Posłuchaj
Chciał być malarzem, zaczął jako krytyk filmowy, a w historii zapisze się jako jeden z najwybitniejszych reżyserów filmowych. Każdy etap jego kariery ma związek z… obrazem. – Zacząłem kręcić filmy jako rozszerzenie malarstwa. Chciałem zostać malarzem, ale trudno jest uchwycić element czasu w obrazach. Dlatego jako malarz zacząłem używać aparatu. Kiedy zaczynałem jako filmowiec, a było to w połowie lub pod koniec lat 60., wideo jeszcze nie było wynalezione – Wim Wenders wspominał w rozmowie z magazynem online The Talks.
Nie było artystów sztuki współczesnej, którzy pracowali z filmem – poza nielicznymi w Ameryce, którzy robili to w sposób eksperymentalny. Najsłynniejszym był prawdopodobnie Andy Warhol. – Myślałem, że to przyszłość. Moje pierwsze filmy, krótkometrażówki, były nienarracyjne. Nie było żadnej historii, nic się nie działo, nie było aktorów. Stało się tak głównie dlatego, że jako malarz, a później jako filmowiec, najbardziej interesowały mnie krajobrazy i miejsca. Teraz jestem opowiadaczem historii. Liczy się historia, którą próbuję opowiedzieć. Oczywiście nadal tworzę klatki z obrazów, aby opowiadać historie, ale każda z nich ma funkcję w odniesieniu do opowieści – wyjaśniał.
A potem przeszedł do filmu fabularnego. Bardzo szybko odkrył, że można kręcić filmy w trakcie podróży. Nie trzeba było robić tego w studiu, można było zabrać ze sobą kamerę w trasę. – Odkryłem, że istnieje nawet gatunek związany z tą ideą – chociaż film drogi był bardziej popularny w Ameryce niż w Europie. Gdy tylko zacząłem podróżować z kamerą, zorientowałem się, że znalazłem formę ekspresji, która naprawdę mi odpowiadała – mówił.
Dziś Wim Wenders jest jednym z najbardziej cenionych współczesnych reżyserów, bodaj najważniejszym niemieckim filmowcem na arenie międzynarodowej. I choć zaczął od trylogii kina drogi, na którą składały się filmy „Alicja w miastach” (1974″, „Fałszywy ruch” (1975) i „Z biegiem czasu” (1976), to w jego portfolio znajdują się dziś bardzo różnorodne produkcje: od dramatów po obyczajowe i dokumentalne. Dzięki nim zgromadził niezliczoną ilość najważniejszych nagród.
W 1984 roku zdobył Złotą Palmę w Cannes za film „Paryż, Teksas”, a trzy lata później został tam nagrodzony za reżyserię „Nieba nad Berlinem”. Jego dokument „Sól ziemi” o fotografie Sebastião Salgado nagrodzono w 2015 roku francuskim Cezarem, dzięki niemu otrzymał też jedną ze swoich trzech nominacji do Oscara. W ub.r. reżyser wrócił do konkursu w Cannes z filmem „Perfect Days”, który był nominowany do oscarowej statuetki dla najlepszego filmu międzynarodowego. Zaś swój najsłynniejszy dokument, „Buena Vista Social Club” (1999), o grupie legendarnych kubańskich muzyków, zdobył Europejską Nagrodę Filmową i nominację do Oscara, podobnie jak za dokument o tańcu „Pina” w 2011 roku.
Do tych laurów dołączył też m.in. honorowego Lamparta w Locarno (2005), honorowego Złotego Niedźwiedzia na Berlinale w 2015 roku i Prix Lumiere w Lyonie w 2023 roku. Dziś ogłoszono, że otrzyma kolejną honorową nagrodę – Europejską Nagrodę Filmową za całokształt twórczości.
– Wim Wenders ma silne powiązania z Europejską Akademią Filmową (EFA) i dodatkowo z przyjemnością świętujemy jego wybitne zaangażowanie. I mówimy: „dziękujemy” – oświadczył dzisiaj szef EFA, Matthijs Wouter Knol, mając na myśli, że 79-letni reżyser w latach 1996–2020 był prezesem Europejskiej Akademii Filmowej. Ale tak naprawdę chodzi o jego dorobek: – Tą nagrodą świętujemy wybitne dzieło Wima Wendersa, który nieustannie eksploruje i eksperymentuje z ciekawością i otwartym umysłem.
