Są jak dwa przeciwieństwa. Temperamentny Luigi mówi głośno i dużo, spokojny Iango tworzy przestrzeń wśród potoku słów swojego zawodowego partnera i męża w jednym. Razem w życiu i w pracy są od ponad dekady. Gdy połączyli siły jako duet Luigi + Iango zawojowali świat fotografii mody, choć nikt się tego nie spodziewał. A zwłaszcza oni.
Pochodzący z Cagliari na Sardynii Luigi Murenu zaczynał jako fryzjer. Gdy w 1983 roku przeniósł się do Paryża, aby rozpocząć karierę jako stylista fryzur, pracował na pokazach mody, a także z najbardziej znanymi magazynami o modzie i fotografami na całym świecie, w tym z Richardem Avedonem. W branży stał się na tyle sławny dzięki swoim fryzjerskim fantazjom, że pracy z nim na sesjach zdjęciowych domagały się największe gwiazdy: od Nicole Kidman i Gwyneth Paltrow po Charlize Theron i Jennifer Lopez. Ale to spotkanie z Madonną w 2001 roku, która zaprosiła go na swoją trasę koncertową „Drowned World”, zmieniło wszystko. Otworzyło mu to drzwi do największych marek i największych honorariów.
Czesanie gwiazd i supermodelek z czasem przestało mu jednak wystarczać. Gdy w 2010 roku przypadkiem spotkał pochodzącego ze Szwajcarii Iango Henzi, postanowił zrobić krok do przodu. Namówił go na to Henzi, który zaczynał jako tancerz klasyczny, ale z powodu kontuzji musiał porzucić marzenia o balecie i ostatecznie wylądował na Uniwersytecie Nauk Stosowanych i Sztuk Pięknych w Zurychu. Po studiach rozpoczął karierę za kamerą – przez kilka lat tworzył fotograficzny duet z Włochem Daniele Duella, choć bez większego sukcesu. Powodzenie przyszło, gdy Duellę zastąpił Murenu. – Nigdy przez ostatnie 13 lat pracy się nie pokłóciliśmy, wszystko omawiamy tak często, jak się da – deklarują w rozmowie z włoską edycją magazynu „Vanity Fair”, dla którego chętnie pracują.
Jako duet przez ten czas stworzyli trzysta okładek dla czołowych magazynów, takich jak „Vogue”, „W”, „Dust”, „Exhibition”, „Muse”, „i-D” czy „Vision” i niezliczone portrety artystów, które w ostatniej dekadzie zdefiniowały kulturę gwiazd. – Ostatecznie jesteśmy gawędziarzami, opowiadającymi historie ludzi, na których się skupiamy, i, co ważniejsze, dajemy im głos, aby mogli opowiedzieć o sobie. Tak, strój jest istotny, ale jeszcze bardziej istotne jest to, co kryje się za nim. Modelka może być bardzo dobrze ubrana, a nawet naga, ale jeśli nie wejdziesz głębiej, jeśli nie dotrzesz do jej duszy, nie pokażesz, gdzie jest prawda – zdradzają swoją zawodową filozofię w rozmowie z „El Pais”. – Jeśli nie możesz dotknąć ludzkich emocji, lepiej zająć się czymś innym…
ZORGANIZOWANY CHAOS
Na ich planie zawsze panuje domowa atmosfera. Luigi lubi gotować dla wszystkich podczas przerw w sesji, bo zauważył, że stwarza to poczucie intymności i dzielenia się. – Jesteśmy estetami, uwielbiamy jak wszystko jest pięknie zrobione, a przy tym jesteśmy precyzyjni i raczej obsesyjni w przygotowaniach, ale to zabawa sprawia, że sesja zdjęciowa jest wyjątkowym przeżyciem zarówno dla nas, jak i dla tych, których fotografujemy – tłumaczą.
Dbają o luz, bo wiele długotrwałych przygotowań, które kryją się za ich zdjęciami, nie może iść na marne. Wiedzą, jak wiele zależy od wspólnej chemii. – Zdjęcie nigdy nie pojawia się samo, karmimy się relacją, jaka powstaje między nami a naszymi bohaterami. Lubimy rozumieć, przed kim stoimy, i opowiadać historie za pomocą zdjęć. Pytamy też nasze modelki o różne rozwiązania podczas pozowania, bo tak naprawdę one są performerkami. Lubimy też eksperymentować, bo kontrolowany chaos jest bardzo inspirujący – zdradzają. Przede wszystkim pomaga im w pracy wrodzona łatwość nawiązywania kontaktów, a w tym największym specjalistą jest bardzo komunikatywny Murenu, który szybko nawiązuje relacje z bohaterami zdjęć. Przekonuje ich do wielu śmiałych pomysłów, łącznie z nagością.
