autobiografia została przetłumaczona na język mandaryński, a w zeszłym roku na wystawę w Royal Academy w Londynie przyjechało wielu Chińczyków. Trzy lata temu Shai Baitel, dyrektor artystyczny MAM, uznał, że wizyta w Chinach jest dla mnie ważna i udało się – zdradza „Guardianowi”.
Przez ostatnie trzy lata pracowali nad realizacją „Transforming Energy”. Pokaże tam 1200 zdjęć z kultowego performensu na Wielkim Moście Chińskim, większość nigdy wcześniej nie upublicznianych. – Będzie to szokujące dla nowych pokoleń Chińczyków, którzy nie znali ówczesnych Chin. Ponadto tę część ekspozycji dedykuję moim rodzicom, bohaterom jugosłowiańskiego reżimu komunistycznego, gdyż wiąże się to z moim pochodzeniem. Wystawa będzie czymś zupełnie nowym, rewolucyjnym. Mam nadzieję, że przyjdzie dużo ludzi, zwłaszcza młodych – mówi.
Wśród nowych propozycji będą obiekty z kryształami: – Będzie ogromna ilość kryształów. Całe pudła wysyłane z Brazylii. Wszyscy od razu kojarzą je z nową falą, magicznym gównem, tym wszystkim – a nie o to chodzi. Kryształy kondensują światło, elektryczność i pamięć. Są naprawdę bardzo potężne i możesz się z tym połączyć, naprawdę to czujesz, ale to nie jest coś, co możesz zrobić w pięć minut. Musisz mieć czas.
Nie chce mówić o tym więcej, bo dla wielu kryształy i energia to brzmi trochę jak magiczna bzdura. Ale wyjawia, że inna jej praca pokazana w Chinach składa się z pięciu drzwi, przy których stoi odźwierny. – Wysłałam moich ludzi z Instytutu Mariny Abramović, aby ich szkolili. Stoją więc przed żelaznymi, prostymi drzwiami i powoli je otwierają i nie wchodzą, powoli je zamykają i nie wychodzą – to tylko czynność otwierania, ale to trzy godziny tej czynności… Na początku myślisz, OK, to zabawne, a potem się nudzisz, a potem chcesz mnie zabić; wszystko to może się zdarzyć. Ale jeśli będziesz kontynuować, drzwi nie będą już drzwiami. Drzwi otwierają świadomość, drzwi dotyczą życia, drzwi mogą być tak wieloma rzeczami, ponieważ twój umysł zostaje przeniesiony na coś innego – ekscytuje się.
O Ś M I E R C I…
Wraz z „Transforming Energy” ukazuje się dzisiaj książka „Marina Abramović: A Visual Biography” w wersji deluxe. Na fanów czeka tylko tysiąc kopii zamkniętych w eleganckim różowym pudełku, książka oprawiona w sztuczną skórę, a w środku zdjęcia z osobistych archiwów ikony performensu, jej ręczny podpis oraz autorska ilustracja, kod z dostępem do nagrania audio ekskluzywnej rozmowy między artystką a Tylevich, nagranej 23 kwietnia 2024 roku.
Pierwsza edycja była do kupienia rok temu z okazji poprzedniej wielkiej wystawy artystki – w Royal Academy w Londynie. To był pierwszy raz, kiedy kobieta otrzymała taki zaszczyt w 255-letniej historii tego muzeum. Tak, jak poprzednio, czytanie tej 500-stronicowej biografii jest jak oglądanie jednego z występów artystki. Nic dziwnego, że ma się wrażenie, że ta publikacja jest nie tylko częścią spuścizny Mariny, ale także dziełem sztuki samym w sobie. „Tworzenie takiej książki jest niebezpieczne. Przeglądam strony i, mimo że widzę swoje życie, wydaje mi się ono zupełnie nowe. Większość artystów nie dostaje takiej szansy. Takie książki wychodzą dopiero, gdy umierają. A ile razy ja żartowałam, że jeszcze nie jestem skończona? Nie chcę umierać. Chcę żyć naprawdę, naprawdę długo” – na stronie 452 opowiada Katyi.






Ostatni rozdział jest najbardziej zaskakujący, nawet dla kogoś, kto spędził sporą część ostatnich 50 lat zadając ból i stres swojemu ciału w imię sztuki. – Ten rozdział był najtrudniejszy. Mówi o czymś, co przydarzyło mi się wtedy w życiu, miałam tętniaka płuca, który niemal mnie zabił. Trzy operacje. Dziewięć transfuzji krwi. Przez jakiś czas byłam w śpiączce. Sześć tygodni na oddziale intensywnej terapii i dwa miesiące na rehabilitacji, aby odzyskać zdolność chodzenia. Cudem przeżyłam. Dziwne jest to, że prawie to z Katyą przewidziałyśmy, bo miałyśmy rozdział zastępczy zatytułowany „Jeszcze nie umarłam”. Wstawiłyśmy do książki moje zdjęcie ze szpitala. Nie pokazałam jednak najdziwniejszego: tego, co wyjęli mi z płuc! Może zachowam na następną książkę – śmieje się.
