Posłuchaj
To nie jest zwyczajna nagroda. To w Lyonie bracia Auguste i Louis Lumière wymyślili kinematograf. W miejscu dawnego domu i fabryki pionierów kina w 1982 roku powstał Institut Lumière, którego misją jest zachowanie dziedzictwa kinematografii; a od 2009 roku organizowany jest festiwal filmowy, któremu przewodniczy szef festiwalu w Cannes, Thierry Frémaux. Podczas 15. edycji lyońskiej imprezy w dniach 14-22 października odbyło się blisko 450 pokazów filmowych, wręczono też nagrody. Jedną z nich – Prix Lumière, która jest wyrazem uznania dla wybitnych indywidualności, ich osiągnięć i wkładu w rozwój światowego kina – otrzymał mistrz niemieckiego kina.
Wim Wenders jest 15. laureatem tego wyróżnienia. Wcześniej przyznano je m.in. Quentinowi Tarantino, Pedro Almodóvarowi, Martinowi Scorsese, Jane Campion, Francisowi Ford Coppoli, Wong Kar-waiowi, a w zeszłym roku Timowi Burtonowi. „To człowiek, który uosabiał odrodzenie kina niemieckiego i europejskiego na przełomie lat 70. i 80. Filmowiec, który wymyślił na nowo kino drogi. Jest reżyserem, który kontynuuje swą artystyczną trajektorię i właśnie odniósł olśniewający podwójny triumf dzięki dwóm najnowszym filmom: »Anselm« i »Perfect Days«. To był oczywisty wybór, by w miejscu narodzin kinematografu, uczcić tego reżysera wędrowca, wszechstronnego wirtuoza i wizjonera, znakomitego fotografa, który nigdy nie przestał wymyślać siebie na nowo” – uzasadniono wybór 78-letniego Wendersa, który w Lyonie został powitany jak gwiazda rocka.
W piątkowy wieczór wchodził na scenę w sali Tony’ego Garniera, która zgromadziła 5000 gości, w rytm przeboju „I Don’t Want a Lover” zespołu Texas, a widownia witała go długą owacją na stojąco. Wśród gości byli m.in. reżyserzy Alfonso Cuarón, Costa Gavras, Claude Lelouch, Jean-Jaques Annaud i Gaspar Noé oraz aktorzy Marisa Paredes i Vincent Lindon. Cuarón ogłosił: „Byłeś dla naszego pokolenia jak latarnia morska. Dałeś do zrozumienia, że nie cel i przeznaczenie są najważniejsze. Najważniejsza jest podróż”. Muzyka oczywiście też była obecna, aby podkreślić twórczość Wendersa. Słuchano hitu Lou Reeda „Perfect Day” w nawiązaniu do nowego filmu fabularnego reżysera, a jako bonus lyońska grupa Colectivo Caliente wykonała kubańskie standardy muzyczne rozsławione dzięki dokumentowi „Buena Vista Social Club”. Na fortepianie grał kompozytor Laurent Petitgrand, który towarzyszył reżyserowi przy wielu jego najważniejszych dziełach.
Zerkając na stojącego nieopodal Frémaux, Wenders ze statuetką w rękach powiedział z bezczelnym uśmiechem: – Otrzymywałem w życiu wiele nagród, ale tym razem jest inaczej, to nagroda kina! Nie chcę powiedzieć, że Złota Palma to nic. Ale Nagroda Lumière jest wyjątkowa i jestem z niej dumny!
Wim Wenders jest jednym z najbardziej cenionych współczesnych reżyserów. W 1984 roku zdobył Złotą Palmę w Cannes za film „Paryż, Teksas”, a trzy lata później został tam nagrodzony za reżyserię „Nieba nad Berlinem”. Jego dokument „Sól ziemi” o fotografie Sebastião Salgado nagrodzono w 2015 roku francuskim Cezarem, dzięki niemu otrzymał też jedną ze swoich trzech nominacji do Oscara. W tym roku reżyser wrócił do konkursu w Cannes z filmem „Perfect Days” – grający główną rolę w tej apologii codzienności japoński aktor Koji Yakusho zdobył nagrodę dla najlepszego aktora. Film, którego bohaterem jest starzejący się sprzątacz toalet w Tokio, na ekrany europejskich kin wejdzie w październiku (data polskiej premiery nie jest jeszcze znana).
