Posłuchaj
„Diuna” to film, o którym reżyser m.in. „Sicario”, „Labiryntu” i „Blade Runnera 2049”, wielki fan książki Franka Herberta, śnił od lat. A zaczęło się od chwili, gdy jako dwunastoletni chłopiec spacerował po księgarni w Montrealu i zwrócił uwagę na okładkę książki z obrazem niebieskookiego mężczyzny. Była to pierwsza z sześciu części „Diuny”, wyróżniona nagrodami Hugo i Nebula, dla najlepszych powieści science-fiction. – Kupiłem ją; mam ją zresztą do dziś! Zachwyciłem się i przez lata marzyłem, aby przenieść „Diunę” na ekran. Od tamtego czasu trwam zawieszony w równowadze między dwoma światami: naszym i rzeczywistością Wojtka Siudmaka – wyznał 57-letni, nominowany do Oscara kanadyjski filmowiec.
Autorem okładki, która lata temu przykuła uwagę przyszłego reżysera, jest bowiem Polak – dziś światowej sławy artysta, poruszający się pomiędzy surrealizmem a realizmem fantastycznym ilustrator i malarz. Wówczas nie znany Villeneuve’owi, a dziś jego przyjaciel. – Stał się moim fanem jako dziecko, a teraz zrobił film, który przejdzie do historii. Czyż to nie piękna historia? – deklaruje dziś Siudmak. – Kiedyś powiedział mi, że moje prace towarzyszą mu w jego twórczości. To było dla mnie zaskoczeniem i wielkim komplementem, bo tworząc w odizolowaniu, w zamkniętej przestrzeni atelier, nie zdajemy sobie sprawy, że ktoś ogląda nasze realizacje i że może nawet go inspirują. Moja rola jako twórcy kończy się przecież na przekazaniu własnej wizji. Dzieło następnie uwalnia się od artysty i żyje własną energią – o ile oczywiście potrafiłem mu ją przekazać.
„Nie chciałem brzydoty”
Świat Siudmaka jest jedyny w swoim rodzaju, pełen osobistej symboliki, fantastycznych postaci i konstrukcji opartych na dziwnych i nieoczekiwanych splotach myślowych. Jego dzieła są rozpowszechniane na całym świecie i wykorzystywane do plakatów muzycznych, spektakli teatralnych i filmowych. Stały się symbolami graficznymi tak prestiżowych imprez jak festiwale i przeglądy filmów w Cannes, Montrealu czy Paryżu. Jego obrazy pojawiają się na okładkach płyt i książek. Organizowane są również wystawy. Najciekawszą była z pewnością prezentacja na wieży Eiffla, z okazji wejścia świata w III tysiąclecie. Odbyła się również projekcja jego obrazów na fasadzie świątyni Ramzesa III w Luksorze.
Prace Polaka pokochali inni wielcy twórcy. „Magiczne światy Wojtka Siudmaka sprawiają, że to, co fantastyczne, wkracza w rzeczywistość. Te panoramiczne pejzaże wyobraźni są naładowane żywą energią: wybuchają, szybują, rozkwitają, wirują… i oczarowują” – tak opisuje je reżyser George Lucas. Federico Fellini: „Patrzenie na jego obrazy jest poruszającą emocją! Jaka bezgraniczna fantazja i cudowna zdolność jej realizowania. Talent niemalże niewiarygodny, wybitniejszy i bardziej nieskończony niż ten, który prowadzi, wyraża i tworzy nasze najśmielsze marzenia”. Ale, jak Siudmak skromnie wyznaje, przebył długą drogę, zanim znalazł swój styl dziś tak komplementowany.
Urodził się w 1942 roku w Wieluniu, niewielkim mieście w województwie łódzkim. – Tu zaczęła się II wojna światowa. Bawiłem się w ruinach hełmami i połamanymi karabinami. W pamięci utkwili mi potwornie okaleczeni ludzie. Byłem otoczony brzydotą, ale miałem ten niezwykły dar, że mogłem uciec od tej brzydoty. Uciekałem, patrząc na drzewa, na kwiaty, na owady. Wówczas zacząłem budować własny świat. Gdy mój brat zaczął chorować, absolutnie odrzuciłem to, co było klęską, brzydotą i bólem – wspominał w Programie 1 Polskiego Radia. Lubił patrzeć na twarze. – Twarze kobiece są piękniejsze od twarzy mężczyzn czy dzieci. Czasem jednak nawet niezwykłe twarze były zeszpecone np. zepsutymi zębami. Stale poszukiwałem piękna – opowiadał.