Choć inspirują się sztuką z minionych wieków (z renesansem i barokiem włącznie) i fotografią dawnych mistrzów (od Man Raya, Irvinga Penna i Richarda Avedona do Roberta Mapplethorpe’a i Petera Lindbergha), zapewniają, że interpretują tamte dzieła na swój własny sposób. – Fotografia ewoluuje, zawsze idzie w parze z tym, czego obaj doświadczamy – podkreślają.
Fotografują tylko tych, którzy ich interesują. Dają im wytyczne, ale zawsze w trakcie zdjęć uwzględniają ich sugestie. – Naszym znakiem rozpoznawczym jest zorganizowany chaos, ta magia, która dzieje się, kiedy dokładnie się przygotowałeś, ale potem zostawiasz margines na improwizację, aby uchwycić moment zmęczenia lub beztroski, ten mniej oczywisty szczegół, który warto ujawnić. Odkrycie się to najtrudniejszy stan do osiągnięcia dla człowieka, ale właśnie tego oczekujemy od naszych bohaterów: że podejmą ryzyko zapomnienia o sobie – opowiadają jak bardzo interesuje ich to, aby zacząć od konkretnego pomysłu i podziwiać go, gdy z czasem się rozpada. Cindy Crawford, którą oboje wyobrażali sobie jako supermodelkę nieruchomą jak posąg, przed obiektywem zaczęła się zwinnie poruszać, całkowicie psując im plany.
Po sesji była zachwycona. Lista oczarowanych nimi gwiazd jest dużo dłuższa: m.in. Rihanna, Cate Blanchett, Penélope Cruz, Julianne Moore, Cher, Dua Lipa, Jennifer Lawrence, Kate Moss, Michaił Barysznikow czy Pedro Almodóvar. Naomi Campbell na koniec sesji zdjęciowej powiedziała: „Dziękuję, że dzięki wam poczułam się piękna”. Lauren Hutton zwierzyła się: „Nie czułam się tak zmysłowo od czasów Richarda Avedona”.
– Wejście w ich przestrzeń życiową oznacza spojrzenie na „inny” kosmos, gdzie wszystko jest możliwe i zdarzają się nieoczekiwane rzeczy. To świat nieograniczonej kreatywności – zachwyca się Marina Abramović, którą pierwszy raz spotkali na Sardynii, zapraszając do swojego domu. Słuchali, jak opowiada o sztuce współczesnej, z lokami na głowie i kawałkiem ricotty w ustach, podczas gdy stylistka poprawiała jej gorset. I tak powstał jeden z najsłynniejszych portretów ikony performensu.
Zaś modelkę Vittorię Ceretti sfotografowali w Operze Paryskiej. – Wiedzieliśmy, że nigdy nie tańczyła, ale wiedzieliśmy też, jak dobrze potrafi udawać. Do ostatniej chwili nic jej nie powiedzieliśmy, więc od razu dała się ponieść ruchom tancerza Hugo Marchanda. Jego muskularne nogi wyłaniają się z długiej czarnej peleryny Vittorii, kreując w ten sposób nową dziwną istotę. Mam wrażenie, że to film Bergmana z tą małą nutą śmierci – analizuje Iango.
Zdjęcia Mariny i Vittori duet wybrał na swoją pierwszą indywidualną wystawę „Luigi & Iango – Unveiled” w Mediolanie. Do 26 listopada w Palazzo Reale można oglądać najnowsze fotografie, materiały archiwalne, kadry zza kulis i filmy wideo. 60 proc. z tych prac nigdy dotąd nie było pokazywanych publicznie. Duet wybrał swoje ulubione tematy: od tańczących ciał w welonach i supermodelek po japońskich zapaśników sumo, aktorów Kabuki i gejsze.