Zanim niemiecki reżyser wieczorem został laureatem Prix Lumière, kilka godzin wcześniej poprowadził wykład mistrzowski. Oto o czym mówił…
O ŚWIETLE
„To niewiarygodne, niepojęte, niewyobrażalne, że wynalazcy kina nazywali się »Lumière«, co po francusku znaczy »światło«, bo to słowo stanowi istotę kina” – mówił do zgromadzonych w Lyonie. „Na ekranie staramy się rzucić światło na świat, na historie, na ludzi. To, co zrobiłem w moim kinie, ma na celu wyjaśnienie tego pytania: jak żyjemy, jak możemy żyć lepiej?”.
Wenders był jednym z pierwszych reżyserów zaproszonych przez Institut Lumière. 32 lata temu odbyła się tam jego filmowa retrospektywa i wystawa fotografii. Do dziś nie ukrywa słabości do braci, na których cześć powstał festiwal. „Zawsze lubiłem braci Lumière, bo choć byli dokumentalistami, to może nieświadomie kręcili filmy fabularne. Jest to więc bardzo symboliczne” – powiedział. „W pewnym momencie udało mi się nawet nakręcić krótki film za pomocą ich kinematografu, ich cudownego małego urządzenia, które było wykonane z drewna”.
O BYCIU AMERYKANINEM
Wspominając swój kultowy film „Paryż, Teksas”, czwarty nakręcony przez niego w USA, reżyser wyjaśnił, że było to zwieńczenie jednej z jego najważniejszych lekcji w życiu.
„Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będę Amerykaninem i że nigdy nie będę kręcił amerykańskich filmów. W głębi serca i duszy byłem niemieckim romantykiem, a moim zawodem był »europejski filmowiec«. Aby to udowodnić, nakręciłem »Paryż, Teksas« według własnych zasad, z niewielkim budżetem i najlepszymi ludźmi na świecie: Robby’m Müllerem, Samem Shepardem i Ry’em Cooderem. Ten film pozwolił mi wrócić do Europy z podniesioną głową” – wyznał.
Jednocześnie przyznał, że zwycięstwo w Cannes miało dla niego także okropne skutki. „Stworzyło w moim życiu ogromną pustkę na następne trzy lata, ponieważ wszyscy oczekiwali, że zrobię coś w stylu „Paryż, Teksas” jeszcze raz, a to była jedyna rzecz, której nie chciałem robić” – wspominał.
O SUKCESIE
Filmy „Paryż, Teksas” i „Niebo nad Berlinem” zmieniły jego życie jako filmowca. „Odniesienie sukcesu było też pewnym obciążeniem. Wielu ludzi oczekuje od nas, że będziemy nadal robić to, co już im pokazaliśmy lub coś w tym rodzaju. A to jest wrogiem kina. To przepis na porażkę. Kino trzeba wciąż od nowa wymyślać, z każdym kolejnym filmem” – wyjaśnił.
Na początku swojej kariery jako młody filmowiec pracował z takimi artystami jak Werner Herzog i Rainer Werner Fassbinder i – jak zaznaczył – część swojego sukcesu zawdzięcza panującej między nimi solidarności. „Nie baliśmy się siebie, bo filmowo nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Moją specjalnością było klasyczne kino amerykańskie, oni robili inne kino i wszyscy byliśmy zależni od Filmverlag der Autoren [dystrybutor filmowy założony w 1971 roku, aby pomagać w finansowaniu i dystrybucji niezależnych filmów niemieckich autorów – przyp. red.], który składał się z 15 osób, a każdy obraz był popierany przez 14 innych. Nikt z nas nie byłby w stanie zrobić filmu sam” – powiedział.
Choć różnią się stylem, Wenders, Fassbinder i Herzog przewodzili niemieckiej rewolucji filmowej końca lat 60. i 70. XX wieku. „Kiedy zaczynaliśmy, niemieckie kino było martwe. Nie było branży, która by nas wsparła. To wzajemne wsparcie pozwoliło nam działać dalej. Nikt z nas nie był znany w swoim kraju, dopóki wszyscy nie wróciliśmy z recenzjami z Londynu, Nowego Jorku czy Paryża. Najpierw musiałeś zyskać uznanie gdzie indziej” – wyznał.
O SAMOTNOŚCI
Przez całą 50-letnią karierę bardzo interesowały go podróże, wędrówki i samotność. Co skłoniło go do zgłębiania tych tematów? „To, że mogę być sam, nauczyło mnie, że potrafię też przebywać z ludźmi. To wielka rzecz w kinie: idea samotności lub reprezentowanie idei samotności o pozytywnej konotacji” – wyznał.