Rysowanie było jego pasją od dzieciństwa. Na pytanie, co chciałby robić, jak dorośnie, powtarzał, że malować jak Jan Matejko. Po skończeniu ASP w Warszawie wyjechał do Paryża i w 1966 roku rozpoczął studia w École des beaux-arts (do dziś mieszka i tworzy we Francji). – Od dziecka intrygowało mnie inne spojrzenie na świat i fantastyka, poczynając od mitologii greckiej. Gdy miałem 14 lat, siadaliśmy z bratem i rysowaliśmy różne komiczne, czasem przerażające historie. To już był początek. Zacząłem tworzyć osobistą wypowiedź, ale początkowo krystalizowała się ona tylko w mojej głowie. W liceum plastycznym, czy podczas studiów byliśmy sterowani tylko zgodnie z jednym, modnym i obowiązującym wówczas kanonem. To, co powstawało w mojej głowie naprawdę ujrzało światło dzienne dopiero w Paryżu – mówił.
„Nie widziałem niczego poza postacią o niebieskich oczach”
I bardzo szybko został doceniony, bo już w wieku 24 lat. Nagie ciała, jaskrawe kolory, zmysłowość, styl realizmu fantastycznego, łączącego nadrealną wizję ze sztuką naturalistyczną… Jego prace zachwyciły Jacquesa Goimarda, który był szefem Pocket, wówczas największego wydawcy literatury science fiction we Francji i całej Europie. I tak Polak przez 30 lat ilustrował wszystkie powieści wydawnictwa. Przyczynił się do rozkwitu tego gatunku, bo zainteresowanie fantastyką w Paryżu przełożyło się na jej popularność w krajach całej Europy, a także we wszystkich krajach francuskojęzycznych na świecie.
– Na pewno zilustrowałem ponad 700 okładek. Ale boję się liczyć! – żartował niedawno. Goimard i Siudmak byli duetem idealnym: Francuz, profesor paryskiej Sorbony, wybierał książki, a Polak, malarz po ASP, tworzył do niej obrazy o jakości muzealnej. Mieli bardzo szczególną filozofię: chcieli, aby każda okładka była obrazem. Nie chodziło tylko o to, by sprzedawać książki czytelnikowi, ale, by podnieść je do rangi sztuki. – To był wspaniały proces intelektualny. Nasze pomysły z Pocket zostały zauważone i skopiowane w Szwajcarii, Włoszech, Hiszpanii, Niemczech. Inspirowały się nami też kraje Bliskiego Wschodu. Niektóre rysunki i obrazy zostały mi nawet skradzione, bo wtedy nie płacono tantiem! – wyznał kiedyś w rozmowie z „France Culture”.
To obrazy Siudmaka dla wielu czytelników były pierwszym kontaktem z gatunkiem SF w ogóle. A niebieskooka twarz, niewzruszona, zawieszona nad morzem piasku, odcisnęła piętno na kilku pokoleniach czytelników, w tym na reżyserze „Diuny”. Ten obraz stał się klasykiem. Jak powstał? – Właśnie przyjechałem do Stanów Zjednoczonych, gdzie miałem spędzić trzy miesiące, kiedy Jacques Goimard zadzwonił, aby powiedzieć, że potrzebuje ilustracji do książki Franka Herberta. Nie miałem ze sobą papieru, płótna, farb, niczego – wspominał we „France Culture”.