Niemiecki reżyser odbierze statuetkę podczas ceremonii Europejskich Nagród Filmowych, która odbędzie się 7 grudnia w Lucernie w Szwajcarii. Z tej okazji LIBERTYN.eu przypomina najciekawsze słowa laureata – nie tylko o kinie.
O A M E R Y C E
Na jego twórczość duży wpływ miała Ameryka, nawet mieszkał tam przez długi czas. Kiedy tak bardzo zafascynowała go tamtejsza kultura? To nie stało się z dnia na dzień. Kiedy dorastał, najpierw zakochał się w amerykańskiej literaturze. Kiedy zaczął czytać, czytał jedną książkę każdego dnia i bardzo szybko pokochał „Przygody Tomka Sawyera” i „Przygody Hucka Finna” Marka Twaina.
Kolejną rzeczą, którą naprawdę polubił, były komiksy, a potem rock‘n’roll. „Miałem około 10 lub 12 lat. Wcześniej nie interesowałem się muzyką, bo niemieckie piosenki, których słuchała w radiu moja mama, w ogóle mnie nie porywały. Ale kiedy pojawił się rock, zdałem sobie sprawę, że to najlepsza muzyka na świecie. Więc wszystko, co naprawdę lubiłem, kiedy dorastałem, było amerykańskie” – wspominał. „Moi rodzice nienawidzili komiksów, nienawidzili rock’n’rolla, a kiedy dowiedzieli się, na jakie filmy chodzę, również byli temu przeciwni. Więc wszystko, co kochałem, musiałem bronić”.
Na jakie filmy chodził? Najchętniej na amerykańskie. Gdy w paryskiej Cinémathèque (zanim poszedł do szkoły filmowej w Monachium, mieszkał przez pewien czas w Paryżu) odkrył twórczość Johna Forda, do jego filmów miał największą słabość. „Wiele się dzięki nim nauczyłem, np. jak głęboko film może wniknąć w twoje własne emocje” – wyznał. „Kiedy John Ford zmarł w trakcie kręcenia »Alicji w miastach«, byłem naprawdę smutny, ponieważ zdałem sobie sprawę, że nigdy go nie spotkałem i że nigdy nie będę miał okazji. Dlatego w filmie umieściłem wzruszający moment, w którym Rüdiger Vogler czyta wiadomość o swojej śmierci. Tą sceną chciałem oddać hołd człowiekowi, którego filmy tak wiele dla mnie znaczyły. Jeśli coś bardzo kochasz, chcesz zrobić wszystko, co w twojej mocy, aby się tym podzielić” – dodał.
O (N I E) B Y C I U A M E R Y K A N I N E M
Miłość do amerykańskiej kultury była też powodem, dla którego zdecydował się przeprowadzić do Stanów Zjednoczonych pod koniec lat 70. „Dwa razy podejmowałem decyzję o wyjeździe do Ameryki i dwa razy o powrocie. Mój pierwszy pobyt w USA (od 1977 do 1984 roku) był raczej nieszczęśliwy. Film, z powodu którego wyjechałem za ocean, to »Hammett«. Nakręcenie go zajęło mi wieczność i ostatecznie nie byłem zadowolony z rezultatu. Potem miałem dużo szczęścia, że udało mi się nakręcić »Paris, Texas«, co pozwoliło mi wrócić – ponieważ nie chciałem pojawiać się pokonany. Chciałem wrócić z czymś” – opowiadał.
Udało się, bo ten kultowy dziś film – i czwarty nakręcony przez niego w USA – zdobył Złotą Palmę w Cannes. I był zwieńczeniem jednej z jego najważniejszych lekcji w życiu. „Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będę Amerykaninem i że nigdy nie będę kręcił amerykańskich filmów. W głębi serca i duszy byłem niemieckim romantykiem, a moim zawodem był »europejski filmowiec«. Aby to udowodnić, nakręciłem »Paryż, Teksas« według własnych zasad, z niewielkim budżetem i najlepszymi ludźmi na świecie: Robby’m Müllerem, Samem Shepardem i Ry’em Cooderem. Ten film pozwolił mi wrócić do Europy z podniesioną głową” – wyznał.