O PRZEKAZYWANIU WIRUSA
W portfolio ma wiele filmów dokumentalnych, np. ten o Pinie Bausch, Buena Vista Social Club, Anselmie Kieferze czy trójce swoich ulubionych wykonawców bluesowych: Skipie Jamesie, Blindzie Williem Johnsonie i J. B. Lenoirze. Dlaczego zawsze interesował się innymi artystami? Bo zawsze ciekawi go, w jaki sposób artyści, jak choćby Vermeer i Hopper, odnajdują swój własny język. „Nie wiem, jak oni to robią, nie wiem, jaki jest ich sekret, ich forma inwencji i kreatywności. Odkrywanie ich języka jest dla mnie wielką przygodą” – mówił.
Jako przykład przytoczył doświadczenie, które doprowadziło go do nakręcenia w 2011 roku filmu dokumentalnego „Pina” o niemieckiej tancerce Pinie Bausch, wyjaśniając, że jego ówczesna dziewczyna zmusiła go do pójścia na jeden z jej występów. „Nudziłem się, zanim to się zaczęło” – zażartował. „To był taniec, w dodatku balet, a to nie moja bajka. Tymczasem 10 minut później rozpłakałem się jak dziecko i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Urzekła mnie twórczość kogoś innego, a żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia”.
I dodał: „Ogranicza nas nasza własna wizja, więc zobaczenie wizji kogoś innego jest wielką przygodą. Dziś pozostało bardzo niewiele przygód – wszystkie wielkie przygody ludzkości już się wydarzyły, byliśmy już nawet na Księżycu. Wielką przygodą dzisiaj jest to, co potrafi wykreować artysta, który rozpala w nas emocje i inspiracje. Warto przyczynić się do tego, żeby inni mogli tego doświadczyć, więc i ja chciałem przekazywać tego wirusa dalej. Na tym właśnie polega funkcja kina: przekazywaniu wirusa”.
O DOKUMENTACH
Po co on robi te filmy? „Staram się być świadkiem. Staram się zachować to, co widzę. W moich filmach od początku jest potrzeba uwiecznienia krajobrazów, domów, ludzi. Akt filmowania jest niezwykle cenny. Dokumentującego – mnie – pewnego dnia już nie będzie, ale obraz na taśmie zostanie” – wyjaśnia.
Film „Niebo nad Berlinem”, nakręcony trzy lata przed upadkiem muru berlińskiego, reżyser opisał jako „dokument miasta, którego już nie ma”. „Moja twórczość filmowa od początku miała ogromny aspekt dokumentalny. Patrząc wstecz, myślę, że większość moich filmów fabularnych kręciłem tak, jakby były dokumentami, a potem kręciłem filmy dokumentalne, jakby były fikcją” – wyjaśnił.
Jak to? Jako przykład podaje przebojowy dokument „Buena Vista Social Club” o grupie starszych kubańskich muzyków na nowo odkrytych i przedstawionych światu przez muzyka Ry Coodera (m.in. kompozytora ścieżki dźwiękowej do „Paryż, Teksas”). „No cóż, Buena Vista Social Club to bajka. Ci goście czyścili buty w Hawanie, kiedy Ry po raz pierwszy do nich zadzwonił. Nie mieli nic; byli biedni. Pod koniec, kiedy grają w Carnegie Hall i dostają owacje na stojąco, są Beatlesami. Gdybyś chciał napisać i wyreżyserować ten film jako fikcję, byłby to ten sam film” – podsumował.
Filmowe upamiętnianie wraz z upływem czasu stawało się coraz bardziej przejmujące. „Najbardziej bolesne było z Buena Vista Social Club, ponieważ w ciągu kilku lat wszyscy zniknęli” – mówił. To uczucie, do którego 78-latek musiał się przyzwyczaić, ponieważ wielu aktorów z jego filmów w ostatnich latach umierało jeden po drugim. Niedawno William Hurt z „Aż na koniec świata, przed nim Stanton i Dean Stockwellowie, ekranowi bracia z „Paryż, Teksas”, oraz Bruno Ganz, grający zabójcę w filmie „Amerykański przyjaciel” oraz anioła, który staje się człowiekiem w „Niebo nad Berlinem” (i jego kontynuacji „Tak daleko, tak blisko”), czy Peter Falk grający samego siebie w tym filmie. „Sfilmowałem wiele osób, których już z nami nie ma, ponieważ zacząłem wcześnie, a moimi aktorami było kilku starszych mężczyzn. Wciąż żyją na ekranie. To jedna ze zdolności kina: uwieczniać”.
O KINIE
W jakim stanie jest dzisiejsze kino? „Przeżywa kryzys. Ponieważ jednak cała ludzkość przeżywa wielki kryzys, jestem pewien, że kino ponownie będzie źródłem pocieszenia. Chęć opowiadania historii i to prawdziwych historii zawsze będzie potrzebna. Kino przetrwa” – podsumował.