Pomysł dojrzewał stopniowo. – Nie widziałem niczego poza postacią o niebieskich oczach. Aż w końcu powiedziałem sobie: „narysuję zjawę, jak bóg, który pojawia się na niebie nad Diuną”. Kupiłem materiały i zacząłem pracować nad płótnem. Zrobiłem to stosunkowo szybko, to było ekscytujące! Wizję Herberta chciałem przekazać w jak najbardziej oczywisty, najprostszy możliwy sposób. Kiedy się nad tym zastanowić, najpiękniejszymi okładkami mogłyby być portrety Rembrandta lub obrazy Da Vinci. Wróciłem więc do wielkiego renesansowego malarstwa i inspirując się nim, powiedziałem sobie, że muszę zrobić coś o potężnej sile, co mogłoby przyciągnąć ludzi – opowiadał.
„Bo jak można człowiekowi zablokować wyobraźnię?”
Jego rysunki do „Diuny” cechują się wielkim artystycznym szacunkiem względem tego świata. Również dlatego, że Polak bardzo ceni tę powieść. – „Diuna” jest rozprawą filozoficzną, to dzieło absolutnie wspaniałe, napisane przez genialnego Franka Herberta, który poruszył w niej uniwersalną tematykę, która nigdy się nie zestarzeje. Ale etykietka science fiction może czasem zniechęcać klasycznego czytelnika. Moim zdaniem wymiar sci-fi polega głównie na tym, że dzieje się to poza Ziemią, choć nie ma nic wspólnego z „Gwiezdnymi wojnami” czy „Star Trekiem”. Nie ma całego wachlarza sci-fi, który pozwala od razu rozpoznać ten gatunek literacki – ocenił.
Siudmak docenia zresztą Herberta także za to, że nie próbował ograniczać interpretacji odbiorcy, nie więził jego wyobraźni i dlatego okazał się ponadczasowy. – Herbert i każdy zresztą mądry czy genialny pisarz, unika niepotrzebnie szczegółowego opisu. Stosując opisy, które są jak gdyby za mgłą, każdy może wyobrazić sobie co chce, nie ma wówczas ograniczających blokad. Ja osobiście nie znoszę żadnych blokad. Dlatego robienie ilustracji zbyt dosłownych do takiej właśnie książki jest czymś zupełnie niepożądanym, bo jak można człowiekowi zablokować wyobraźnię? Oczywiście, nakierowuje się na coś – chciałem, by ilustracje, które robiłem, były jednocześnie bliskie i dalekie, żeby nie narzucały interpretacji, nie kłóciły się z wyobrażeniami czytelnika. Żeby on mógł bawić się tym światem na swój sposób – wyjaśniał ilustrator kilka lat temu na targach książki w Warszawie.
„Dialog z niezwykłym umysłem pisarza”
Rysunki do „Diuny” są swego rodzaju punktami, ale nie opowiadają żadnej historii. Można przestawić sobie kolejność. Ona nie ma znaczenia, chodzi jedynie o stworzenie klimatu. W tych obrazach widać fascynację polskiego artysty mitologią grecką i Renesansem, natomiast trudno znaleźć współczesne wynalazki. Samoloty, samochody, telefony komórkowe, komputery, nie ma niemal żadnych tego typu nowoczesnych rzeczy. Nawet statki kosmiczne są bardziej organiczne niż sztuczne i naszpikowane technologią.
Siudmak robi to bardzo świadomie, bo uważa, że wszystko dzieje się w sercu człowieka, a nie poprzez ubranie czy gadżety itp. – Wszystkie te akcesoria są krótkotrwałe i bardzo szybko się starzeją. Dla mnie „Diuna” to ponadczasowa powieść. Przetrwa próbę czasu, bo zajmuje się ludzkimi sprawami. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki pisze Herbert, ponieważ jest w nim pewien rodzaj utajonej niejasności. To pozwala ludziom puścić wodze fantazji. Ja nie robię ilustracji na zasadzie „żeby-było-tak-jak-tam-jest”, to jest dialog z niezwykłym umysłem pisarza. Z tego dialogu wynoszę swoją wizję. Czytelnik ma możliwość wyobrażenia sobie, czego chce. Potrafi zaakceptować moją wizję, wzbogacić się nią, a nawet wyobrazić sobie coś zupełnie innego – wyjaśnił.