Gdy Marina i Katya wiedziały już, że wszystko będzie dobrze, udało się całość skończyć, choć była jeszcze w szpitalu. – Pisała do mnie, kłócąc się przez cały czas. Zadzwoniła ze szpitalnego łóżka, żeby porozmawiać o tym, których przyjaciół umieścić w rozdziale. Absurd – narzeka autorka. – Myślałam, że umrę, a oni nie będą w książce! To miał być mój prezent na pożegnanie – odpowiada bohaterka.
„Babcia performensu”, jak sama siebie nazywa, ma 78 lat i wygląda świetnie. Mówi, że jest pełna energii i pracuje ciężej niż kiedykolwiek. Może w listopadzie będzie miała nowe kolano, ale nie ma planów, aby zwolnić lub przestać pracować. – To coś, co daje mi cel. Jest mnóstwo czasu, aby leżeć w grobie i nic nie robić. To przerażające być na emeryturze: siedzieć przed telewizorem i czekać na śmierć. To nie ja – zapewnia.
Chciałaby dożyć setki. – Louise Bourgeois nie dobiła 100-tki, Georgia O’Keeffe też nie. Naprawdę zyskujesz szacunek, kiedy robisz 100 – wszyscy patrzą na ciebie nowymi oczami – puszcza oko.
Czy martwi się śmiercią? – Nie. Ponieważ uważam, że wszystko jest przejściowe. Martwi mnie tylko to, czy dokończę wszystko, co chcę. Wstaję o szóstej rano i pracuję cały dzień. Chcę po prostu zrealizować wszystkie moje projekty. Nigdy nie rozpamiętuję przeszłości. Każda podróż i każda praca oferują mi coś do nauczenia się i pozwalają mi iść naprzód. Zawsze skupiałam się na tu i teraz.
Kiedyś w wielu występach ryzykowała swoim zdrowiem i życiem, a jej prace często miały bezpośredni nacisk na śmiertelność. W „Nude With Skeleton” z 2002 roku zaadaptowała praktykę tybetańskich mnichów i położyła się nago na podłodze galerii z ludzkim szkieletem na sobie. W „Rhythm 5” z 1974 roku narysowała gwiazdę na ziemi z drewnianych wiórów i podpaliła ją litrami benzyny. Obcięła włosy i paznokcie, spaliła je w ogniu, a następnie położyła się w środku gwiazdy. Nie zdawała sobie sprawy, że ogień wyczerpie tlen i straciła przytomność. W tłumie był lekarz, który wyciągnął ją z płomieni. Po występie wślizgnęła się do swojego pokoju w Belgradzie, nie chcąc pokazać się swojej surowej matce. – Wyglądałam jak diabeł. Byłam w połowie czarna od dymu. Rano moja babcia robiła kawę i śniadanie. Przynosiła tacę do stołu. Spojrzała na mnie i po prostu wszystko zrzuciła na podłogę – chichocze.
Nie zniechęciło jej to pierwsze doświadczenie bliskie śmierci. Gdy już uciekła z kraju, w 1974 roku w Neapolu zrobiła sześciogodzinny performens „Rhythm 0”. Rozłożyła na stole 72 przedmioty – m.in. pistolet, kulę, niebieską farbę, grzebień, bicz, szminkę, perfumy, zapałki, pióro, łańcuchy – wraz z instrukcją, że publiczność może ich użyć na niej według własnego uznania. To, co zaczęło się miło – zaoferowano jej różę spryskaną perfumami – szybko stało się mroczniejsze. Zerwano z niej ubranie; jeden mężczyzna przeciął jej szyję ostrzem i spróbował jej krwi; między członkami widowni wybuchła bójka, gdy ktoś załadował pistolet i przystawił jej go do głowy.
– To bardzo zabawne. Kiedyś ciągle myślałam o swojej śmierci. Niedawno stworzyłam nawet operę „7 Deaths of Maria Callas”, w której umieram siedem razy na scenie. Ale teraz myślę tylko o życiu! Budzę się szczęśliwa! Śpiewam cały dzień – zapewnia. – W swojej sztuce zawsze chcę dawać z siebie 150 procent, ale nie chcę już za to umierać. Jeśli czytasz książki o sztuce, mówią: »kto stworzył jakąkolwiek pracę ze szczęścia? Nikt. Pochodzi z tragedii«. Ale ja już w to nie wierzę. Chcę zacząć tworzyć pracę ze szczęścia.
Wiele się w niej zmieniło od czasów młodej Mariny Abramović z początków w Belgradzie i tej, która zdobyła Złotego Lwa na Biennale w Wenecji w 1997 roku: – Jestem starsza, chyba moja dusza jest taka sama, ale teraz jestem mądrzejsza. Nie chcę cierpieć emocjonalnie tak jak wcześniej. Wszystkie problemy można rozwiązać i wtedy nie są już problemami. A jeśli nie da się ich rozwiązać, to też nie są problemami.﹡
_____
Pisząc artykuł korzystałam z wywiadów w magazynach: „Jing Daily”, „Port”, „Daily Art”, „Vanity Fair”, „Widewalls” i „Guardian”.