Ale jednocześnie przyznał, że podziela głębokie zaniepokojenie Martina Scorsese w związku z obsesją Hollywood na punkcie sequeli oraz obawy dotyczące sztucznej inteligencji, podobnie jak amerykańscy aktorzy i scenarzyści, którzy wciąż strajkują. „Dzięki sztucznej inteligencji wszystko można zrobić bardzo szybko. Dajesz trzy pomysły i kilka zdań, a następnego dnia masz nowy scenariusz, z którego wielu kierowników studia będzie chciało skorzystać, bo dostali dokładnie to, czego chcieli. Dla scenarzystów to byłby koniec” – stanął w obronie autorów tekstów, którzy latem rozpoczęli strajki w Hollywood.
Jego zdaniem, aktorzy również mają prawo walczyć, ponieważ ich wizerunki nie są chronione. „Ich wirtualne kopie są wygodne, bo nie stwarzają problemów i nie chorują” – stwierdził Wenders, nawiązując do nieuprawnionego wykorzystywania podobizny i głosów aktorów. „A prawda jest taka, że poza dziesiątkami wielkich nazwisk, które czerpią zysk brutto, a nie zysk netto (ze sprzedaży biletów), wszyscy pozostali aktorzy zarabiają bardzo niewiele lub nic”.
Wenders brzmiał jak Scorsese, gdy mówił o braku wsparcia ze strony głównych studiów dla filmów autorskich. „Sequele zabijają wyobraźnię i ideę kina” – stwierdził, podając film „Szybcy i wściekli”, który doczekał się 10. wersji, jako przykład długoletniej serii. „Pomysł, że studio ogranicza ryzyko, wykorzystując pomysły, które już się opłaciły, moim zdaniem jest całkowicie głupi i pozbawia go potencjału twórczego. Jean-Luc Godard, jako pierwszy zaobserwował trend w kierunku sequeli, w pewnym stopniu przewidział obecną sytuację. Miał teorię, że amerykańskie studia będą kręcić coraz mniej filmów, aż w końcu zrobią razem tylko jeden film i będzie to film, który każdy na świecie będzie musiał zobaczyć. I to będzie koniec”.
Ze smutkiem zauważył, że w branży filmowej jest teraz wielu ludzi, dla których biznes jest głównym celem: „W efekcie to biznes napędza dziś wszystko. Seriale, franczyzy, sequele, remake’i – czyli „przepisy” na filmy. Przyprawia mnie to o mdłości”. Nie ukrywał, jak bardzo jest rozczarowany sukcesem filmów przygotowanych według schematu: „Mam wrażenie, że cała wyobraźnia skupia się teraz wyłącznie na pytaniu: »Jak urozmaicić coś, co już znamy?«, a nie: »Jak wymyślić coś świeżego, oryginalnego?«”.
Filmy Wendersa mogą wydawać się odporne na remake’i ze względu na ich wizualną i estetyczną wyjątkowość. Reżyser żałuje jednak, że nie zawsze było to wystarczająco odstraszające. W 1998 roku w Hollywood powstał film „Miasto aniołów” w reżyserii Brada Silberlinga oparty na filmie „Niebo nad Berlinem” z 1987 roku, opowiadający o aniołach czuwających nad podzielonym murem Berlinie i uznawany za arcydzieło kina niemieckiego. Tymczasem jego amerykański odpowiednik z Meg Ryan i Nicolasem Cagem to melodramat, którego akcja rozgrywa się w Los Angeles.
O EUROPIE
Na zakończenie zajęć mistrzowskich dyrektor festiwalu Thierry Frémaux zapytał Wendersa, który urodził się pod koniec II wojny światowej w Düsseldorfie (jako syn chirurga, studiował medycynę, a następnie filozofię, zanim trafił do szkoły filmowej w Monachium), o jego decyzję o powrocie na stałe do Europy, a zwłaszcza do Niemiec, po świadomej emigracji i podróżowaniu po całym świecie.
Reżyser stwierdził, że jest głęboko zaniepokojony wzrostem popularności radykalnego nacjonalizmu w Europie. „Dla mnie było to marzenie, wielkie marzenie mojej młodości, a może i mojego życia, że istnieje Europa jako miejsce pokoju i jedności, która pozostawiła za sobą całą historię wojen. Boli mnie, że to marzenie, nawet jeśli zaczęło się ze względów ekonomicznych, nie udało się przełożyć na kulturę i idee, które poruszają ludzkie emocje. Pozostała Europą polityków, a nie obywateli. O to, by to się zmieniło, będę walczyć aż do śmierci” – obiecał.﹡