W efekcie świat jego obrazów jest pełen symboliki, fantastycznych konstrukcji, hybryd ludzi i maszyn, jest jedyny w swoim rodzaju. – Na rysunkach zawartych w „Diunie” każdy element ma swoje uzasadnienie i znaczenie. Te prace powstały z myślą, by zapisały się na dłużej, żeby były syntezą. One rozpięte są na osi czasu od zarania dziejów aż do tego wymyślonego świata Herberta; chciałem by były takim łukiem zakreślającym tę przestrzeń. Udolnie czy nieudolnie – wyznał opowiadając o swoich pierwszych ilustracjach do „Diuny”, a także do najnowszego wydania.
Artysta podkreśla na nich twarze, a nie statki kosmiczne czy roboty, tradycyjnie reprezentowane na okładkach SF. Nie bez przyczyny. W wywiadzie dla „France Culture” wyjaśnił: – Pod koniec nauki na ASP w Warszawie, potem w Paryżu zostałem malarzem abstrakcyjnym, ale czułem się z tym niekomfortowo, bo ten styl absolutnie nie odpowiadał mojej osobowości. Zajęło mi lata, aby na nowo przypomnieć sobie jak się rysuje. Spędzałem godziny robiąc śmieszne rysunki, na wpół abstrakcyjne, na wpół figuratywne, nie zwracając uwagi na anatomię, psychologię bohaterów. Kiedy dotarłem do Paryża, z wielką przyjemnością to wszystko porzuciłem, zacząłem studiować anatomię i zrozumiałem, że w fantastyce najważniejsze jest to, co dzieje się we wnętrzu postaci. Zdjąłem więc wszystkie ubrania, które od razu zaznaczają czas. Interesuje mnie tylko ponadczasowość.
„Diuna” arcydziełem?
Wraz z sukcesem filmu Denisa Villeneuve’a Polak powrócił do świadomości jako autor najwybitniejszych ilustracji „Diuny”. Zwłaszcza, że reżyser w wywiadach chętnie o nim opowiada jako o swojej wielkiej inspiracji. – Raz odkryta jego hipnotyzująca wizja, pozostaje z odbiorcą na zawsze. Nikomu jeszcze nie udało się uchylić drzwi do przyszłości, ale Wojtek już tam zerka, obserwując z zaciekawieniem boskie istoty żyjące w świecie, w którym ani czas, ani przestrzeń nie są ograniczone przez podstawowe prawa natury. Eksploruje obszary istniejące tylko dzięki niezwykłej sile jego wyobraźni, przeczesując kosmos – miejsce, w którym w pełnej równowadze mężczyźni i kobiety trwają w klasycznej zmysłowości, ciała zaś rozpadają się na promienie świetlne, obnażając ich dusze – komplementuje Polaka we wstępie do albumu „Siudmak. Fantastyczne światy”, zawierającego około 200 rysunków i obrazów pochodzących z cyklu „Kroniki Diuny” Franka Herberta oraz ich kontynuacji.
Zapewne pod wpływem prac polskiego artysty, jego „Diuna” i „Diuna: cześć druga”, z Timothée Chalametem i Zendayą w rolach głównych, są niezaprzeczalnie piękne. Filmy, nakręcone przez operatora Greiga Frasera w rzucających się w oczy odcieniach ognistego pomarańczu i złowrogiej czerni, to cud estetyczny. Audiowizualnych wrażeń dostajemy mnóstwo: ciągnące się po horyzont wydmy na planecie Arrakis, czyli tytułowej Diunie, wiatr dudniący w uszach i wdzierający się wszędzie piasek. Pustynne pejzaże i mroki kosmicznych katedr zderzają się ze spektakularnymi wybuchami. Z zapartym tchem patrzymy na bombardowane kolonie, walki maszyn i pojedynki ludzi. Obrazom wykreowanym przez Frasera towarzyszy wspaniała muzyka Hansa Zimmera.