Jednocześnie przyznał, że zwycięstwo w Cannes miało dla niego także okropne skutki. „Stworzyło w moim życiu ogromną pustkę na następne trzy lata, ponieważ wszyscy oczekiwali, że zrobię coś w stylu »Paryż, Teksas« jeszcze raz, a to była jedyna rzecz, której nie chciałem robić” – wspominał.
Do Stanów wyjechał jeszcze raz dwanaście lat później, w 1996 roku: „Tym razem dlatego, że czułem, że moje rodzinne miasto Berlin jest w złym stanie. W latach 90. po zjednoczeniu pogrążyło się w głębokiej depresji i nie było tam klimatu twórczego. Przypomniałem sobie Amerykę i postanowiłem wrócić jeszcze raz, ale z zupełnie innymi pomysłami i zupełnie innymi nadziejami. Nie byłem już młodym, naiwnym filmowcem”.
O S U K C E S I E
Filmy „Paryż, Teksas” i „Niebo nad Berlinem” zmieniły jego życie jako filmowca. „Odniesienie sukcesu było też pewnym obciążeniem. Wielu ludzi oczekuje od nas, że będziemy nadal robić to, co już im pokazaliśmy lub coś w tym rodzaju. A to jest wrogiem kina. To przepis na porażkę. Kino trzeba wciąż od nowa wymyślać, z każdym kolejnym filmem” – wyjaśnił.
Na początku kariery jako młody filmowiec pracował z takimi artystami jak Werner Herzog i Rainer Werner Fassbinder i – jak zaznaczył – część swojego sukcesu zawdzięcza panującej między nimi solidarności. „Nie baliśmy się siebie, bo filmowo nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Moją specjalnością było klasyczne kino amerykańskie, oni robili inne kino i wszyscy byliśmy zależni od Filmverlag der Autoren [dystrybutor filmowy założony w 1971 roku, aby pomagać w finansowaniu i dystrybucji niezależnych filmów niemieckich autorów – przyp. red.], który składał się z 15 osób, a każdy obraz był popierany przez 14 innych. Nikt z nas nie byłby w stanie zrobić filmu sam” – powiedział.
Choć różnią się stylem, Wenders, Fassbinder i Herzog przewodzili niemieckiej rewolucji filmowej końca lat 60. i 70. XX wieku. „Kiedy zaczynaliśmy, niemieckie kino było martwe. Nie było branży, która by nas wsparła. To wzajemne wsparcie pozwoliło nam działać dalej. Nikt z nas nie był znany w swoim kraju, dopóki wszyscy nie wróciliśmy z recenzjami z Londynu, Nowego Jorku czy Paryża. Najpierw musiałeś zyskać uznanie gdzie indziej” – wyznał.
O S A M O T N O Ś C I
Przez całą 50-letnią karierę bardzo interesowały go podróże, wędrówki i samotność. Co skłoniło go do zgłębiania tych tematów? „To, że mogę być sam, nauczyło mnie, że potrafię też przebywać z ludźmi. To wielka rzecz w kinie: idea samotności lub reprezentowanie idei samotności o pozytywnej konotacji” – wyjawił.
O P R Z E K A Z Y W A N I U W I R U S A
W portfolio ma wiele filmów dokumentalnych, np. ten o Pinie Bausch, Buena Vista Social Club, Anselmie Kieferze czy trójce swoich ulubionych wykonawców bluesowych: Skipie Jamesie, Blindzie Williem Johnsonie i J. B. Lenoirze. Dlaczego zawsze interesował się innymi artystami? Bo zawsze ciekawi go, w jaki sposób artyści, jak choćby Vermeer i Hopper, odnajdują swój własny język. „Nie wiem, jak oni to robią, nie wiem, jaki jest ich sekret, ich forma inwencji i kreatywności. Odkrywanie ich języka jest dla mnie wielką przygodą” – mówił.
Jako przykład przytoczył doświadczenie, które doprowadziło go do nakręcenia w 2011 roku filmu dokumentalnego „Pina” o niemieckiej tancerce Pinie Bausch, wyjaśniając, że jego ówczesna dziewczyna zmusiła go do pójścia na jeden z jej występów. „Nudziłem się, zanim to się zaczęło” – zażartował. „To był taniec, w dodatku balet, a to nie moja bajka. Tymczasem 10 minut później rozpłakałem się jak dziecko i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Urzekła mnie twórczość kogoś innego, a żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia”.