DEKADENCKA UCZTA Z MADONNĄ
Sercem wystawy jest odrębna sala poświęcona wyłącznie ich twórczej współpracy z Madonną, gdzie centralne miejsce zajmuje niepublikowane wcześniej ujęcie królowej popu z otwartymi rękami w geście powitania, trochę jak współczesna Pieta. – Madonna jest pierwszą wielką gwiazdą, którą unieśmiertelniliśmy na naszych zdjęciach. Jest dla nas jak rodzina – chwalą się wieloletnią przyjaźnią z piosenkarką, która regularnie spędza z nimi wakacje na Sycylii. Ona nie pozostaje dłużna: – Pod okiem Luigiego i Iango granice zostają przesunięte, a konwencjonalne pomysły podważone. Czuję się, jakbym została przeniesiona w świat moich ulubionych włoskich reżyserów: Pasoliniego, Felliniego czy Viscontiego. To wszechświat, w którym nic nie ma znaczenia, ale gdzie wszystko jest piękne.
Najczęściej pokazywane w mediach zdjęcia z ekspozycji w Palazzo Reale to te z Madonną, jak choćby zrobione na potrzeby sesji dla magazynu „Vanity Fair” w listopadzie 2022 roku. – Zbliżała się jej światowa trasa koncertowa, a my chcieliśmy zrobić coś artystycznego i interesującego, coś, co miałoby znaczenie. Pierwotnie rozważaliśmy nową wersję Ostatniej Wieczerzy, ale z samą Madonną. Chcieliśmy jednak pójść dalej. Każdą sesję zdjęciową, nad którą pracujemy, zaczynamy od referencji, a następnie rozwijamy pomysł. Pracując z Madonną dajemy jej referencje i plan działania, a ona reaguje: „A może by to zrobić tak?”. To wymiana, elektryzujący proces twórczy – opowiada „Guardianowi” Murenu.
Później pojawiły się odniesienia do renesansowych obrazów. Poprosili Madonnę i kilka innych kobiet biorących udział w sesji, aby zafarbowały włosy na potrzeby sesji w odcieniach czerwieni Botticellego. Pojawia się także nawiązanie do kultowego filmu „Wielkie żarcie” z 1973 roku. – Chcieliśmy dekadencji, wielkiej uczty. Madonna zazwyczaj uczestniczy w podejmowaniu decyzji dotyczących castingów, ale tutaj zaufała mnie i Iango. Szukaliśmy ludzi, których twarze przypominały obrazy dawnych mistrzów, ale chcieliśmy też być bardzo inkluzywni. Wybraliśmy tylko kobiety: w różnym wieku, o odmiennym kolorze skóry, rozmaitej urodzie i wadze, w tym kobiety transpłciowe – dodaje.
Dużą wagę przykładali też do jedzenia: zależało im, by owoce były soczyste, a pieczywo kruche, co miało dawać wrażenie dekadenckiej, rozpasanej uczty. Gdy Madonna przełamała bochen chleba, rozpadł się na kawałki i okruchy, ale – jak zapewniają fotografowie – gest łamania chleba nie odnosi się do Jezusa. – Chodziło raczej o to, żeby dzielić się z ludźmi. Żyjemy w świecie, w którym społeczeństwo potrafi być bardzo samolubne. Portrety zazwyczaj przedstawiają Madonnę samotnie, ale dla wielu osób była jak matka. Nasz wizerunek to symbol – dzielenie się ikoną popkultury z innymi to moment jedności, macierzyństwa i inkluzywności – zdradza Luigi.
To zdjęcie daje wyobrażenie o bachanaliach. Plamy po winie i brudne talerze to ważny element. – Żyjemy w społeczeństwie, w którym wszystkiego jest w nadmiarze. Nasze życie to bałagan – gdyby scena na zdjęciu była nieskazitelna, nie przedstawiałaby życia. Zastosowaliśmy także specjalny obiektyw, aby uzyskać zniekształcony wygląd i wrażenie chaosu. Nadaje obrazowi większą realność i głębię – tłumaczą autorzy.
JAK DZIECI W CUKIERNI
– Na naszych zdjęciach bardzo ważna jest mowa ciała. W kobiecych ruchach jest poczucie wolności i zmysłowości. Kochamy kobiece ciała. Ich kształty mają w sobie pewną poezję, a w naszym portfolio nie brakuje aktów. Do naszego pierwszego albumu „Unveiled” też je wybraliśmy, jak np. piękne zdjęcie nagiej Precious Lee, słynnej modelki plus size. Kiedy je zrobiliśmy, zobaczyłem łzy w jej oczach. Widziała siebie tak docenioną i piękną – Murenu opowiada „Guardianowi”.