„Przepiękny, angażujący, widowiskowy” – ponad dwa lata temu po premierze części pierwszej, która kosztowała 165 mln dol., recenzenci pisali w superlatywach, choć trochę też z niedosytem. Siudmak po obejrzeniu jej tak mówił: – Film jest wspaniały i niedopowiedziany, bo to tylko pierwsza część. Jest bardzo przemyślaną opowieścią, pozbawioną wszelkich krzykliwych elementów i niepotrzebnego sprzętu kosmicznego. Myślę, że w sequelu Denis Villeneuve, który jest świetnym filmowcem, stworzy nowe arcydzieło.
„To widowisko roku!”
Nie mylił się. O ile „Diuna” opowiadająca o tym, jak szlachetny ród Atrydów pada ofiarą straszliwego ataku galaktycznych rywali, okrutnego rodu Harkonnenów, sugerowała wielkość, ale jej intensywnie rozbudowany obraz zaprzeczał snującej się narracji, opartej bardziej na nastroju niż na fascynującym wydarzeniu, druga część jest lepsza i wspanialsza. „Dzieje się tak głównie dlatego, że »Diuna« jest właściwie częścią pierwszą; to wstęp do filmu »Diuna: część druga«, w której podane jest prawdziwe sedno historii. Część druga jest zatem filmem bardziej wciągającym, solidną operą kosmiczną pełną rewolucji i religijnego zapału, zbudowaną na podstawie zbioru scenorysów z pierwszego filmu. Denis Villeneuve w końcu zapewnia trochę mięsa dla całej tej przyprawy” – napisał magazyn „Vanity Fair”.
W części drugiej w większości udaje się połączyć wiele elementów i dojść do satysfakcjonującego wniosku. Ale to raczej zakończenie rozdziału niż całej sagi. Reżyser (który napisał scenariusz z Jonem Spaihtsem) zapowiedział, że na pewno powstanie część trzecia, a może i czwarta. Ile ostatecznie ich zrealizuje? To ogromne przedsięwzięcia, których przygotowanie zajmuje lata i wymaga wielkich budżetów. Wielu recenzentów jednak dość jasno pisze, że część druga doskonale sprawdza się jako finał sagi. „Najlepiej, gdyby »Diuna« skończyła się teraz, gdyby twórcy zatrzymali się i odważnie stwierdzili, że rzadkie dzieło artystyczne z sukcesem komercyjnym może nie powinno być wprowadzone na linię produkcyjną” – to częste słowa pisane w trosce, by nie psuć tego, co jest niemal idealne.
Villeneuve tak skonstruował kontynuację (w kinach od 1 marca), że wiele drzwi w niej zamyka, ale i wiele otwiera. Świat książkowej „Diuny” jest niezwykle rozbudowany i przełożenie go na język filmowy jest wyzwaniem. O czym przekonał się David Lynch, który wyreżyserował pierwszą ekranizację tej powieści, która okazała się widowiskową klapą. Jego „Diuna” z 1984 roku jest chaotyczna, niektóre wątki niedokończone, a zależności pomiędzy bohaterami niejasne. Twórca nowej „Diuny” nie chciał popełnić tych samych błędów. Dlatego rozpisał swoje dzieło na etapy: pierwsza część trwała 2 godziny 35 minut, druga to prawie trzy godziny. „Seans ciągnie się długo, ale można się w tej narracji rozsmakować. Docenić każdy detal scenograficzny, kostiumy, upał pustyni zarejestrowany nie w studiu, ale w prawdziwym skwarze na Półwyspie Arabskim”, „To widowisko roku!” – takie słowa powtarzają się w zagranicznych i polskich recenzjach.
W sumie obie części „Diuny” mają 322 minuty. Dla autora to atut, nie wada. – Ufam widowni – powiedział reżyser w wywiadzie dla „The Times of London”. – Ta historia jest zbyt gęsta. Nigdy nie nakręciłbym „Diuny” jako jednego filmu. Tylko w ten sposób mogło mi się udać. Młodzi uwielbiają oglądać długie filmy, bo chcą płacić za coś konkretnego. Domagają się wartościowych treści. Absolutnie chcę nakręcić trzeci film, ale nie chcę się spieszyć. Niebezpieczeństwo w Hollywood polega na tym, że ludzie się ekscytują i myślą tylko o datach premiery, a nie o jakości. ﹡