I dodał: „Ogranicza nas własna wizja, więc zobaczenie wizji kogoś innego jest wielką przygodą. Dziś pozostało bardzo niewiele przygód – wszystkie wielkie przygody ludzkości już się wydarzyły, byliśmy już nawet na Księżycu. Wielką przygodą dzisiaj jest to, co potrafi wykreować artysta, który rozpala w nas emocje i inspiracje. Warto przyczynić się do tego, żeby inni mogli tego doświadczyć, więc i ja chciałem przekazywać tego wirusa dalej. Na tym właśnie polega funkcja kina: przekazywaniu wirusa”.
O U W I E C Z N I A N I U
Po co on robi te filmy? „Staram się być świadkiem. Staram się zachować to, co widzę. W moich filmach od początku jest potrzeba uwiecznienia krajobrazów, domów, ludzi. Akt filmowania jest niezwykle cenny. Dokumentującego – mnie – pewnego dnia już nie będzie, ale obraz na taśmie zostanie” – wyjaśnił.
Film „Niebo nad Berlinem”, nakręcony trzy lata przed upadkiem muru berlińskiego, reżyser opisał jako „dokument miasta, którego już nie ma”. „Moja twórczość filmowa od początku miała ogromny aspekt dokumentalny. Patrząc wstecz, myślę, że większość moich filmów fabularnych kręciłem tak, jakby były dokumentami, a potem kręciłem filmy dokumentalne, jakby były fikcją” – ocenił.
Jak to? Jako przykład podaje przebojowy dokument „Buena Vista Social Club” o grupie starszych kubańskich muzyków na nowo odkrytych i przedstawionych światu przez muzyka Ry Coodera (m.in. kompozytora ścieżki dźwiękowej do „Paryż, Teksas”). „No cóż, Buena Vista Social Club to bajka. Ci goście czyścili buty w Hawanie, kiedy Ry po raz pierwszy do nich zadzwonił. Nie mieli nic; byli biedni. Pod koniec, kiedy grają w Carnegie Hall i dostają owacje na stojąco, są Beatlesami. Gdybyś chciał napisać i wyreżyserować ten film jako fikcję, byłby to ten sam film” – podsumował.
Filmowe upamiętnianie wraz z upływem czasu stawało się coraz bardziej przejmujące. „Najbardziej bolesne było z Buena Vista Social Club, ponieważ w ciągu kilku lat wszyscy zniknęli” – mówił. To uczucie, do którego 79-latek musiał się przyzwyczaić, ponieważ wielu aktorów z jego filmów w ostatnich latach umierało jeden po drugim. Niedawno William Hurt z „Aż na koniec świata”, przed nim Stanton i Dean Stockwellowie, ekranowi bracia z „Paryż, Teksas”, oraz Bruno Ganz, grający zabójcę w filmie „Amerykański przyjaciel” oraz anioła, który staje się człowiekiem w „Niebo nad Berlinem” (i jego kontynuacji „Tak daleko, tak blisko”), czy Peter Falk grający samego siebie w tym filmie. „Sfilmowałem wiele osób, których już z nami nie ma, ponieważ zacząłem wcześnie, a moimi aktorami było kilku starszych mężczyzn. Wciąż żyją na ekranie. To jedna ze zdolności kina: uwieczniać”.
O G Ł U P I M P O M Y Ś L E
W jakim stanie jest dzisiejsze kino? „Przeżywa kryzys. Ponieważ jednak cała ludzkość przeżywa wielki kryzys, jestem pewien, że kino ponownie będzie źródłem pocieszenia. Chęć opowiadania historii i to prawdziwych historii zawsze będzie potrzebna. Kino przetrwa” – podsumował.
Intymny dokument „Wim Wenders’ Early Years”
Film w reżyserii Marcela Wehna z 2006 roku
Jednocześnie przyznał, że podziela głębokie zaniepokojenie Martina Scorsese w związku z obsesją Hollywood na punkcie sequeli oraz obawy dotyczące sztucznej inteligencji. „Dzięki AI wszystko można zrobić bardzo szybko. Dajesz trzy pomysły i kilka zdań, a następnego dnia masz nowy scenariusz, z którego wielu szefów wytwórni filmowych będzie chciało skorzystać, bo dostali dokładnie to, czego chcieli. Dla scenarzystów to byłby koniec” – stanął w obronie autorów tekstów.