I zapewnia, że gwiazdy, które fotografują, ufają im całkowicie. Bo wiedzą, że Luigi & Iango nie chcą prowokować fotografią. Chcą podejść do tematu z głębią i znaczeniem. – Nasze akty nigdy nie są wulgarne – zawsze są gustowne i delikatne – zapewniają.
Co jest naprawdę fascynującego w pracy z postaciami na tym poziomie sławy? – Wspólne tworzenie i wyzwanie wyciągnięcia z gwiazdy czegoś, czego nie było jeszcze na żadnym innym zdjęciu. Punktem wyjścia jest wzajemne zaufanie: nic nie jest wymuszane. To subtelna gra pomiędzy zasłanianiem a odkrywaniem, ukrywaniem a wydobywaniem – 44-letni Iango tłumaczy w rozmowie z „Vanity Fair”. – Generalnie lubimy pokazywać na zdjęciu to, czego na co dzień nie widać. Naszą misją jest uczynienie ludzi jeszcze większymi niż już są. Pokazujemy ich duszę, aby uczynić niepowtarzalnymi i wyjątkowymi. W tym niepewnym świecie potrzebujemy piękna, niczym filtra, przez który można oglądać to, co nas otacza.
Jak to możliwe, że przy tak intensywnej pracy z tak wymagającymi modelami, nigdy się nie kłócą na planie? – Jesteśmy partnerami w fotografii i małżeństwem na całe życie. To jedność we wszystkim. Wiele osób uważa, że małżeństwo musi mieć trudności ze wspólną pracą, ale my nie mamy takiego doświadczenia. Często zamieniamy się rolami. Czasami jedno z nas ma mocny pomysł, a drugie go realizuje – odpowiada 59-letni Luigi.
A jaka jest prawda? Praca w dwie osoby ma więcej zalet czy wad? Niewiele jest par fotografów… – Uważam, że praca w duecie jest dużo łatwiejsza. Mamy mniej więcej to samo oko, ale dwa tła i dwie diametralnie przeciwstawne idee. Piękno polega na dyskusji i możliwości wspólnego opracowania pomysłu za każdym razem, gdy się zgadzamy. Nasza dwójka jest silniejsza i potrafimy też lepiej narzucać swoje pomysły – dodaje Iango. Luigi dorzuca: – Wszyscy artyści mają „partnera”, z którym pracują i się konsultują, często w przypadku fotografów mody jest to dyrektor artystyczny lub stylista. My mamy siebie. Oczywiście nie jest to łatwe i zdarza się nam też wyrywać sobie aparat z rąk, jak dzieciom.
Ale to, co im pomaga to podobna pasja i determinacja w pracy. Przed wystawą w Palazzo Reale ramię w ramię pracowali nad wyborem zdjęć, ale także ich rozmieszczeniem. Specjalnie na jej potrzeby wybudowali wielką makietę każdej sali pałacu (który kiedyś był siedzibą rządu, a dziś jest w nim m.in. muzeum), by zobaczyć, jak fotografie będą ze sobą współgrać. W ten sposób wyselekcjonowali ponad 100 zdjęć. Ale „Unveiled” to nie retrospektywa. – Nie chcieliśmy antologii, bo marzyliśmy o opowiedzeniu historii o relacjach, jakie tworzymy z fotografowanymi osobami – tłumaczą. – A tytuł wystawy daje do zrozumienia, że odsłoniliśmy się, jesteśmy autentyczni i to jest dla nas najważniejsze. Lubimy dużo pracować z kontrastami, z czernią i bielą, zaczynamy od pomysłu, a potem ten pomysł się zmienia, to właśnie w tym momencie odkrywasz to, co najbardziej ukryte, a przez to najbardziej prawdziwe.
Zadbali też o to, by wejście na ekspozycję było bezpłatne dla wszystkich. – Jesteśmy rzemieślnikami, nie gwiazdami. Nasza fotografia musi być dostępna dla każdego – wyjaśnia Luigi. I zdradza, dlaczego tak bardzo zależało mu, by obejrzało ją jak najwięcej osób: – Każda nasza sesja zdjęciowa jest jak pierwsza randka, za każdym razem czujemy motyle w brzuchu. Na planie jesteśmy jak dwójka dzieciaków w cukierni, nie możemy więc brać za to pieniędzy od naszych widzów. ﹡