„Sequele zabijają wyobraźnię i ideę kina” – stwierdził, podając film „Szybcy i wściekli”, który doczekał się 10. wersji, jako przykład długoletniej serii. „Pomysł, że studio filmowe ogranicza ryzyko, wykorzystując pomysły, które już się opłaciły, moim zdaniem jest całkowicie głupi i pozbawia go potencjału twórczego. Jean-Luc Godard, jako pierwszy zaobserwował trend w kierunku sequeli, w pewnym stopniu przewidział obecną sytuację. Miał teorię, że amerykańskie wytwórnie będą kręcić coraz mniej filmów, aż w końcu zrobią razem tylko jeden film i będzie to film, który każdy na świecie będzie musiał zobaczyć. I to będzie koniec”.
Ze smutkiem zauważył, że w branży filmowej jest teraz wielu ludzi, dla których zysk jest głównym celem: „W efekcie to biznes napędza dziś wszystko. Seriale, franczyzy, sequele, remake’i – czyli „przepisy” na filmy. Przyprawia mnie to o mdłości”. Nie ukrywał, jak bardzo jest rozczarowany sukcesem obrazów przygotowanych według schematu: „Mam wrażenie, że cała wyobraźnia skupia się teraz wyłącznie na pytaniu: »Jak urozmaicić coś, co już znamy?«, a nie: »Jak wymyślić coś świeżego, oryginalnego?«”.
Filmy Wendersa mogą wydawać się odporne na remake’i ze względu na ich wizualną i estetyczną wyjątkowość. Reżyser żałuje jednak, że nie zawsze było to wystarczająco odstraszające. W 1998 roku w Hollywood powstał film „Miasto aniołów” w reżyserii Brada Silberlinga oparty na filmie „Niebo nad Berlinem” z 1987 roku, opowiadający o aniołach czuwających nad podzielonym murem Berlinem i uznawany za arcydzieło kina niemieckiego. Tymczasem jego amerykański odpowiednik z Meg Ryan i Nicolasem Cagem to melodramat, którego akcja rozgrywa się w Los Angeles.
O P O W R O C I E
Wenders, który urodził się pod koniec II wojny światowej w Düsseldorfie (jako syn chirurga, studiował medycynę, a następnie filozofię, zanim trafił do szkoły filmowej w Monachium), ostatecznie powrócił na stałe do Europy, do ojczyzny, po świadomej emigracji i podróżowaniu po całym świecie.
Było to jego marzenie, wielkie marzenie młodości, a może i życia, że Europa będzie miejscem pokoju i jedności, która pozostawiła za sobą całą historię wojen. Niestety, się nie udało. Ale wciąż wierzy, że Unia Europejska stanie się miejscem obywateli, a nie polityków. Dziś mieszka w Berlinie, gdzie w 2012 roku wraz z żoną Donatą Wenders założył Fundację Wima Wendersa, gromadzącą całą jego twórczość i udostępniającą ją na stałe publiczności.
„Cały czas wiedziałam, że wrócę. W przeciwieństwie do innych reżyserów z Niemiec i Austrii, którzy wyjechali do Ameryki na wygnanie, dla mnie to nigdy nie była banicja. Zawsze było to jakieś równoległe życie, w którym mogłem żyć gdzie indziej. Bardzo lubiłem Amerykę, nadal bardzo ją lubię, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że moje korzenie i moja dusza są w Europie. To jest miejsce, do którego należę” – zadeklarował.﹡
_____
10 ULUBIONYCH FILMÓW WIMA WENDERSA:
– „Ostatni brzeg”, 1959; reż. Stanley Kramer
– „Wkraczając w pustkę”; 2009, reż. Gaspar Noé
– „Urodziłem się, ale…”, 1932; reż. Yasujirō Ozu
– „Król komedii”, 1982; reż. Martin Scorsese
– „Raz, dwa, trzy”, 1961; reż. Billy Wilder
– „Łowcy przygód”, 1967; reż. Robert Enrico
– „Syrena z Missisipi”, 1969; reż. François Truffaut
– „Poza prawem”, 1986; reż. Jim Jarmusch
– „Ćma barowa”, 1987; reż. Barbet Schroeder
– „Tylko aniołowie mają skrzydła”, 1939; reż. Howard Hawks